Przyszedłem do hurtowni o 10.30. Praca zaczynała się o ósmej. Trafiłem akurat na poranną przerwę. Na zewnątrz stał wóz barowy i przy nim właśnie zebrała się załoga magazynu. Podszedłem tam, zamówiłem dużą kawę, pączka i zacząłem rozmawiać z Carmen, sekretarką kierownika – tą od niesławnej pamięci wagonu. Jak zwykle miała na sobie bardzo obcisłą sukienkę z dzianiny, którą jej ciało rozpychało tak, jak sprężone powietrze powłokę balonu. Albo jeszcze bardziej. Na usta nałożyła całe warstwy ciemnoczerwonej szminki i rozmawiając ze mną, starała się stać jak najbliżej. Chichotała, zaglądała mi w oczy, muskając mnie od czasu do czasu jakimś fragmentem swego ciała. Była tak natrętna, że budziło to wręcz lęk: człowiek miał chęć uciec przed taką presją. Jak większość kobiet, chciała mieć nadal to, czego już mieć nie mogła. Jane drenowała mnie do ostatniej kropli nasienia, a i tego było jej mało, natomiast Carmen sądziła zapewne, że odgrywam mądralę, którego trudno zdobyć. Odchylałem tułów do tyłu, trzymając w ręku swój pączek, a ona stale się ku mnie nachylała.
Przerwa dobiegła końca. Weszliśmy do hali. Wyobraziłem sobie majtki Carmen, ze smużką gówienka, zaplątane na paluchu mojej stopy, i nas dwoje kotłujących się na łóżku, w jej chacie na Main Street. Kierownik, pan Hansen, stał przed drzwiami swego biura.
– Chinaski! – warknął.
Znałem ten ton: robotę miałem już z głowy.
Podszedłem do niego. Miał na sobie świeżo wyprasowany, jasnobrązowy letni garnitur, muszkę (zieloną), ciemnobeżową koszulę, a do tego czarno – brązowe buty, wypucowane na wysoki połysk. Uświadomiłem sobie nagle, że uwierają mnie w pięty wystające z wysłużonych zelówek gwoździe, mam na sobie wyświechtaną koszulę z urwanymi trzema guzikami, a w dodatku do połowy rozpięty rozporek. I pękniętą klamerkę od paska.
– Słucham pana? – spytałem.
– Muszę cię zwolnić.
– W porządku.
– Jesteś cholernie dobrym pracownikiem, ale muszę cię zwolnić.
Wstyd mi było za niego.
– Od pięciu czy sześciu dni zjawiasz się w pracy o 10.30. Co ty sobie wyobrażasz? Jak się czują inni pracownicy? Każdy z nich pracuje osiem godzin.
– W porządku. Nie ma co się denerwować.
– Słuchaj, jak byłem młody, to też udawałem twardziela. Trzy, cztery razy w miesiącu zdarzało mi się przyjść do roboty z podbitym okiem. Ale zawsze punktualnie. Co do minuty. Pracowałem uczciwie i do czegoś w życiu doszedłem.
Nic na to nie odpowiedziałem.
– Co się takiego stało? Czemu przestałeś przychodzić punktualnie?
W nagłym przebłysku nadziei pomyślałem sobie, że mogę się jeszcze uratować od zwolnienia, jeśli dam mu właściwą odpowiedź.
– Jestem świeżo po ślubie. Wie pan, jak to jest. Miodowy miesiąc. Rano zaczynam się ubierać, słońce świeci przez szpary w żaluzjach, a ona ciągnie mnie na wyrko i każe mi jeszcze raz zakisić ogóra.
Nie zaskoczyło.
– Powiem im, żeby przygotowali ci odprawę.
Hansen ruszył zamaszystym krokiem w kierunku swego biura. Wszedł do środka, usłyszałem, że mówi coś do Carmen, i nagle znowu mnie olśniło. Zapukałem w oszklone drzwi. Hansen wyjrzał, wyszedł na korytarz i zasunął za sobą szklaną przegrodę.
– Słuchaj pan, jeśli chodzi o Carmen, to nigdy z nią tego nie robiłem. Mówię uczciwie. Jest ładna, ale nie w moim typie. Wystaw mi pan czek za cały tydzień, dobra?
Hansen odwrócił się bez słowa i wszedł do gabinetu.
– Wypisz mu czek do końca tygodnia – polecił.
Był dopiero wtorek. Właściwie się tego nie spodziewałem, ale w końcu kto dostawał od Alabama połowę doli od dwudziestu tysięcy rowerowych pedałów? Carmen wyszła na korytarz i wręczyła mi czek. Postała jeszcze chwilę, obdarzyła mnie zdawkowym uśmiechem, podczas gdy Hansen siedział przy telefonie, próbując połączyć się ze Stanowym Urzędem Zatrudnienia.