Nestorowie Lasu często rozmawiali ze sobą podczas spotkań. Prowadzili długie, spokojne i mało konstruktywne konwersacje.
— Były czasy — rozpoczął jeden z nich, ten który najczęściej przebywał na zielonej równinie rozciągającej się na setki mil po drugiej stronie masywu górskiego otaczającego Watykan — kiedy bardzo martwiłem się obecnością metalowej rasy, która zadomowiła się na naszej planecie. Obawiałem się, że mogą się zacząć rozprzestrzeniać, zabierając nam nasze poła, nasze drzewa i bogactwa mineralne, marnując naszą wodę i ziemię. Przestraszyłem się jeszcze bardziej, kiedy się dowiedziałem, że metalowa rasa jest tworem istot organicznych wymyślonym po to, by im służyć. Ale po wielu łatach obserwacji wydaje mi się, że nie ma już żadnego niebezpieczeństwa.
— Są bardzo rozsądni — odparł Nestor mieszkający na wzgórzach nad chatą Deckera, skąd mógł dokładnie obserwować Watykan. — Korzystają z naszych dóbr, ale robią to w sposób odpowiedzialny biorąc tylko to, czego potrzebują, i dbając o zachowanie płodności ziemi.
— Na samym początku martwiło mnie to, że wycinają tak wiele drzew — powiedział kolejny Nestor zamieszkujący wysokie szczyty na zachód od Watykanu.
— Cały czas potrzebują bardzo dużo drewna. Ale trzeba mu przyznać, że wycinają tylko tyle drzewa, ile potrzebują, i nigdy nie zdarzyło się, żeby zostały im jakieś resztki. Poza tym często sadzą młode drzewa, które za jakiś czas uzupełnią powstałe braki.
— Właściwie można powiedzieć, że ich zachowanie jest poprawne — potwierdził ten, który żył nad brzegiem oceanu, po drugiej stronie planety. — Gdybyśmy mogli sobie wybrać jakichś mieszkańców, to chyba właśnie na nich padłby nasz wybór.
— A mimo to — westchnął opiekun równin — niedawno musieliśmy zabić…
— Ale to przecież nie byli metalowi — przerwał mu Nestor zamieszkujący wzgórza nad chatą Deckera — tylko przedstawiciele rasy organicznej, która ich stworzyła. Są tu również inni członkowie tej rasy, zresztą zawsze tu byli, odkąd tylko sprowadzili się metalowi. Ale ci, którzy są tutaj na stałe, muszą być jakimś wyjątkowym gatunkiem. Nie posiadają przecież żadnych planów dotyczących naszej planety ani nas samych. Powiedziałbym, że wręcz starają się nas unikać. Nie można powiedzieć, żebyśmy byli zadowoleni z takiej sytuacji, ale ciężko będzie ich przekonać, że nie mają się czego obawiać. Wśród tych, których zabiliśmy, był jeden nowo przybyły, zupełnie inny od mieszkających tu od dawna. Miał broń, która, jak mu się zdawało, mogła nas uśmiercić. Nie rozumiem jednak, dlaczego chciał to zrobić.
— Tego nie można mu było darować.
— Rzeczywiście, nie mogliśmy — przytaknął Nestor Deckera — chociaż zabiliśmy go z wielkim żalem. Szczególnie przykre było to, że musieliśmy również zabić pozostałe, towarzyszące mu istoty. Nie były tak złe jak on, ale mimo to poszły z nim.
— Było to jedyne słuszne wyjście z sytuacji — zauważył Nestor znad jeziora. — Dobrze zrobiliście.
W tym momencie konwersacja urwała się na chwile. Nestorowie po cichu przekazywali sobie ostatnie wrażenia rozległa preria z dalekim horyzontem, trawa ugi-mająca się pod podmuchami wiatru jak fale na morzu, niekne kolory pojawiających się od czasu do czasu w trawie kwiatów; duża, piaszczysta plaża rozciągająca się przez wiele kilometrów nad spienionym oceanem z ptakami, które wydawały się być jednocześnie czymś więcej i czymś mniej niż tylko żywymi istotami biegającymi po piasku i grupującymi się w grupki tańczących par; głęboki, wszechobecny spokój zacienionego i mrocznego lasu, z ciemnymi, tajemniczymi ścieżkami prowadzącymi do wieczności; głęboki, porośnięty drzewami i krzewami wąwóz ze stromymi stokami nagich skał po obu stronach, miejsce wykazujące oznaki życia jedynie dzięki małemu potokowi prześlizgującemu się po nieprzyjaznych kamieniach i złamanych, próchniejących pniach drzew i szemrzącemu cicho pieniącą się przy wszelkich załamaniach skalnych, krystalicznie czystą wodą.
— Mieliśmy szczęście — powiedział ten, który przycupnął nad wąwozem. — Bez większego wysiłku udało nam się zachować planetę w stanie prawie nie naruszonym. Jedyne, co robiliśmy jako strażnicy naszej ziemi, to obserwowanie i sprawdzanie, czy wszystko idzie po naszej myśli. Na szczęście nie pojawili się żadni najeźdźcy, którzy chcieliby korzystać z planety w niedozwolony sposób lub wyrządzić jej jakąś krzywdę. Gdyby jednak tak się stało, to nie wiem, czy udałoby się nam ich powstrzymać.
— Na pewno dobrze wywiązalibyśmy się z naszych obowiązków — powiedział Nestor ze wzgórz nad Watykanem. — Instynkt podyktowałby nam właściwe postępowanie.
— W jednej kwestii popełniliśmy jednak błąd — rzekł smutno Nestor od Deckera. — Pozwoliliśmy uwolnić się Pyłkowcom.
— Nie mogliśmy przecież nic na to poradzić — bronił się Nestor z równiny. — Nie byliśmy w stanie ich zatrzymać. Poza tym nie mieliśmy chyba prawa. Są przecież istotami inteligentnymi i powinni mieć prawo do postępowania zgodnie ze swoją wolą.
— I mają — zauważył przybyły znad oceanu.
— Ale powstali i rozwijali się tutaj — powiedział Nestor żyjący na dalekiej pustyni. — Stanowili część naszej planety, a my pozwoliliśmy im odejść. Zubożyło to naszą ziemię. Często zresztą zastanawiałem się, jaką funkcję mogliby pełnić, gdyby zostali.
— Nasze rozważania są zupełnie bezproduktywne — przerwał rozmowę Nestor lasu. — Już dawno od nas odeszli. Nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, czy z czasem ich obecność mogłaby nabrać jakiegoś znaczenia dla planety. Może zresztą nic na tym nie straciliśmy. Przecież mogli równie dobrze stać się naszymi wrogami. Dlaczego w ogóle roztrząsamy tę kwestię?
— Ponieważ jeden z nich pozostał — rzekł Nestor od Deckera. — Mieszka zjedna z istot organicznych podobną do tych, które stworzyły metalową rasę. Pozostał, mimo że wszyscy inni uciekli. Zawsze się nad tym zastanawiałem. Może zostawili go specjalnie. To przecież karzeł…