Tennyson odnalazł ogród znajdujący się na tyłach budynku, w którym mieściła się klinika. Wschodziło słońce, na zachodzie rysowały się wyraźnie pobliskie góry, wydawały się o wiele bliższe niż w rzeczywistości. Wielka ściana niebieskiego półcienia o barwie zmieniającej się w tonie i charakterze, ciemniejsza u podstaw i jaśniejsza u wierzchołków, z lodowato białymi szczytami pobłyskującymi w promieniach wschodzącego słońca. Ogród był dobrze utrzymany. W godzinach wczesnorannych było tu bardzo spokojnie. Alejki wyłożono cegłami i obsadzono niskimi krzewami i grządkami kwiatów, spośród których większość akurat kwitła. Tennyson nie mógł znaleźć ani jednego kwiatka, który by znał. Daleko, po prawej stronie, na końcu ogrodu wolno spacerowały trzy postacie w ciemnobrązowych habitach.
Wraz ze wschodem słońca znikał chłód nocy. W ogrodzie było cicho i spokojnie. Tennyson pomyślał, że spędzanie tutaj czasu musi być ogromną przyjemnością. W miejscu, gdzie zbiegały się trzy alejki, stała kamienna ławka, na której usiadł spoglądając na niebieski cień gór.
Siedząc tak pomyślał, że wreszcie odnalazł w sobie ciepłe i przyjemne poczucie spełnienia obowiązku, czego nie czuł od lat. Mary miała się coraz lepiej, może nawet była na drodze do całkowitego wyzdrowienia, choć jeszcze za wcześnie, by o tym mówić. Gorączka się obniżała, a puls stawał się mocniejszy. Teraz oddychała znacznie lżej. Widział nawet w jej oczach, tak mu się przynajmniej wydawało, słabą iskierkę powracającej świadomości. Mary była niemłoda, ale w jej biednym, steranym organizmie wyczuwało się siłę i chęć walki o życie. Być może miała o co walczyć. Ecuyer mówił, że odnalazła Niebo, co było całkowitym nonsensem. Tym niemniej, jeśli je odnalazła, a tak właśnie myślała, prawdopodobnie zrodziła się w niej ogromna chęć poznania go bliżej. Tak przynajmniej można by wytłumaczyć sens słów Ecuyera, który powiedział, że Mary musi przeżyć, aby dowiedzieć się więcej o Niebie.
Przecież to zupełnie bez sensu, mówił do siebie Tennyson. Ktoś tu popełnia wielki błąd. A może był to jedynie tutejszy żart wymyślony w Watykanie lub Programie Poszukiwań. Chociaż nie, nie wyglądało na to, żeby Ecuyer żartował, kiedy mu to mówił. Tennyson powiedział Ecuyerowi, a teraz, siedząc na kamiennej ławce powtarzał sobie, że Niebo nie jest miejscem, które można fizycznie odnaleźć. Niebo to stan świadomości i Ecuyer również nie miał co do tego wątpliwości, chociaż wyglądało na to, że jako wolny strzelec i częściowy wyznawca wiary watykańskiej miał jednak nadzieję na odnalezienie Nieba.
Bzdura, zawyrokował Tennyson. W takim rozumowaniu nie ma przecież ani odrobiny logiki. Jest jednak więcej niż prawdopodobne, że historia z Niebem to nie jedyny nonsens w tutejszej filozofii, a raczej wypadkowa wszystkich popełnianych przez wieki błędów w myśleniu. Trudno było doszukać się w nim jakiejkolwiek logiki, a przecież cechą charakterystyczną wszelkiego rodzaju robotów było to, że zawsze działają logicznie. Już sama idea robotyki opierała się na logice. Ecuyer powiedział, że roboty pracowały nad samodoskonaleniem i dzięki temu są obecnie o wiele lepiej skonstruowane niż w momencie, gdy przyleciały na Koniec Wszechświata. W takim razie wydawało się niemożliwe, aby proces samodoskonalenia ograniczył lub zmniejszył ich zdolność do logicznego myślenia, która przecież stanowiła kamień węgielny ich powstania.
Coś było nie tak. W całym tym nagromadzeniu oczywistych bezsensów musiał istnieć czynnik lub raczej cała grupa czynników, których Tennyson nie dostrzegał. Watykan-17 nie był instytucją, którą można by pominąć w tym rozumowaniu. Poświęcili dziesięć wieków ciężkiej pracy, a wszystko po to, żeby stworzyć naprawdę uniwersalną religię, skonstruować nieomylnego papieża oraz aby wyszukać i dopracować wszystkie elementy, jakie powinny składać się na uniwersalną wiarę.
Tennyson zbyt pospiesznie starał się rozgryźć ten problem. Być może nawet nie starczyłoby całego życia ludziego, żeby osiągnąć stopień zrozumienia zawierający jakieś elementy prawdy. Na razie będzie musiał zostawić ten problem, przyglądać się, słuchać, zadawać pytania, starać się odkryć, co naprawdę się tutaj dzieje, i poznać osoby, które byłyby w stanie udzielić odpowiedzi.
Tennyson zdziwił się, że tak łatwo przyszło mu podjąć niezwykle ważną decyzję. Bo przecież, żeby przyglądać się, przysłuchiwać i zadawać pytania, musiał pozostać tutaj.
A czemu nie? — spytał sam siebie. Chcąc wydostać się z tej planety musiałby polecieć na Gutshot, a wcale tego nie pragnął. Na Końcu Wszechświata nie było przecież tak źle, sądząc z tego, co widział do tej pory. Pozostając tutaj miałby możliwość pracy w swoim zawodzie; sytuacja nie do pogardzenia. Troszczyłby się o zdrowie ludzi pracujących na Watykanie oraz prawdopodobnie tych, którzy żyją w mieście. Miałby niezłe mieszkanko, robota wypełniającego każdy jego rozkaz i spotykałby interesujących ludzi, z którymi spędzałby wolny czas. Uciekając z Gutshot szukał jedynie jakiegokolwiek azylu, a tutaj odnalazł najlepszy azyl, jaki tylko mógł sobie wyśnić. Miejsce wyglądało na dziwne, ale do tego akurat mógł się przyzwyczaić. Planeta była pod wieloma względami prymitywna, ale na pewno nie tak prymitywna jak Gutshot.
Siedział na ławce i krawędzią jednego z butów szorował po szczelinie między cegłami, którymi wybrukowano alejkę. Podjął decyzję, która, jak mu się wydawało, będzie o wiele trudniejsza. Być może przyjąłby nawet ofertę Ecuyera, złożoną poprzedniej nocy, gdyby nie to, że Ecuyer niedwuznacznie dawał mu do zrozumienia, że Watykan posiada odpowiednie możliwości, aby zatrzymać go tu siłą. Groźba ta wypowiedziana była zupełnie bez uzasadnienia i Tennyson zastanawiał się, co Ecuyer chciał przez to osiągnąć. Tak czy inaczej, pozostanie tutaj miało zdecydowanie najwięcej sensu. Gdzie indziej mógłby się udać?
Wstał z ławki i powoli kontynuował spacer. Właśnie miał wracać do mieszkania, gdzie Hubert zapewne czekał już ze śniadaniem, kiedy zdał sobie sprawę, że poranne chwile spędzone w parku były czymś bezcennym. Gdy słońce wzejdzie już na dobre i zacznie się dzień, ogród będzie wyglądał zupełnie inaczej. Delikatna magia chwili ulotni się i być może już nigdy nie powróci, a w każdym razie nie dla niego. Znalazł moment, kiedy mógł spokojnie przemyśleć wszystkie piętrzące się dotychczas problemy i zdecydować wreszcie, bez żalu i poczucia winy, że zostanie w miejscu, jakie wyznaczył mu los.
Tuż przed nim alejka zakręcała szerokim łukiem w miejscu osłoniętym przez małe skupisko gęsto upstrzonych liliowymi kwiatkami krzewów, nieco wyższych niż reszta roślin. Tennyson zatrzymał się nagle w pół kroku. Na środku alejki siedział w kucki robot, przycinając sekatorem jeden z krzewów. Zarośla ozdobione były pięknymi czerwonymi kwiatami, których aksamitne płatki skrzyły się poranną rosą. Robot podniósł wzrok.
— Dzień dobry, Sir — powiedział. — Pan zapewne jest tym lekarzem, który przyleciał wczoraj wieczorem.
— Zgadza się — odpowiedział lekko zaskoczony Tennyson. — Ale skąd ty to wiesz?
Robot pokiwał głową.
— Nie tylko ja — odparł. — Wszyscy o panu słyszeli. Nie dzieje się tutaj nic, o czym wszyscy by od razu nie wiedzieli.
— Rozumiem. Słuchaj, czy to są róże?
— Tak. Kwiaty ze Starej Ziemi. Mamy ich tutaj bardzo dużo i cenimy je o wiele bardziej niż wszystkie inne. Niestety, w wielu miejscach nie chcą rosnąć. Skoro je pan rozpoznał, to musiał pan je już kiedyś widzieć?
— Tylko raz w życiu — odpowiedział w zamyśleniu Tennyson. — Bardzo dawno temu.
— Wie pan oczywiście, że przybyliśmy z Ziemi — upewnił się robot. — Nasze kontakty z Planetą Matką zostały zerwane już dawno temu, ale dumni jesteśmy z dziedzictwa, jakie otrzymaliśmy. Czy kiedykolwiek był pan na Ziemi, Sir?
— Niestety nie. Zresztą niewielu ludzi tam było.
— Cóż. Tak tylko spytałem.
Robot uciął jeden z kwiatów rosnących na długiej łodydze i wręczył go Tennysonowi.
— Proszę, Sir. Niech pan przyjmie ode mnie cząstkę starożytnej Ziemi.