Była sekretarką kierownika. Nazywała się Carmen, z hiszpańska, ale miała jasne włosy, usta grubo wypacykowane szminką, nosiła obcisłe sukienki z dzianiny, wysokie szpilki, nylony, pas do pończoch. Och, ależ ona umiała kręcić, kołysać, wabić tym swoim tyłkiem! Kręciła nim przynosząc zamówienia, kręciła odchodząc do biura, a wszyscy chłopcy śledzili oczami każdy ruch, każde drgnienie jej pośladków, pulsujących, rozkołysanych, tańczących. Nie jestem podrywaczem. I nigdy nim nie byłem. Żeby być podrywaczem, trzeba umieć bajerować. To nie moja specjalność. Ale w końcu, skoro Carmen się napraszała, zaprowadziłem ją do jednego z tych wagonów, które rozładowywaliśmy na zapleczu magazynu. Było tam przyjemnie, ciepło – myślałem o błękitnym niebie, szerokich czystych plażach – a jednak wszystko razem było smutne: tak kompletnie wyprane z uczucia, że aż nie potrafiłem tego zrozumieć czy sobie z tym poradzić. Zadarłem jej sukienkę z dzianiny na biodra i dymałem ją na stojaka, aż wreszcie przycisnąłem wargi do jej nabrzmiałych, tłustych od szkarłatnej szminki ust, i spuściłem się pomiędzy dwa nie otwarte jeszcze kartony, podczas gdy w powietrzu unosił się pył, a ona stała oparta plecami o brudną, pełną drzazg ścianę wagonu, wtopiona w litościwą ciemność.