Pewnego ranka byłem zbyt zmarnowany, by wstać o 4.30 – czyli wedle naszego zegara o 7.27 i pół. Wyłączyłem budzik i poszedłem spać dalej. W kilka godzin później obudził nas okropny hałas dochodzący z korytarza.
– Co to za diabelstwo? – spytała Jane.
Wstałem z łóżka. Miałem na sobie krótkie gatki, w których spałem. Mocno nieświeże – podcieraliśmy się gazetami, miętosząc je przedtem w rękach, żeby zmiękły, ale nie zawsze udawało mi się doczyścić tyłek. W dodatku były wystrzępione i miały powypalane dziury od gorącego popiołu z papierosów.
Podszedłem do drzwi i otwarłem je. Na korytarzu kłębił się gęsty dym. Zobaczyłem strażaków w ciężkich metalowych hełmach z wypisanymi na nich numerami. Strażaków rozciągających długie, grube węże. Strażaków w azbestowych kombinezonach. Strażaków z toporkami. Robili niewiarygodny hałas i zamieszanie. Zamknąłem drzwi.
– Co to takiego? – spytała Jane.
– Straż pożarna.
– Ach, straż… – mruknęła, po czym naciągnęła kołdrę na głowę i przeturlała się na swoją stronę łóżka. Położyłem się obok niej i usnąłem.