Nadal drukowałem ręcznie swoje opowiadania. Większość z nich wysyłałem teraz Clay'owi Gladmore'owi, redaktorowi nowojorskiego pisma literackiego „Frontfire”, które wysoko sobie ceniłem. Płacili tylko 25$ za opowiadanie, ale za to Gladmore odkrył Williama Saroyana i wielu innych. Był także kumplem Sherwooda Andersona. Sporą część moich rzeczy odsyłał mi, opatrując je notkami uzasadniającymi odmowę. Nie były one na ogół zbyt długie, ale brzmiały sympatycznie i dodawały otuchy. Redakcje większych pism literackich używały do tego celu gotowych druczków; Gladmore także z nich czasem korzystał, ale nawet te jego druczki zdawały się mieć odrobinę ciepła: „Przykro nam, że jest to odpowiedź odmowna, niestety jednak…”
Tak więc ciągle przysparzałem Gladmore'owi zajęć, wysyłając mu cztery do pięciu opowiadań tygodniowo. A na razie nadal robiłem w interesie z damską konfekcją, w tej piwnicy na dole. Kleinowi nie udało się jeszcze wygryźć Larabee'ego; Coxowi – trzeciemu w hierarchii spedytorowi – było wszystko jedno, kto kogo wygryzie, byle tylko mógł co dwadzieścia pięć minut urwać się i sztachnąć parę razy papierosem na klatce schodowej.
Nadgodziny stały się rutyną. Po fajrancie piłem coraz więcej i więcej. Ośmiogodzinny dzień pracy był już tylko wspomnieniem: idąc rano do roboty, mogłoś być pewien, że spędzisz tam przynajmniej jedenaście godzin. Dotyczyło to również soból, które niegdyś o połowę krótsze – stały się normalnym dniem roboczym. Wojna wciąż trwała, ale damy kupowały takie ilości ciuchów, jakby je diabeł opętał…
Byłem właśnie po takim dwunastogodzinnym dniu pracy. Miałem już na sobie palto, wydostałem się z piwnicy na parter, zapaliłem papierosa i poszedłem już korytarzem do wyjścia, kiedy usłyszałem głos szefa:
– Chinaski!
– Co takiego?
– Pozwól pan tutaj.
Szef siedział w gabinecie i palił długie, kosztowne cygaro. Wyglądał na w pełni wypoczętego.
– To mój przyjaciel, Carson Gentry.
Znajomy szefa także palił długie, kosztowne cygaro.
– Pan Gentry jest również literatem. To jego pasja. Gdy usłyszał ode mnie, że mamy tu jakiegoś pisarza, zapragnął pana poznać. Nie ma pan nic przeciwko temu, prawda?
– Nie. Nie mam.
Siedzieli, patrzyli na mnie i palili te swoje cygara. Upłynęło kilka minut. Zaciągali się dymem, wydmuchiwali dym i dalej na mnie patrzyli.
– Pozwolicie panowie, że sobie już pójdę? – spytałem.
– Ależ oczywiście – odpowiedział mój szef.