Sklep powoli plajtował. Z dnia na dzień przychodziło coraz mniej zamówień. Coraz mniej było roboty. Wylali kolegę Picassa i od tej pory ja miałem zmywać sracze, opróżniać kubły, wieszać papier toaletowy. Każdego ranka zamiatałem i spłukiwałem szlauchem chodnik przed sklepem. Raz w tygodniu myłem okna.
Pewnego dnia postanowiłem posprzątać swoje stanowisko pracy. W ramach tych porządków chciałem także uprzątnąć miejsce, gdzie trzymałem puste kartony używane do pakowania. Zgarnąłem je wszystkie do kupy, odłożyłem na bok i zacząłem wymiatać śmieci. I właśnie wtedy zauważyłem małe, podłużne pudełko. Leżało na dnie skrzyni, która przed chwilą zawalona była kartonami. Wyjąłem je stamtąd i otworzyłem. W środku znajdowały się dwadzieścia cztery szerokie pędzle z wielbłądziego włosia. Gęste, piękne pędzle, z których każdy wart był 10$. Nie bardzo wiedziałem, co robić. Przyglądałem im się przez pewien czas, po czym zamknąłem wieczko pudełka, wyszedłem tylnym wyjściem i wetknąłem je do stojącego w alejce pojemnika na śmieci. Wróciłem, pozbierałem puste kartony i wsadziłem je z powrotem do skrzyni.
Tego dnia wyszedłem z roboty najpóźniej, jak tylko się dało. Poszedłem do pobliskiej kafejki, wypiłem kawę i zjadłem szarlotkę. Następnie wyszedłem stamtąd, doszedłem do rogu i skręciłem w alejkę. Przemierzyłem już jakąś jedną czwartą jej długości, gdy nagle zobaczyłem Buda i Mary Lou. Weszli w alejkę z przeciwnej strony i zmierzali w moim kierunku. Nie pozostało mi nic innego, jak iść dalej. Beznadziejna sytuacja. Byli coraz bliżej i bliżej. W końcu, gdy już ich mijałem, powiedziałem: „Cześć”. Odpowiedzieli: „Cześć”. Poszedłem alejką aż do końca, przeciąłem ulicę i wszedłem do baru. Usiadłem. Wypiłem piwo, potem następne. Jakaś kobieta spytała, czy mam zapałki. Wstałem, podałem jej ogień. Gdy przypalałem jej papierosa, pierdnęła. Spytałem ją, czy mieszka gdzieś w pobliżu. Powiedziała, że pochodzi z Montany. Przypomniało mi to pewna nieszczęsną noc, którą spędziłem w Cheyenne, w stanie Wyoming, który graniczy z Montaną. W końcu wyszedłem z baru i wróciłem alejką na zaplecze sklepu.
Zatrzymałem się przy pojemniku i wsadziłem rękę do jego wnętrza. Nadal tam leżało: podłużne szare pudełko. Zważyłem je na dłoni. Chyba nie było puste. Odchyliłem kołnierz i wcisnąłem je pod koszulę. Opadało coraz niżej, zsuwało się, ześlizgnęło aż na brzuch… i znieruchomiało. Wróciłem piechotą do mojego mieszkania.