Jadalnia w Domu dla Ludzi wyglądała całkiem przyzwoicie. Na stole nakrytym białym, czystym obrusem stały połyskujące kieliszki i porcelanowa zastawa, menu składało się z pięciu dań, a wino dało się przełknąć.
— Kto by pomyślał, że będzie tak przyjemnie — westchnęła Jill. — Nie podejrzewałam, że tutejsze jedzenie może być wyśmienite. Inna sprawa, że po miesiącu spędzonym na statku każdy posiłek wydaje się ucztą.
— Jutro zaczynasz pracę — przerwał te zachwyty Tennyson. — Czy od czasu do czasu będziemy się spotykać?
— Tak często, jak to będzie możliwe. Podejrzewam, że każdego wieczora będę tu wracać. Chyba że Watykan wyrzuci mnie za drzwi albo po prostu nie wpuści do środka.
— Chcesz powiedzieć, że nie kontaktowałaś się z nimi wcześniej w tej sprawie?
— Próbowałam, ale nie udało mi się. Wysłałam parę listów, które pozostały bez żadnej odpowiedzi.
— Pewnie nie chcą reklamy.
— To się jeszcze zobaczy. Porozmawiam z nimi, a możesz mi wierzyć, że kiedy chcę, potrafię być bardzo przekonywająca. A co z tobą?
— Rozejrzę się. Chcę najpierw zobaczyć, co to za miejsce. Jeśli nie ma tu żadnego innego lekarza, być może założę własną praktykę.
— Dobry pomysł — ucieszyła się Jill. — Ale czy jesteś pewien, że to właśnie chciałbyś robić?
— Nie wiem — odparł Tennyson. — Łatwo mi to mówić, ale muszę przyznać, że nie zastanawiałem się nad tym. Przecież na Watykanie jest już jeden lekarz, który prawdopodobnie zajmuje się również chorymi w mieście. Gdybym założył praktykę, idę o zakład, że przez pewien czas nie wiodłoby mi się najlepiej. Miasteczko wygląda na osadę pionierską, ale chyba nią nie jest. Gdyby to, co mówił kapitan, okazało się prawdą, roboty musiałyby tu być już od prawie tysiąca lat.
— Wątpię, żeby miasto było aż tak stare — wtrąciła Jill. — Roboty były tu chyba na długo przed jego założeniem.
— Możliwe. Tak czy inaczej, osada na pewno pochodzi sprzed setek lat. Chociaż jak widać, niewiele się w niej zmieniło przez ten czas, pewnie dlatego, że zawsze była zdominowana przez Watykan. Wszyscy i wszystko obraca się tutaj wokół niego.
— To akurat nie jest chyba najgorsze — odparła Jill. — Zależy, jacy ludzie, a właściwie roboty i ludzie, tworzą Watykan. Może z radością przywitają kogoś, kto wniesie nowy punkt widzenia i świeże pomysły.
— Na pewno. Założę się, że już nie mogą się mnie doczekać — odburknął Tennyson. — Nie ma pośpiechu. Rozejrzę się i zobaczę, czy mam tu jakieś widoki na przyszłość. Za tydzień sprawa będzie jasna.
— Brzmi to tak, jakbyś miał jednak zamiar tu zostać. Przynajmniej przez pewien czas.
Tennyson wzruszył ramionami.
— Tego jeszcze nie wiem. Na razie muszę znaleźć Miejsce, gdzie będę mógł się ukryć i przeczekać obławę.
Nie wierzę, żeby ludzie w Daventry domyślili się, że udało mi się dostać na statek, który zawiózł mnie aż na Koniec Wszechświata.
— Miejmy nadzieję, że uważają cię za martwego. Radar w Gutshot na pewno śledził twoją lotnię. Nie ma chyba możliwości wykrycia, że się z niej katapultowałeś, prawda?
— Jeśli nie znajdą spadochronu, na pewno nie. A chyba nie znajdą, bo wepchnąłem go pod budynek tak głęboko, jak tylko mogłem.
— Więc raczej jesteś bezpieczny. Chyba że są tak rozwścieczeni i żądni krwi, że przylecą sprawdzić, czy przypadkiem nie udało ci się w jakiś sposób dotrzeć na Koniec Wszechświata.
— Wątpię. Cała ta sprawa ma charakter polityczny. Chodzi o to, że niektórzy chcieliby mnie obarczyć śmiercią margrabiego. Pomogłoby to im w karierze.
— Szukają kozła ofiarnego?
— Właśnie — odparł Tennyson. — Moje zniknięcie będzie prawdopodobnie dla nich świetnym pretekstem, żeby mnie oskarżyć. W ten sposób wszyscy będą zadowoleni. Ale w tej chwili mamy ważniejsze rzeczy na głowie. Powiedz lepiej, co chcesz dalej robić. Założę się, że w całą tę wyprawę wpakowałaś masę forsy.
— Zgadza się, ale w moim fachu jest to ryzyko, które trzeba podejmować codziennie. W żadnym wypadku jednak nie będę mogła powiedzieć, że wyrzuciłam pieniądze w błoto. Jeśli wydrę im ich tajemnicę, myślę, że będzie to coś naprawdę wielkiego. Jeśli nie uda mi się ugryźć Watykanu, nadal będę miała coś w zanadrzu. Nic wielkiego oczywiście, ale zawsze coś.
— Mogłabyś mówić jaśniej?
— Cóż, przeleciałam taki szmat drogi, ale załóżmy, że oni mnie nie wpuszczają. Nie chcą ze mną rozmawiać. Każą mi się wręcz odczepić. Jeśli czują się silni, mogę nawet kazać mi opuścić planetę. Dlaczego? Dlatego nie chcą porozmawiać? Dlaczego mnie wyrzucają? Co się tam dzieje? O co chodzi w tej wielkiej, tajemniczej, religijnej instytucji, która nie chce objawić się światu? Czy mają coś do ukrycia?
— Jasne — Tennyson pokiwał ze zrozumieniem głową. — Całkiem niezły artykuł.
— Artykuł? Tak się na nich przejadę, że wyjdzie z tego co najmniej książka!
— A w ogóle, jak to się wszystko zaczęło?
— Słyszałam różne opowieści tu i ówdzie. Przez dłuższy czas zresztą słuchałam jedynie tego, co mówili inni. Różne pogłoski. Żadna z nich nie była ważna, często w ogóle trudno było doszukać się w nich jakiejś informacji. Kiedy jednak poskładałam to wszystko do kupy, sprawa zaczęła nabierać kolorów.
— Czyli drążysz ten temat od lat.
— Uhm. Naprawdę ciężko nad tym pracowałam. Nie cały czas, oczywiście, ale zawsze, kiedy miałam okazję. Dużo myślałam. A im więcej myślałam, tym bardziej wydawało mi się, że temat wart jest kontynuacji. Chyba wręcz zahipnotyzowałam się tą myślą. Dlatego boję się trochę, żeby się nie okazało, że cała ta historia nie jest warta funta kłaków.
Na chwilę zapadła cisza, gdyż obydwoje zajęli się jedzeniem.
— Jak ci się podoba twój pokój? — spytała Jill. — Ja jestem zadowolona.
— Ja też — przytaknął Tennyson. — Nie można powiedzieć, żebym się pławił w luksusie, ale wygląda nieźle. Jedno z okien wychodzi na góry.
— Nie ma tu tylko telefonów — zauważyła Jill. — w recepcji powiedzieli mi, że tu w ogóle nie ma telefonów. Nigdy nie założono sieci telefonicznej. Na szczęście mają prąd elektryczny, nikt jednak nie wie.
— Wysoka temperatura utrzymuje się od trzech dni — przerwał mu Tennyson. — Nie spadła ani na chwilę?
— Nie, doktorze. Zmiany były niewielkie.
— A trudności z oddychaniem?
— Zdaje się, że jest coraz gorzej.
— Jaką terapię zastosowano?
— Wszystko jest w karcie, doktorze.
— Tak, widzę — rzekł Tennyson, w zamyśleniu przeglądając wręczone mu zapiski.
Po chwili podniósł chudy nadgarstek kobiety. Puls był wyraźnie przyspieszony i płytki. Przyłożony do piersi stetoskop ujawnił chrapliwą pracę płuc.
— Czy otrzymuje jakieś pożywienie?
— Już od paru dni podajemy środki odżywcze dożylnie. Przedtem piła trochę mleka i jadła bulion.
Tennyson spojrzał na Ecuyera stojącego po drugiej stronie łóżka.
— Jaka jest pańska diagnoza? — spytał wysłannik Watykanu.
— Wydaje mi się, że to zapalenie płuc. Prawdopodobnie wirusowe. Czy macie jakieś urządzenia do przeprowadzania testów medycznych?
— Jest laboratorium, ale straciliśmy technika. Był razem z Andersonem i Aldrittem.
— Wszyscy trzej zginęli?
— Tak. Wszyscy trzej. Może pan mógłby…
— Nie mam w tym żadnego doświadczenia — zmartwił się Tennyson. — Mogę tylko podać odpowiednie leki. Mam nadzieję, że posiadacie zapasy leków?
— Na szczęście jesteśmy dobrze zabezpieczeni. Nigdy wcześniej nie brakowało nam personelu medycznego. Mieliśmy dwóch techników, ale jeden zrezygnował parę miesięcy temu. Dotąd nie udało się nam znaleźć nikogo, kto by go mógł zastąpić. Najwyraźniej Koniec Wszechświata nie jest miejscem przyciągającym odpowiednich ludzi.
— Jedyne, co mogę stwierdzić, to zapalenie płuc wywołane jakąś infekcją wirusową — ciągnął Tennyson., j)obrze by było, gdybyśmy mogli określić rodzaj wirusa, chociaż bez odpowiedniego personelu technicznego będzie to raczej niemożliwe. Istnieje tyle nowych wirusów przenoszonych z jednej planety na drugą, że ciężko będzie któregoś wyizolować. Tym niemniej jakiś rok albo dwa lata temu czytałem w czasopismach medycznych o nowym leku antywirusowym posiadającym szerokie spektrum działania.
— Ma pan na myśli proteinę X? — zapytała pielęgniarka.
— Otóż to. Macie ją?
— W czasie poprzedniego transportu Wędrownik przywiózł jej trochę.
— Miejmy nadzieję, że to przyniesie jakąś poprawę — rzekł Tennyson do Ecuyera. — Lek jest jeszcze mało znany, że trudno cokolwiek rokować. Substancja aktywna atakuje otoczkę proteinową wirusa, co powoduje jego rozpad. Oczywiście istnieje pewne ryzyko, ale musimy je podjąć.
— Czy to znaczy, że nie może pan zagwarantować poprawy? — spytał Ecuyer.
— Żaden lekarz nie może nic gwarantować.
— W takim razie nie wiem — zawahał się Ecuyer. — My po prostu musimy ją uratować — powtórzył z naciskiem. — Jeśli nie użyjemy proteiny…
Oczywiście istnieje szansa, że przeżyje — dokończył Tennyson. — Organizm będzie musiał zwalczyć wirusa. Możemy ją wspierać w walce, ale nie możemy nic Poradzić na wirusa.
— Nie jest już najmłodsza — zauważyła pielęgniarka. — Nie zostało jej wiele sił.
— Nawet używając proteiny nie będziemy mieli pewności, prawda? — upewnił się Ecuyer.
— Tak — potwierdził Tennyson.
— W takim razie decyzja należy do pana. Proszę tylko pamiętać, że nie mamy zbyt wiele czasu. Co pan sugeruje?
— Gdyby to zależało wyłącznie ode mnie, użyłbym proteiny. Być może nie przyniesie to żadnej poprawy, ale, o ile wiem, jest to jedyny specyfik pozwalający zniszczyć nieznane wirusy. Będę z panem szczery. Nie jest wykluczone, że proteina zabije pacjentkę, a nawet jeśli zadziała uszkadzając wirusa, zmiana może być zbyt mała — Tennyson zrobił krok w kierunku Ecuyera i położył mu rękę na ramieniu. — Czy ta kobieta jest dla pana kimś bardzo bliskim?
— Dla nas wszystkich — odparł Ecuyer. — Dla nas wszystkich — powtórzył. — I dla Watykanu.
— Bardzo chciałbym wam pomóc. Czy jest coś, co mógłbym zrobić albo wyjaśnić panu przed podjęciem decyzji?
Kobieta na łóżku poruszyła się. Podnosząc głowę i ramiona znad poduszki próbowała usiąść. Po chwili wysiłku opadła z powrotem na łóżko. Jej twarz wykrzywiła się, otwarte usta poruszyły.
— Wieże — jęknęła. — Wielkie świecące schody… chwała i pokój… latające anioły…
W chwilę potem straciła przytomność i jej ciało rozluźniło się.
Tennyson spojrzał na pielęgniarkę, która jak zahipnotyzowana wpatrywała się w chorą.
Ecuyer schwycił Tennysona za łokieć.
— Użyjemy proteiny — powiedział drżącym głosem.