Dzień był mglisty. Ciężkie, niskie chmury okrywały góry od połowy ich wysokości, rzucając na świat szarą poświatę. Ścieżka, którą podążał Tennyson, zaczęła się wspinać na wzgórze. Kiedy dotarł na miejsce, mgła na tyle się przerzedziła, że dojrzał przycupniętą opodal niewielką chatkę. Był pewien, że to chata Deckera. Zastanawiał się tylko, czy zastanie go w domu, czy też jego nowy znajomy wybrał się właśnie na jedną ze swoich wypraw po kamienie. Tennyson wzruszył ramionami. Nieważne. Jeśli Deckera nie ma w domu, wróci do Watykanu. Dzień zapowiadał się interesująco i istniała szansa, że zdąży jeszcze pospacerować po okolicy.
W momencie gdy zbliżał się właśnie ku domostwu, Decker wyszedł zza rogu. Niósł naręcze drewna na opał. Gdy tylko zobaczył doktora, pomachał w jego stronę wolną ręką w geście powitania i krzyknął coś, ale gęste, dżdżyste powietrze stłumiło jego głos.
Zostawił otwarte drzwi i kiedy Tennyson wszedł do chaty, Decker podniósł się znad kominka znajdującego się po przeciwnej stronie pokoju i wyciągnął rękę.
— Przepraszam, że do ciebie nie podszedłem — powiedział — ale nie mogłem unieść tego drewna. Ciężkie jak skurczybyk. Usiądźmy przed kominkiem. To chyba jedyne, co można zrobić w taki dzień.
Tennyson zdjął z ramienia torbę, otworzył ją i wyjął butelkę. Podał ją Deckerowi.
— Przypomniałem sobie, że mam jeszcze jedną — powiedział.
Decker podniósł trunek trzymając go pod światło.
— Ocaliłeś mi życie — rzekł z uśmiechem na ustach. — Ostatnią wykończyłem tydzień temu. Od czasu do czasu Charlie przywozi mi parę. Niestety nie zawsze. Zdaje się, że on też tego potrzebuje. A musi przecież kraść, jak pewnie wiesz.
— Jeśli Charlie jest kapitanem Wędrownika, to rzeczywiście, słyszałem coś o tym — przytaknął Tennyson.
— Zgadza się. Dobrze się znacie? — spytał Decker.
— Nie powiedziałbym. Rozmawialiśmy trochę w czasie podróży. Wspominał mi często o Kwiecie Jabłoni.
— Wymarzonej planecie na spędzenie emerytury? Któż z nas takiej nie ma?
— Jakoś nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
— Proszę, siadaj przed kominkiem. Jeśli chcesz, możesz postawić stopy na obmurowaniu. I nie martw się. Niczego tutaj nie uda ci się zepsuć. Wszystko jest dla ludzi. Zaraz przyjdę, spróbuję tylko znaleźć jakieś dwie czyste szklaneczki. Lodu nie ma — rzucił na odchodnym.
— Kto by tam zawracał sobie głowę lodem — odparł Tennyson.
W środku chata wydawała się większa, niż gdy oglądało się ją z zewnątrz. Był tu tylko jeden pokój. W jednym z jego rogów urządzono kuchnię z małym piecem i wiszącymi na ścianach półkami. Na ogniu kipiał garnek. Pod jedną ze ścian stało łóżko, nad którym wisiała półka wypełniona szczelnie książkami. W rogu, obok kominka stał płaski stół z kolekcją małych rzeźb.
Tennysonowi przypomniało się, że kapitan Wędrownika wspominał coś o rzeźbach.
Decker wrócił niosąc dwie szklanki. Podał jedną z nich Tennysonowi i napełnił. Później postawił butelkę na obmurowaniu paleniska, tak aby w każdej chwili była pod ręką. Siadając w swoim fotelu pociągnął duży łyk trunku.
— O Boże, ależ to dobre — powiedział wzdychając. — Za każdym razem, gdy zaczyna mi jej brakować, zapominam jaka jest wspaniała.
Przez dłuższy czas siedzieli w milczeniu popijając trunek ze swoich szklanek i spoglądając w ogień. W końcu Decker zapytał:
— Jak idą sprawy na Watykanie? Do miasteczka docierają tylko pogłoski. Zresztą już od paru dni osada i Watykan kipią od plotek. Nigdy nie wiadomo, co z nich jest prawdą. Najczęściej i tak puszczam je mimo uszu.
— Bardzo mądrze — pochwalił go Tennyson. — Mieszkam na Watykanie, a i tak w połowę tego, co słyszę trudno jest mi uwierzyć. Kiedy już się tutaj zadomowię, mam nadzieję, że będę potrafił rozróżniać fakty od zwykłego gadania. Parę dni temu spotkałem się z Jego Świątobliwością.
— I?
— W jakim sensie „i”?
— Jak wrażenia?
— Prawdę mówiąc jestem rozczarowany — rzekł Tennyson. — Wyglądał dosyć żałośnie. Może gdybyśmy zadawali mu jakieś skomplikowane i ważkie pytania, okazałby się kwintesencją mądrości. Dyskusja toczyła się jednak wokół małych problemów i był równie zakłopotany jak my. Zdziwiło mnie, że przy całej swojej wiedzy, jaką mu podobno wprowadzili, był tak małostkowy.
Tennyson zdjął z ramienia torbę, otworzył ją i wyjął butelkę. Podał ją Deckerowi.
— Przypomniałem sobie, że mam jeszcze jedną — powiedział.
Decker podniósł trunek trzymając go pod światło.
— Ocaliłeś mi życie — rzekł z uśmiechem na ustach. — Ostatnią wykończyłem tydzień temu. Od czasu do czasu Charlie przywozi mi parę. Niestety nie zawsze. Zdaje się, że on też tego potrzebuje. A musi przecież kraść, jak pewnie wiesz.
— Jeśli Charlie jest kapitanem Wędrownika, to rzeczywiście, słyszałem coś o tym — przytaknął Tennyson.
— Zgadza się. Dobrze się znacie? — spytał Decker.
— Nie powiedziałbym. Rozmawialiśmy trochę w czasie podróży. Wspominał mi często o Kwiecie Jabłoni.
— Wymarzonej planecie na spędzenie emerytury? Któż z nas takiej nie ma?
— Jakoś nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
— Proszę, siadaj przed kominkiem. Jeśli chcesz, możesz postawić stopy na obmurowaniu. I nie martw się. Niczego tutaj nie uda ci się zepsuć. Wszystko jest dla ludzi. Zaraz przyjdę, spróbuję tylko znaleźć jakieś dwie czyste szklaneczki. Lodu nie ma — rzucił na odchodnym.
— Kto by tam zawracał sobie głowę lodem — odparł Tennyson.
W środku chata wydawała się większa, niż gdy oglądało się ją z zewnątrz. Był tu tylko jeden pokój. W jednym z jego rogów urządzono kuchnię z małym piecem i wiszącymi na ścianach półkami. Na ogniu kipiał garnek. Pod jedną ze ścian stało łóżko, nad którym wisiała półka wypełniona szczelnie książkami. W rogu, obok kominka stał płaski stół z kolekcją małych rzeźb.
Tennysonowi przypomniało się, że kapitan Wędrownika wspominał coś o rzeźbach.
Decker wrócił niosąc dwie szklanki. Podał jedną z nich Tennysonowi i napełnił. Później postawił butelkę na obmurowaniu paleniska, tak aby w każdej chwili była pod ręką. Siadając w swoim fotelu pociągnął duży łyk trunku.
O Boże, ależ to dobre — powiedział wzdychając — Za każdym razem, gdy zaczyna mi jej brakować, zapominam jaka jest wspaniała.
Przez dłuższy czas siedzieli w milczeniu popijając trunek ze swoich szklanek i spoglądając w ogień.
W końcu Decker zapytał:
— Jak idą sprawy na Watykanie? Do miasteczka docierają tylko pogłoski. Zresztą już od paru dni osada i Watykan kipią od plotek. Nigdy nie wiadomo, co z nich jest prawdą. Najczęściej i tak puszczam je mimo uszu.
— Bardzo mądrze — pochwalił go Tennyson. — Mieszkam na Watykanie, a i tak w połowę tego, co słyszę trudno jest mi uwierzyć. Kiedy już się tutaj zadomowię, mam nadzieję, że będę potrafił rozróżniać fakty od zwykłego gadania. Parę dni temu spotkałem się z Jego Świątobliwością.
— I?
— W jakim sensie „i”?
— Jak wrażenia?
— Prawdę mówiąc jestem rozczarowany — rzekł Tennyson. — Wyglądał dosyć żałośnie. Może gdybyśmy zadawali mu jakieś skomplikowane i ważkie pytania, okazałby się kwintesencją mądrości. Dyskusja toczyła się jednak wokół małych problemów i był równie zakłopotany jak my. Zdziwiło mnie, że przy całej swojej wiedzy, jaką mu podobno wprowadzili, był tak małostkowy.
— Rozmawialiście o Niebie?
— Skąd wiesz?
— Chodzą takie wieści — uśmiechnął się Decker. — Powiedziałem ci, że od paru dni miasteczko wrze od plotek. Mówi się przede wszystkim o Niebie.
— To prawie tak samo jak na Watykanie — pokiwał głową Tennyson. — Wiele gadania wokół kwestii, która mnie osobiście wydaje się dosyć prosta. Albo Mary znalazła Niebo, albo inne miejsce, które uważa za Niebo. Z tego, co wiem, Watykan ma możliwość sprawdzenia tego wysyłając tam swoich ludzi. Mimo to załamują ręce twierdząc, że nie mają współrzędnych. Mary mogłaby przecież wrócić tam i zebrać odpowiednie namiary, ale Ecuyer wątpi, czy uda się ją do tego przekonać. Wydaje mu się, że Mary się boi.
— A co ty o tym myślisz?
— Moja opinia jest w tym przypadku zupełnie bez znaczenia.
— Nie szkodzi, powiedz mi, co myślisz.
— Wydaje mi się, że Watykan, ten prawdziwy, oficjalny Watykan, chce umyć od tego ręce. To urzędnicy Watykanu boją się, a nie Mary. Zresztą być może Mary też się boi, ale najważniejszy jest tutaj Watykan. Nikt nie chce wiedzieć, jaka jest prawda. Prawdopodobnie przestraszyli się, że to rzeczywiście jest Niebo.
— Chyba masz rację. Kardynałowie i inne kościelne szychy spędzili tysiąc lat, próbując wszystko jakoś poukładać. I musisz przyznać, wyszło im to całkiem nieźle. Zebrali tony informacji z całego wszechświata, cokolwiek by nim było, bo jak ostatnio zauważyłem, nasze pojęcie na ten temat jest dość blade. Wprowadzili te dane do Jego Świątobliwości, a on, podobnie jak każdy logicznie rozumujący komputer, stworzył teorię, która dawała im poczucie panowania nad światem. Niestety, w teorii tej istnieją różne nieścisłości, które jednak nrzy pewnym nagięciu faktów dają się wyjaśnić. Jestem pewien, że Watykan zaczynał wierzyć, że już w ciągu najbliższego tysiąclecia uda mu się zakończyć cały projekt. I w takim momencie ta wariatka znajduje Niebo. Autentyczne, chrześcijańskie Niebo, co sprawia, że piękna, bardzo zmyślna i prawie dopracowana teoria nadaje się do wyrzucenia na śmietnik. Ten jeden kawałek nie pasuje zupełnie do układanki i, co więcej, niszczy ją jako całość.
— Nie byłbym tego taki pewien — przerwał mu Tennyson. — Może Watykan obawia się zwrócenia nieoficjalnego, niższego Watykanu w kierunku religii chrześcijańskiej, która niewątpliwie nadal posiada moc silnie przyciągającą roboty. Pamiętaj, że wiele z nich stworzonych zostało na Ziemi, dzięki czemu są bliższe człowiekowi niż te nowoczesne maszynki, które skonstruowano dopiero po eksodusie z Ziemi. A wśród ludzi chrześcijaństwo jest ciągle bardzo popularne. Pięć tysięcy lat po śmierci Jezusa jest ono nadal wiarą dającą wystarczające oparcie, aby mogła być wyznawaną przez wielkie masy ludzkości. Mimo że, ogólnie rzecz biorąc, Watykan nie ma nic przeciwko temu, aby jego członkowie nadal po części wyznawali chrześcijaństwo, to jednak gdyby religia ta stała się główną siłą na Końcu Wszechświata, prowadzone tu prace zostałyby na pewno wstrzymane lub co najmniej poważnie opóźnione. A do tego niewątpliwie mogłoby doprowadzić odkrycie Nieba.
— To prawda — zgodził się Decker. — Ale nadal uważam, że Watykan obawia się wszelkich czynników, które mogłyby zachwiać podstawami teorii kosmosu, nad którą pracują.
— Ale przecież wtedy chcieliby poznać prawdę. Co zyskują chowają głowę w piasek? Myślą, że Niebo przestanie istnieć jeśli je zignorują?
— Tak czy inaczej — odparł Decker — wkrótce znajdą jakieś wyjście z sytuacji. Co by o nich nie mówić, nie są głupcami. W tej chwili działają w szoku, jednak za parę dni z pewnością znów staną na nogi.
Sięgnął po butelkę i podniósł ją zapraszającym gestem. Tennyson nadstawił szklaneczkę. Decker napełnił ją i postawił butelkę z powrotem na kominku.
— Pomyśl tylko — odezwał się — koncepcja budowana przez długie stulecia wielkim nakładem sił przez dość zwyczajną formę życia na dość zwyczajnej planecie krążącej wokół dość zwyczajnego słońca, przeistoczywszy się w końcu w wiarę, mogłaby zniweczyć tysiąc lat wielkiego wysiłku grupy tęgich myślicieli. Człowiek nie jest chyba najsprytniejszym zwierzęciem w galaktyce, a już na pewno nie najbardziej inteligentnym. Czy to możliwe, żeby dzięki swojej intuicji, tęsknocie i nadziei mógł odnaleźć prawdę, która…
— Nie wiem — odrzekł Tennyson. — Nikt tego nie wie.
— Ciekawe — dorzucił Decker.
— Raczej przerażające.
— Gdyby ludzie na Watykanie nie byli tak zapatrzeni w jeden cel, tak pioruńsko zaciekli w swoich dążeniach do odkrycia wiary ostatecznej i prawdy kosmosu, czy masz pojęcie, czego mogliby dokonać?
— Zielonego — odparł Tennyson. — Nie wiem nawet, czego się można po nich spodziewać.
— Jestem przekonany, że znają odpowiedzi na pytania, które inni bez rezultatów zadają sobie od wieków. Dokopali się do jądra wiedzy o wszechświata, głębiej niż się podejrzewa. Mają potęgę i chwałę, które swym blaskiem przysłoniłyby całą galaktykę, gdyby je tylko wykorzystali. Dzięki Bogu nie robią tego. Są tak bardzo zajęci swoimi sprawami, że nie mają już na to ani trochę czasu.
Decker postawił swoją szklankę na kominku i wstał z miejsca. Poszedł do kuchni, zdjął przykrywkę z garnka i zamieszał jego zawartość łyżką.
W rogu, kilkanaście centymetrów nad stołem, gdzie znajdowała się kolekcja statuetek, w świetle płomienia z kominka migotała lekka chmurka diamentowego pyłu. Tennyson wstał, gwałtownie rozlewając alkohol. Przypomniał sobie, że przy poprzednim spotkaniu z Deckerem również zauważył ten blask, zawieszony tuż nad ramieniem nowego przyjaciela. Kiedy odwrócił się na chwilę, tajemnicza chmurka znikła. Tym razem jednak migotanie nie ustąpiło, obłoczek wciąż unosił się nad stołem.
Decker wrócił do ognia, wziął swoją szklaneczkę i zajął miejsce w fotelu.
— Może zostaniesz na kolacji? — spytał. — Mam wielki gar gulaszu. Wrzucę bochenek chleba do piekarnika. Nagrzeje się. Niestety, skończyła mi się kawa, ale mogę poczęstować cię herbatą.
— W porządku — odparł Tennyson.
— Później uruchomię starą Betsy i zawiozę cię do domu. Będzie ciemna noc. Mógłbyś nie trafić. Chyba że wolisz zostać u mnie. Możesz spać na łóżku, mam jakąś dodatkową pościel. Ja wyciągnę się na podłodze.
— Chyba jednak dziś w nocy powinienem wrócić.
— Nie ma problemu. Powiedz, kiedy będziesz chciał wyjść.
— Tom — rzekł Tennyson — słyszałem, że jesteś mało komunikatywny. Że trzymasz się na uboczu.
— Charlie ci to powiedział?
— Chyba tak. Z nikim innym o tobie nie rozmawiałem.
— Gdybyś rozmawiał z kimś innym, też by ci to Powiedział — zaśmiał się Decker.
— Ale nie rozmawiałem.
— Właśnie — Decker nagle spoważniał. — W ogóle mnie o nic nie pytasz. Kiedy tu przyjechałem? Jak tu dotarłem? Dlaczego tu przybyłem?
— Cóż, sam też niewiele powiedziałem ci o sobie — wyjaśnił Tennyson. — Chociaż nie ma nic przeciwko temu. To, co mówię czy robię, nigdy po prostu nie było zbyt ważne.
— W mieście gadają, że jesteś uciekinierem — rzucił Decker.
— To prawda. Chcesz znać szczegóły?
— Niekoniecznie — odparł Decker. — Daj, naleję ci jeszcze trochę.
Siedzieli w ciszy pociągając co chwila ze szklanek i wpatrując się w płomienie.
W pewnej chwili Decker poruszył się w fotelu.
— Żeby zrozumieć filozofię Watykanu, musisz zdać sobie sprawę, czym jest robot — powiedział. — Zbyt często popełniamy błąd, widząc w nim mechanicznego człowieka. A jest on czymś o wiele więcej i zarazem czymś o wiele mniej. Podejrzewam, że roboty często myślą o sobie jako o odmianie człowieka, co sprawia, że mylą się równie często jak my. Swoją drogą to dziwne, że ludzie i roboty popełniają ten sam błąd.
Musimy przede wszystkim zadać sobie pytanie, czy robot jest zdolny do miłości. Bo wiemy na pewno, że potrafi być lojalny, odpowiedzialny i logiczny. Ale czy potrafi kochać? Czy robot może kochać kogoś lub coś? Nie ma żony, dzieci, rodzeństwa ani krewnych. Miłość to uczucie biologiczne. Nie można oczekiwać jej od robota. Bo on rzeczywiście nie ma wokół siebie osób, które mógłby kochać, chronić czy o nie dbać. Nie musi nawet troszczyć się o samego siebie. Wykonując od czasu do czasu drobne naprawy i konserwacje, teoretycznie może żyć wiecznie. Nie martwi się, że kiedyś przeistoczy się w staruszka. Nie musi gromadzić pieniędzy, dzięki którym utrzymywałby się w czasie emerytury. Z punktu widzenia kontaktów osobistych jest właściwie biedakiem. To właśnie sprawia, że w jego życiu pojawia się dziura. Wielka, przerażająca pustka.
Ale chyba nie zdaje sobie z tego sprawy — wtrącił Tennyson. — Nie wie, że jest pusty.
— Gdyby roboty żyły same, w oddaleniu od istot biologicznych, na pewno byłoby tak, jak mówisz. Ale tak nie jest. Zresztą chyba nawet nie mogłoby być. Są zależne od ludzi, muszą ich mieć koło siebie. I przez te wszystkie lata obserwując ludzi, musiały zrozumieć, jak wiele tracą.
— Więc myślisz, że nie będąc w stanie kochać, zwróciły się w stronę religii, która powinna wypełnić im życiową pustkę? To przecież bez sensu. Religia bazuje na miłości.
— Zapominasz, że miłość nie jest jedynym czynnikiem tworzącym podwaliny religii — odparł Decker. — Jest jeszcze wiara. Czasami staje się ona głównym trzonem wyznania, a robot zbudowany jest ten w sposób, że potrafi działać przez bardzo długi czas będąc motywowany jedynie wiarą. Myślę, że robot może bardzo łatwo przeistoczyć się w fanatyka, który zawstydziłby wszystkich bigotów i dewotki razem wziętych.
— Ale czy to, nad czym pracuje Watykan, można nazwać religią? — spytał Tennyson. — Czasami wydaje mi się, że nie.
— Tak to się prawdopodobnie zaczęło — odpowiedział Decker. — Nawet w tej chwili, wielu szeregowych członków załogi Watykanu uważa, że religia to ich prawdziwe powołanie. Jednak przez lata cel Watykanu powoli ulegał metamorfozie. Jestem o tym przekonany. W tej chwili Poszukiwania mają na celu odkrycie prawideł uniwersalnych, czegoś, co prawdopodobnie każdy kardynał nazwałby prawdą uniwersalną. Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, byłoby to o wiele bardziej atrakcyjne dla mentalności robota niż jakakolwiek odmiana wiary. Jeśli u kresu drogi, jaką podążają, z pewnym zaskoczeniem stwierdzą, że odkryły uniwersalną teologię, z pewnością nie będą tym zmartwione.
— Jeśli odkryją jednak coś innego — dorzucił Tennyson — będą się cieszyć tym bardziej.
— Otóż to — uśmiechnął się Decker. — Trafiłeś w dziesiątkę.
Mały obłoczek diamentowego pyłu nadal unosił się nad stołem, wisząc jak tarcza ochronna nad grupką statuetek. Czasami iskrzył się, ale najczęściej po prostu trwał nieruchomo, jakby obserwując sytuację.
Tennyson już miał zadać pytanie, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Decker musiał widzieć obłok pyłu i wiedzieć, że Tennyson również go spostrzegł. Jeśli ktoś powinien rozpocząć rozmowę na ten temat, to z pewnością był to Decker. Ale on jak dotąd nie odezwał się słowem.
Decker przerwał milczenie.
— A wracając do Nieba. Widziałeś taśmę?
— To nie taśma — poprawił go Tennyson. — To kostka. Nie, oglądałem jej. Nie śmiałem prosić. Wydawało mi się, że jest to ich prywatna sprawa. Przeglądałem za to inne.
— Wiesz przecież, sam zresztą to mówiłeś, że Watykan ma możliwość sprawdzenia, czy to naprawdę Niebo.
— Tak — westchnął Tennyson — ale mówią, że nie mają współrzędnych.
— Mam pewne podejrzenia… — powiedział Decker i urwał. Tennyson odczekał chwilę.
— Tak? — zachęcił go w końcu do kontynuwania tematu.
— Czuję, że wiem, gdzie jest Niebo — rzekł Decker.