Rozdział 29

Uecker okopywał właśnie motyką grządki w ogrodzie. Tennyson zauważył, że działka utrzymana jest czysto i porządnie. Warzywa rosły w równych rzędach, a na całym poletku nie widać było ani jednego chwasta. Decker powolnymi ruchami wbijał motykę.

Tennyson podszedł do skraju ogródka i zaczekał. Po chwili Decker spostrzegł go, zarzucił motykę na ramię i podszedł do przyjaciela.

— Nie stójmy na słońcu — powiedział do Tennysona. — Można się usmażyć.

Podeszli do dwóch krzeseł stojących w cieniu obok wielkiego drewnianego stołu, na którym stało wiadro.

Decker zdjął wiadro ze stołu.

— Woda — wyjaśnił. — Ciepła, ale przynajmniej mokra.

Podał wiadro Tennysonowi, który jednak odmówił.

— Ty pierwszy. Cały czas pracowałeś.

Decker podziękował kiwnięciem głowy, uniósł wiadro i napił się z niego. Następnie podał naczynie Tennysonowi. Woda była letnia, ale, jak słusznie zauważył Decker, mokra. Tennyson odstawił wiadro na stół i usiadł naprzeciw Deckera.

— Kiedy pracuję w ogrodzie, zawsze trzymam tu wiadro z wodą — rzekł Decker. — Nie chce mi się chodzić do domu za każdym razem, kiedy mam ochotę się napić.

Nie przeszkadzam ci? — zapytał Jason. — Jeżeli masz drugą motykę, to mogę ci pomóc. Niezły jestem w te klocki.

Nie, w porządku. Dzięki tobie mam dobrą wymówkę, żeby chwilę odpocząć. Właśnie odchwaszczałem ogród, chociaż, prawdę mówiąc, roboty nie było zbyt wiele.

— Chciałem ci o czymś opowiedzieć — rzekł Tennyson. — Nie wiem właściwie, czy jesteśmy przyjaciółmi. Tak mi się wydaje, ale to chyba zależy od definicji przyjaźni.

— Załóżmy, że jesteśmy przyjaciółmi i kontynuuj. Zaczyna się ciekawie.

— Chcę pogadać o Szeptaczu.

— Aha… To znaczy, że rozmawiał z tobą?

— Tak. Domyślałeś się?

— Byłem tego prawie pewien. Zachwycał się tobą ostatnio. Wiedziałem więc, że będzie się starał cię upolować.

— Upolować to za mało powiedziane. On… cholera, jak by ci to powiedzieć… przeniknął do mojego mózgu, stał się częścią mnie. Tak przynajmniej mówił. Nie wiem, czy to prawda. Zresztą nie rozmawialiśmy długo.

— Wyrzuciłeś go?

— Nie. Powiedział, że odejdzie sam, jeśli wyrażę takie życzenie. Był bardzo uprzejmy.

— I co się stało?

— Akurat w tym momencie przyszedł Ecuyer. Mary wróciła z Nieba w dość kiepskim stanie i musiałem iść ją obejrzeć.

— W kiepskim stanie?

— Nie wiemy jeszcze, co dokładnie się stało.

W każdym razie nieźle ją wystraszyli. Nie doszła jeszcze do siebie.

— W takim razie to chyba nie było Niebo. Tennyson wzruszył ramionami.

— Nie wiadomo. Nic z tego na razie nie możemy zrozumieć. Ale wracając do Szeptacza. Powiedziałem mu, że należy do ciebie i nie mam zamiaru ci go odbierać.

— Nie jestem wcale taki pewien, czy należy do mnie. Raczej wątpię. Jesteśmy po prostu przyjaciółmi. To zresztą niezła historia. Na początku, przez długie lata wciąż mnie nachodził i nie dawał spokoju. Zabawiał się moim kosztem. Odnajdywał mnie i zastawiał na mnie pułapki, kiedy wychodziłem w góry. Sprawdzał mnie. Chciał, żebym na niego polował. Mówił do mnie nie na głos, lecz poprzez umieszczanie informacji w moim mózgu. Wiesz już chyba, o co mi chodzi.

— Tak. Ze mną rozmawiał tak samo.

— Myślałem, że jest jakąś wielką krwiożerczą bestią. Wygłodniałym łowcą ludzi z pochrzanionym poczuciem humoru. Parę razy miałem go na muszce, ale nigdy nie odważyłem się pociągnąć za spust. Właściwie nie wiem dlaczego. Chyba zdążyłem go już polubić. Chociaż bywały momenty, w których bez cienia wahania wpakowałbym mu kulkę tylko po to, żeby się go pozbyć i mieć wreszcie święty spokój. Ale kiedy przychodziło co do czego, nie mogłem się na to zdobyć. Szeptacz powiedział mi później, że robił to wszystko, aby sprawdzić, czy może mi zaufać jako przyjacielowi. Właśnie to, że nigdy nie pociągnąłem za spust, przekonało go ostatecznie, bo nareszcie ujawnił się i zamiast krwiożerczej bestii zobaczyłem znany ci obłoczek diamentowego pyłu.

— I jesteście przyjaciółmi?

— Tak. Widziałeś statuetki stojące na moim stole?

— Uhm.

— Szeptacz je rzeźbi. Nie wiem, jak on to robi. Mam wrażenie, że potrafi zmieniać konfigurację cząsteczek różnych substancji, umie je rozbijać i przemieszczać zgodnie ze swoim upodobaniem. Ale może się mylę W każdym razie tak właśnie staram się wytłumaczyć sobie to, co widzę. Poza tym pomaga mi w znajdowaniu kamieni, nie mam zielonego pojęcia, jak mu się udaje wyniuchać najpiękniejsze okazy. Kiedy już zbierzemy kamienie, mówi mi tylko, nad którymi chciałby popracować.

— Możesz z nim przecież porozmawiać. Dlaczego nigdy go nie spytałeś, w jaki sposób robi to wszystko?

— Wątpię, by mi powiedział. Nasze rozmowy nie są aż tak szczere. Czasami mam dziwne wrażenie, że coś usiłuje sterować moim mózgiem. Po tym, co powiedziałeś, wiem już, co to takiego. Próbował dostać się do mojego umysłu, ale najwyraźniej mu się nie udało.

— Chyba masz rację — potaknął Tennyson. — Zresztą przypominam sobie teraz, jak mówił mi, że starał się to zrobić.

— Ale udało mu się z tobą.

— Nie jestem pewien. Powiedział, że przeniknął do mojego mózgu, ale ja nie dałbym za to głowy. Zresztą nawet jeśli mu się to udało, na pewno nie siedział tam zbyt długo. Parę minut później przyszedł Ecuyer. Nie wiem, czy chcę, żeby Szeptacz kombinował coś w moim umyśle. Chyba nie zmieści się tam nic więcej oprócz mojej osobowości.

— Nie masz się czego obawiać — uspokoił go Decker. — Jest łagodny jak baranek. Jedyne, czego potrzebuje, to przyjaźń. Ma fioła na punkcie samotności. Dlatego właśnie przykleił się do mnie. Jestem… a właściwie dotąd byłem wszystkim, co posiadał. To dziwne, że uważam go za przyjaciela. Jak człowiek może przyjaźnić się z chmurką kurzu. Jest mi zupełnie obcy, ale właściwie nie przeszkadza mi to. Nie wiem, kim jest… Tennyson wszedł mu w słowo:

— O to właśnie chciałem cię zapytać. Znacie się tak długo. Miałem nadzieję, że wiesz…

— Nigdy go o to nie pytałem. Wydawało mi się, że to nie moja sprawa. A on sam jakoś nie kwapił się do rozwiewania moich wątpliwości. Raz był już chyba blisko tego, ale porzucił temat. Może to zbyt skomplikowane. Wiele razy się nad tym zastanawiałem, ale wątpię, żeby moje przemyślenia były coś warte.

— I nie będziesz miał nic przeciw temu, bym pozwolił mu przeniknąć do mego umysłu? Bo jeśli tak, to powiedz. Na pewno mnie posłucha i będzie się trzymał z daleka.

— Nie żartuj — uśmiechnął się Decker. — Jeśli tego chcesz i nie boisz się, myślę, że powinieneś spróbować. Może kiedy znajdzie się w twoim umyśle, powie ci rzeczy, o których obydwaj powinniśmy wiedzieć. Jest tu przecież o wiele dłużej od nas. Pewnie dłużej nawet niż Watykan. Może dzięki niemu uda nam się zrozumieć, co się tam tak naprawdę dzieje. Założę się, że wie coś o tym. Odkąd pamiętam, zawsze kręcił się w tamtych stronach, chociaż wydaje mi się, że dużo nie znalazł.

Decker wstał z krzesła.

— Napijesz się ze mną, jeśli znajdę butelkę?

— Pewnie.

— To poczekaj chwilę. Skoczę do chałupy poszukać. Za ładna pogoda, żeby siedzieć w domu.

— Uhm — potwierdził Tennyson.

Tennyson siedział na swoim krześle, podziwiając malujący się przed nim widok. Na wprost niego znajdował się ogród i otaczający go mały lasek. Wysoko ponad nim widniał niebieski cień gór. Powietrze przepełnione było spokojem i ciszą. Gdzieś daleko łagodnie nogwizdywał ptak, a od czasu do czasu lekki wiaterek delikatnie szeleścił liśćmi. Na niebie nie było widać ani jednej chmurki.

Po lewej stronie Tennyson zauważył białoszare zabudowania Watykanu. Widziane z tej odległości zabudowania zlewały się z tłem i nie można było odróżnić poszczególnych elementów. Całe miasteczko było niepozorne i zdawało się niemal przepraszać za swoje istnienie. Cicha instytucja w cichym świecie. Całkiem miła perspektywa. Gdzieś tam w tej chwili Jill pracowała w bibliotece. Tennyson próbował rozpoznać poszczególne budynki, żeby znaleźć bibliotekę, ale nie udało mu się to, więc po chwili zaprzestał poszukiwań. Z tej odległości wszystko wydawało się takie małe.

Od dawna uważał, że Jill pracuje zbyt ciężko. Spędzała za dużo czasu przeglądając archiwa. To zajęcie stało się już właściwie obsesją i Jill już nie wspominała o zamiarze opuszczenia Końca Wszechświata. Siedząc na krześle Tennyson jeszcze raz przywołał w wyobraźni jej twarz z tamtego wieczora, kiedy opowiadała mu o swoich znaleziskach, przypuszczeniach i nowych pomysłach. W tym samym czasie przypomniał sobie również szramę przecinającą połowę jej twarzy, szramę, której prawie już nie zauważał, ale która nadal istniała.

Był tak głęboko pogrążony w myślach o Jill, że kiedy nadszedł Decker z butelką i dwiema szklankami, Tennyson aż podskoczył na krześle.

— Wypijmy do końca — rzekł Decker. — To już resztki tej butelki, którą mi przyniosłeś, ale Charlie powinien przylecieć za dzień albo dwa.

— Nie musisz być uzależniony od Charliego — odParł Tennyson. — Załatwię ci parę butelek. Ecuyer ma spory zapas. Więcej niż obydwaj wypilibyśmy w ciągu roku.

Decker chrząknął znacząco.

— Powiedziałem, że Charlie przylatuje za parę dni, a ty nawet nie drgnąłeś. Czyżbyś nie miał zamiaru stąd uciekać?

— Jeszcze nie — uśmiechnął się Tennyson. — Na Gutshot wciąż o mnie pamiętają. Ktoś pewnie nadal czeka tam na mnie z niecierpliwością. Zresztą nawet gdyby tak nie było, nie chcę stąd uciekać. W każdym razie jeszcze nie.

— A Jill?

— Ona też pewnie zostanie na jakiś czas. To spisywanie dziejów Watykanu zupełnie ją pochłonęło.

— Widzę, że obydwoje uczycie się tego, czego i ja się nauczyłem — westchnął Decker. — Koniec Wszechświata jest całkiem w porządku. Niezły klimat, żyzna ziemia. Nikt nie stara się nikogo wyzyskać. I to jest chyba najlepsze. Nikt nikogo nie wyzyskuje.

— To dlatego tutaj zostałeś?

— Częściowo. Drugim powodem jest to, że znajduję się dwa wieki później, niż powinienem. Kiedyś opowiem ci całą tę historię. Na pewno bardzo się zdziwisz. Żeby nie wchodzić w szczegóły, powiem ci tylko, że musiałem opuścić mój statek. Załoga uciekła zostawiając mnie samego, ale w panice przeoczyła jedną z kapsuł ratunkowych. Nie zostawili jej dla mnie, tego jestem pewien, po prostu w pośpiechu zapewne o niej zapomnieli. Skorzystałem z okazji i znalazłem się w nie znanej sobie, pustej przestrzeni. Po pewnym czasie kapsuła przywiozła mnie tutaj, węsząc planetę o odpowiednich dla mnie warunkach fizycznych. Niestety, okazało się, że skoczyłem w czasie o dwieście lat do przodu. Jestem anachronizmem, człowiekiem należącym do innej epoki. A nie mogę wrócić. Nie wiem, jak to zrobić. Na szczęście na Końcu Wszechświata moje opóźnienie nie ma znaczenia. Prawdę mówiąc, większość ludzi w miasteczku ma jeszcze większe opóźnienie. A roboty? Bóg jeden wie, jak daleko naprawdę posunęły się w samodoskonaleniu. Pod wieloma jednak względami nie posunęły się ani o krok do przodu poza stan, w jakim znajdowały się tysiąc lat temu. Chociaż z innego punktu widzenia być może wyprzedzają epokę o milion lat. Zbierają przecież informacje z całej galaktyki, może nawet z całego wszechświata.

— Wiesz może, o co im chodzi?

— Nie mam pojęcia. Cokolwiek by to było, utrzymują wszystko w głębokiej tajemnicy.

— A mimo to boją się. Jill znalazła notatkę, którą spisał jeden z kardynałów. Nie ma na niej daty, więc nie można stwierdzić, kiedy została sporządzona. Opowiada w każdym razie o odwiedzinach obcych, którzy przybyli w pojazdach mających kształt baniek mydlanych. Prawdopodobnie byli tu na przeszpiegach, ale bardzo krótko, mniej niż godzinę. Mimo to kardynał ze strachu robił pod siebie.

— Rzeczywiście, istnieje nawet legenda dotycząca tej wizyty — zastanowił się Decker. — To musiało być wiele lat temu. Dzień Nadejścia Baniek. Historyjka posiada wszystkie cechy przypowieści ludowej, ale notatka wskazuje, że nie została tak zupełnie wymyślona.

— Ale dlaczego roboty były tak zdenerwowane z tego powodu? Obcy nie mieli przecież zamiaru nikogo skrzywdzić.

— Powinieneś wiedzieć — odparł Decker — że robot nigdy nie jest typem poszukującym przygód. Zawsze wybiera życie w spokoju i jest bardzo ostrożny. Nigdy nie ryzykuje. Na tym polega prawdziwa różnica między robotem i człowiekiem. Ludzie stawiają wszystko na jedną kartę, rzucają swoje życie na jedną szalę, zdają się na szczęście. Robot nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Być może wynika to z jego kompleksu niższości. Dużo mówi, czasami robi dużo zamieszania wokół siebie, ale tak naprawdę nie potrafi być wielkim przewodnikiem. Woli raczej unikać wyzwań i nie należy do najodważniejszych. Dotychczas roboty watykańskie odnosiły same sukcesy. Nie miały okazji poznać prawdziwego strachu.

Загрузка...