Natychmiast dostałem robotę w firmie produkującej osprzęt do jarzeniówek. Na Alameda Street, w północnej części ulicy, w skupisku hurtowni i magazynów. Pracowałem przy wysyłce. Było to całkiem proste: wyjmowałem zlecenia z drucianego koszyka, wypełniałem formularze, pakowałem części w kartony, opisane i ponumerowane, po czym ustawiałem je na paletach na rampie załadowczej. No i ważyłem je jeszcze, wypisywałem list przewozowy i dzwoniłem do firm transportowych, żeby przysłały ciężarówki po towar.
Gdy tylko się tam znalazłem, pierwszego dnia po południu, z tyłu za mną, w pobliżu linii montażowej, rozległ się jakiś łomot. Stare drewniane regały, na których składowano gotowe wyroby, odrywały się od ścian i waliły na podłogę. Metalowe i szklane akcesoria spadały na beton, rozbijając się z takim hukiem, że montażyści porzucili swe stanowiska i uciekli do innej części budynku. Po chwili zapadła cisza. Szef, Mannie Feldman, wyjrzał ze swego biura.
– Co się tu, do cholery, dzieje?
Nikt się nie odezwał.
– Dobra, zatrzymać taśmę! Wydać wszystkim młotki, gwoździe i do roboty. Macie pozbijać te pierdolone regały tak jak były.
Pan Feldman wszedł z powrotem do biura. Nie miałem innego wyjścia, jak wziąć się za robotę i im pomóc. Żaden z nas nie był cieślą. Pozbijanie półek zajęło nam całe popołudnie i połowę następnego ranka. Gdy skończyliśmy, z biura wyszedł pan Feldman.
– Gotowe? Dobra, a więc tak: na samej górze układacie dziewięćset trzydziestki dziewiątki, osiemset dwudziestki piętro niżej, a kratowniczki i szkło na dolne półki. Zrozumiano? No… co jest? Wszyscy zrozumieli?
Nikt nie odpowiedział. Oprawy „939” ważyły najwięcej, a facet chciał te ciężkie krowy ładować na sam wierzch. W końcu on był szefem. Zrobiliśmy tak, jak nam kazał: na górze poukładaliśmy ciężki towar, a lekki na dole. Po czym wróciliśmy do normalnych zajęć. Regały wytrzymały przez resztę dnia i przez noc. Rano usłyszeliśmy trzaski. Półki zaczęły powoli siadać. Robotnicy z linii montażowej odsunęli się na bok, szczerząc zęby w uśmiechu, jakieś dziesięć minut przed przerwą śniadaniową wszystko znowu gruchnęło na beton. Pan Feldman wypadł ze swojego biura:
– Co się tu, do cholery, dzieje?