.Decker doszedł do wniosku, że wieczór to jego ulubiona pora dnia. Zjadł kolację i pozmywał naczynia. W kominku płonął ogień dający miłe ciepło. Świat został za drzwiami chaty. Po drugiej stronie stołu Szeptacz pracował nad kawałkiem topazu, który znaleźli tydzień wcześniej. Decker rozsiadł się wygodnie w fotelu zrzucając mokasyny i opierając stopy na obmurowaniu paleniska. Jeden z grubych bali płonących w kominku złamał się i osunął na inne wzniecając fontannę iskier. Języki ognia zaczęły lizać kawałki suchego drewna. We wlocie do komina coś zabulgotało niewyraźnie, tak że zrozumiał to jedynie wiatr pojękujący w odpowiedzi na poddaszu.
Decker obracając się w fotelu spojrzał na drugą stronę stołu tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się Szeptacz. Czasami widział Szeptacza, a czarni nie. Na stole leżał kunsztownie oszlifowany kawałek bladozielonego nefrytu. Dobra robota, pomyślał Decker. Spoglądając na kamień trudno było rozróżnić jego krawędzie, ale od razu zauważało się, że ta dziwna plątanina nie dających się ogarnąć ludzkim umysłem szlifów stworzona została przez mózg funkcjonujący na zupełnie innych zasadach. Przyglądając się bliżej i wpatrując w linię prostą, która na początku wydawała mu się dominująca, dostrzegł, że przeistaczała się ona w drobną i pełną niuansów sieć krzywych, a wzór, który zdawał się nie mieć żadnych tajemnic, po lekkim obróceniu przekształcał się w coś zupełnie nowego i nieodgadnionego. Można było długo siedzieć i wpatrywać się w kamień, próbując odgadnąć i przeniknąć całą jego złożoność, a i tak człowiek gubił się w końcu.
Tuż obok, na stole leżał duży topaz, który w czasie szlifowania powoli zmieniał swój kształt na coraz to piękniejszy i bliższy doskonałości. Decker nigdy nie potrafił przeniknąć sposobu, w jaki Szeptacz szlifował kamienie. Widział jedynie, że z dnia na dzień kamień zmienia kształt. Nie było to jednak mechaniczne szlifowanie, bo na stole nigdy nie zauważył odprysków ani pozostałości odcinanego materiału, które niechybnie powstawałyby przy takiej obróbce. W grę nie wchodziło również przetapianie, bo krawędzie kamieni były ostre, zupełnie jakby zostały okrojone. Szeptacz nie korzystał z żadnych narzędzi, zresztą nie miał nawet możliwości ich używania. Jego istnienie było tak bliskie niebytowi, że w pojęciu Deckera granica ta często zupełnie się zacierała. Mimo to Szeptacz potrafił wykonywać różne czynności. Przemawiał do podświadomości, zmieniał kształt kamieni, pojawiał się i znikał, będąc jednocześnie w wielu miejscach naraz.
Nagle Decker znów zauważył Szeptacza zawieszonego nad kryształem topazu w postaci delikatnej poświaty diamentowego pyłu.
Znowu się przede mną chowasz, powiedział w myślach do Szeptacza.
Wiesz dobrze, że się nie chowam, tylko ty nie potrafisz mnie dostrzec.
Nie mógłbyś od czasu do czasu poświecić trochę jaśniej? Zawsze się skradasz.
Nie drażnij się ze mną, odparł Szeptacz. Nigdy się nie skradam. Zawsze przecież potrafisz wyczuć moją obecność w podświadomości.
Tutaj Decker musiał przyznać mu rację. Kiedy tylko Szeptacz był w okolicy, natychmiast wyczuwał jego obecność. Nie wiedział jak, ale wyczuwał. Po prostu wiedział, że Szeptacz jest w pobliżu. Miał wrażenie, że mały obłoczek diamentowego pyłu (chociaż był więcej niż pewien, że Szeptacz to coś więcej niż tylko obłok pyłu) znajduje się w pobliżu.
I zawsze to samo gnębiące go pytanie. Kim jest Szeptacz? Mógł go przecież o to zapytać, nawet w tej chwili, ale z jakiegoś powodu zawsze wydawało mu się to pytaniem nie na miejscu. Początkowo zastanawiał się, dlaczego Szeptacz nie odpowiada na nie, mimo że potrafił czytać w myślach Deckera. Z czasem jednak zauważył, że ta dziwna istota nie mogła lub nie chciała odczytać tego właśnie pytania. W celu przekazania Szeptaczowi informacji musiał w określonym segmencie stworzyć słowa, które następnie były odczytywane. W ten sposób rozmawiali. Największą zagadką był jednak dla Deckera sposób, w jaki on sam odczytuje informacje przekazywane przez Szeptacza. Nie istniało żadne rozsądne, przynajmniej z ludzkiego punktu widzenia, wytłumaczenie tego zjawiska.
Nie najgorzej nam poszło w czasie ostatniej wyprawy, powiedział Decker. Dla samego topazu warto się było pofatygować. A znaleźliśmy go tylko dzięki tobie. Trzeba przyznać, że to ty mi go wskazałeś, chociaż w żwirze nie było widać nic interesującego. Ani jednego świecącego kamyka, same wygładzone przez wodę otoczaki. Cholera, żebym wiedział jak ty to robisz…
Szczęście, odparł Szeptacz. Po prostu szczęście. Czasami dopisuje tobie, czasami mnie. Poprzednim razem ty znalazłeś rubin.
Nie był zbyt duży, zauważył Decker.
Ale najwyższej czystości.
Tak. Wiem. Rzeczywiście jest piękny. Mimo że niewielki, ma idealny kształt i kolor. Zdecydowałeś już, czy będziesz go szlifować?
Tak, ten kamień strasznie mnie kusi. Będę musiał dokładnie przemyśleć szlif, bo kryształ jest na tyle mały, że aby zobaczyć jego piękno po okrojeniu musiałbyś użyć lupy.
Ja będę musiał użyć lupy? A ty?
Dla mnie, Decker, wymiary są względne, prawie bez znaczenia.
W takim razie zatrzymamy go. I tak mam mnóstwo innych kamieni, które mogę oddać kapitanowi.
Znów przestał widzieć Szeptacza. Lekkie migotanie diamentowego pyłu rozpłynęło się w powietrzu. Może było to związane jedynie z niewielkimi zmianami kąta i intensywności oświetlenia pokoju. Wiedział, że Szeptacz nadal jest w pokoju, bo jak zwykle wyczuwał go. A co tak naprawdę wyczuwał? Kim właściwie jest Szeptacz? Oczywiście był tutaj, w pokoju, ale czy mógł znajdować się równocześnie gdziekolwiek indziej? Jakiej był wielkości? Czy był tylko drobnym pyłkiem tańczącym w blasku kominka, czy raczej nieskończonym bytem rozprzestrzeniającym się na cały kosmos?
Istota nie posiadająca ciała, a nie zawsze niewidzialna — coś na granicy niebytu. Być może miało to coś wspólnego z tą planetą albo nawet tylko tą częścią planety. Jeśli jednak tak było, wiedział o tym jedynie Szeptacz. A on z jakiegoś powodu chciał tu być, chociaż prawdopodobnie nic nie mogłoby go powstrzymać przed przeniesieniem się w dowolne inne miejsce, do górnych warstw atmosfery lub ponad atmosferę, w przestrzeń kosmiczną, do wnętrza świecącej jaskrawo gwiazdy lub granitu stanowiącego skorupę planety, w kosmos, niezależnie od warunków panujących w określonym jego miejscu, stanowił naturalną siedzibę Szeptacza. A może Szeptacz, którego znał, był jedynie jednym z wcieleń nieogarnionej, nieskończonej istoty? Może Szeptacz tak naprawdę był wielkim, wszechobecnym bytem, istniejącym jednocześnie w każdym miejscu i czasie?
Tak czy inaczej, jest prawie pewne, że nigdy się tego nie dowie, a nawet gdyby, to i tak nigdy nic z tego nie pojmie. I zdaje się, że właśnie z tego powodu nigdy nie zdobył się na to, by zadać to pytanie. Po co miał pytać o coś, co i tak leżało poza granicami jego zrozumienia, coś, co do końca jego dni gnębiłoby go niczym nie rozwikłana zagadka, co budziłoby go w nocy, zlanego potem, co nigdy już nie dałoby mu spokoju.
Szeptacz znowu przerwał milczenie.
W lesie rozegrała się tragedia. Trzech członków załogi Watykanu nie żyje.
W lesie? Niemożliwe. Ludzie z Watykanu nigdy nie zapuszczają się w las. Wolą się trzymać blisko wzgórza.
Polowali na Nestora Lasu.
Nikt zdrowy na umyśle nie polowałby na Nestora. Kiedy jesteś w lesie, powinieneś modlić się, żeby Nestor nie zechciał zapolować na ciebie.
Jeden z nich był nowy na Watykanie. Wielki chojrak. Miał broń, z pomocą której, jak mu się wydawało, potrafi poradzić sobie z każdym przeciwnikiem. Ale pomylił się.
Odnaleźli Nestora?
Nie. Nestor odnalazł ich. Wiedział, że na niego polują.
Więc nie żyją. Wszyscy trzej?
Tak. To była masakra.
Kiedy to się stało?
Kilka godzin temu. Nikt na Watykanie nie wie jeszcze o tym.
Może powinniśmy ich powiadomić?
Po co? spytał Szeptacz. Już i tak nic na to nie poradzimy — Po pewnym czasie zaczną ich szukać i wtedy znajdą ciała.
Ale Nestor będzie czekał.
Być może, odparł Szeptacz, ale nie zrobi nic złego członkom wyprawy ratunkowej. Oni nie będą na niego polować.
Więc zabija tylko tych, którzy na niego polują?
Tak. Nie wiedziałeś o tym? Przemierzasz ten las od lat.
Pewnie miałem szczęście. Nigdy nie spotkałem Nestora i nigdy nie musiałem stawić mu czoła.
Któryś z Nestorów na pewno cię widział, rzekł Szeptacz z pewnością w głosie. Nie zrobili ci nic złego, bo ty nie chciałeś im zrobić nic złego.
Rzeczywiście, uśmiechnął się Decker, to ostatnia rzecz, o jakiej marzę.
Nosisz ze sobą broń. To, co nazywasz ją strzelbą.
To prawda, ale używam jej bardzo rzadko. Czasami, gdy nie mam co włożyć do garnka, muszę coś upolować.
Ale nie zdarza się to zbyt często.
Właśnie, zgodził się Decker.
Uniósł pogrzebacz i wzruszył drwa wzniecając żywsze płomienie. Komin zabulgotał — w proteście. Wiatr bratersko przyłączył się do sprzeciwu, zawodząc na poddaszu. Skaczące płomienie wywołały paradę pojawiających się i znikających cieni.
Watykan jest mocno poruszony, powiedział Szeptacz.
Z powodu Nestora?
Nie. Nie znają go jeszcze. Wygląda na to, że Słuchacz coś znalazł.
Słuchacze cały czas coś znajdują.
Ale tym razem to coś innego.
W jakim sensie innego?
Jeszcze nie wiem. Wszyscy są poruszeni. Jedni triumfują, inni zachowują się sceptycznie, jeszcze inni są zszokowani. Jeśli to, co odbieram jest prawdą, będzie to przełom. Wskaźnik wiary podniesie się wyraźnie. Modlitwy zostaną zintensyfikowane.
Czasami mają wzloty, czasami upadki, wtrącił Decker. Ciągle coś nowego.
Triumfu odniesionego w tej chwili na pewno nie można nazwać małym, zaprzeczył Szeptacz. Istnieje ogromna nadzieja, wielu rozpoczęło już odmawianie pacierzy.