U siedli w sterówce, rozkładając się wygodnie w fotelach.
— Pamiętajcie, nie wolno wam zrobić tego błędu i myśleć o robotach Projektu Papież jako o małych, wesołych lokajach — ostrzegał kapitan. — Są wysokoenergetycznymi urządzeniami elektronicznymi. Niektórzy ludzie uważają, że udało im się skonstruować posłuszne organiczne mózgi, chociaż osobiście w to wątpię. Oczywiście, być może mój pogląd jest krzywdzący i wynika z ograniczeń myślenia istoty biologicznej. Jeśli pomyśli się o tym realistycznie, nie ma podstaw sądzić, że myślenie technologiczne oraz aparat logiczny, przy obecnym stanie nauki, są choćby odrobinę gorsze od mózgu ludzkiego czy jakiegokolwiek innego mózgu. Roboty te przez wieki podnosiły swoje umiejętności, ulepszając się na wiele różnych sposobów, tak jak mechanik, który ulepsza silnik, żeby działał sprawniej.
— Jak dobrze je pan zna? — spytał Tennyson.
— Utrzymuję z nimi jedynie zwykłe kontakty — odparł kapitan. — Kontakty konieczne dla prowadzenia interesów. W każdym razie nie mam wśród nich przyjaciół, jeśli o to ci chodzi.
— Przepraszam, jeśli zadaję zbyt osobiste pytania — odrzekł ze skruchą Tennyson. — Po prostu był ciekaw. Wygląda na to, że znalazłem się w sytuacji, w której zupełnie się nie orientuję. Dlatego chciałbym uzyskać jak najwięcej informacji.
— Powiedziano mi, że wśród robotów są pracujący dla nich ludzie — przerwała mu Jill.
— Nie wiem, czy oni rzeczywiście pracują dla robotów. Być może pracują razem. Jest tam dość duży korpus ludzi. Ale nigdy nie miałem z nimi kontaktu. Widzę tylko roboty i to też jedynie w przypadku, kiedy one chcą widzieć mnie. Projekt Papież to wielka operacja. Nikt poza Watykanem nie wie tak naprawdę, co się tam dzieje. Według jednej z plotek, roboty próbują skonstruować idealnego papieża, papieża elektronicznego, komputer. Wygląda na to, że Projekt Papież jest czymś w rodzaju przeinaczonego chrześcijaństwa, starej ziemskiej religii.
— Wiemy, co to chrześcijaństwo — przerwała mu Jill. — Nadal jest wielu chrześcijan, może nawet więcej niż kiedykolwiek przedtem. Mimo to chrześcijaństwo nie odgrywa już takiej roli jak w czasach, kiedy nie potrafiliśmy jeszcze podróżować w przestworzach. Zresztą wszystko jest względne. Ta religia jest wciąż bardzo ważna, ale jej znaczenie zostało rozmyte przez wiele innych religii istniejących w galaktyce. A swoją drogą, czy to nie dziwne, że wiara jest czymś tak uniwersalnym? Nawet najbardziej ohydni obcy mają swoją religię.
— Nie wszyscy — zauważył kapitan. — Na pewno nie wszyscy. Zdarzyło mi się dotrzeć do miejsc zamieszkanych przez obcych, do planet, gdzie nikt nigdy nie pomyślał o religii ani wierze. I szczerze powiedziawszy, nie zauważyłem, żeby miało to jakiś negatywny wpływ na ich egzystencję. Wręcz przeciwnie.
— Skonstruowanie papieża to bardzo dziwne zadanie — rzekł w zamyśleniu Tennyson. — Ciekawe, skąd roboty wzięły ten pomysł i jakich rezultatów oczekują.
— Z robotami nigdy nic nie wiadomo — stwierdził kapitan. — Spędź trochę czasu na podróżach kosmicznych, a przestaniesz się dziwić i przejmować tym, co kto robi i dlaczego. Żaden z tych dziwnych obcych nie myśli w ten sam sposób co my. Są po prostu zgrają półgłówków. W porównaniu z większością z nich, roboty są w pełni ludźmi.
— Powinny być — wtrąciła Jill. — To my ich stworzyliśmy. Żadna inna kultura, tylko my. Niektórzy mówią nawet, że roboty to ulepszeni ludzie.
— Może to po części prawda — zgodził się kapitan. — Mimo że czasami doprowadzają mnie do białej gorączki, i tak stoją kilka pięter wyżej od wszystkich obcych, których dotąd spotkałem.
— Nie lubi pan obcych — rzekł Tennyson z uśmiechem.
— Zgadza się. Znasz kogoś, kto ich lubi?
— A przecież włącza ich pan do swojej załogi.
— Tylko dlatego, że nie mogę skompletować załogi z ludzi. Na tym pustkowiu nie ma nas zbyt wielu.
— A poza tym przewozi pan obcych na Koniec Wszechświata i z powrotem na Gutshot.
— Ktoś musi ich przewozić — bronił się kapitan. — Zresztą, za tę cenę… Przewożę ich, ale to nie znaczy, że muszę się z nimi kumać. Nie chodzi tylko o to, że ich nie lubię, chociaż to prawda. My, ludzie, po prostu musimy się trzymać razem. W przeciwnym wypadku te potworki zaleją nas jak szarańcza.
Tennyson przyglądał się kapitanowi. Nie wyglądał na fanatyka czy bigota. Był w trudnym do określenia wieku, młody-stary człowiek z ostrą, pociągłą twarzą. Nie posiadał ani krztyny poczucia humoru. Chodząca powaga. Dziwny człowiek, pomyślał Tennyson, jeden z tych, którzy najczęściej mieszkają na uboczu, z dala od cywilizacji. Przez długie lata przewoził obcych pielgrzymów pomiędzy Gutshot a Końcem Wszechświata, a jego samotny krzyk za drugim człowiekiem, jego odraza i strach przed pasażerami urosły do ogromnych rozmiarów i stały się treścią jego życia.
— Czy mógłby nam pan opowiedzieć o Końcu Wszechświata? — przerwała milczenie Jill. Poruszaliśmy ten temat kilkakrotnie od czasu, kiedy weszłam na pokład, a mimo to nadal nie powiedział mi pan, jaka to właściwie planeta, uprawia się tam ziemię, czy…
— Nic z tych rzeczy — przerwał jej kapitan. — Co prawda projekt posiada kilka ogrodów i pól, gdzie roboty uprawiają pożywienie dla swoich biologicznych braci, ale poza tym ziemia jest nie uprawiana, środowisko nietknięte przez cywilizację, w stanie, w jakim trwa od stuleci. Planety nie eksploatuje się zbytnio po prostu dlatego, że jest słabo zaludniona. Jedynym człowiekiem, który stara się wykorzystać jej zasoby naturalne jest facet o nazwisku Thomas Decker. To bardzo dziwna postać. Mieszka samotnie w chacie zbudowanej na krańcu osady.
— Jest pańskim przyjacielem?
— Bez przesady. Prowadzimy jedynie wspólne interesy. Za każdym razem, kiedy tam przylatuję, oddaje mi mały woreczek kamieni półszlachetnych — granatów, akwamaryn, ametystów, topazów. Nic szczególnego, rzadko zdarza się coś naprawdę cennego. Od czasu do czasu jakiś opal. Kiedyś przyniósł parę szmaragdów. Nie można powiedzieć, żebyśmy zbijali na tym fortunę. Zresztą wydaje mi się, że nie robi tego dla pieniędzy, choć może się mylę. Zagadkowy człowiek. Nikt nic o nim nie wie, chociaż mieszka tam już od lat. Czasami myślę, że zbiera te kamienie jedynie dla samej przyjemności ich znajdowania. Nasz układ jest taki, że on dostarcza mi kamienie, a ja sprzedaję je u znajomego na Gutshot. Dostaję z tego dziesięć procent.
— Skąd on je bierze? — spytał Tennyson.
— Znajduje je w sobie tylko znanych miejscach. Chodzi w góry i przeszukuje potoki przesiewając żwir.
— Powiedział pan, że nie wydaje się panu, aby robił to dla pieniędzy — powiedziała Jill. — Z jakiego więc powodu w takim razie odbywa te wędrówki?
— Nie jestem pewien — zamyślił się kapitan. — Może jest to jedynie jego hobby, zajęcie, dzięki któremu ma co robić. Chociaż nie powiedziałem wam jeszcze jednej rzeczy. Decker nie przynosi mi wszystkiego; lepsze sztuki zatrzymuje dla siebie. Niektóre z nich nawet szlifuje. Ma u siebie taki jeden wielki nefryt, który nawet w formie surowej byłby wart masę pieniędzy. Decker wypolerował go i teraz kamień wart jest fortunę. Ale nie chce go sprzedać. Upiera się, że nefryt nie należy do niego i nie może nim rozporządzać.
— A do kogo innego miałby należeć? Kapitan wzruszył ramionami.
— A skąd mam to wiedzieć! Może do nikogo. Może tylko tak mówi. Bóg jeden wie, o co mu chodzi. Musicie wiedzieć, że jego zachowanie pod wieloma względami jest bardzo dziwne. — Trzyma się na uboczu, ma bardzo staroświeckie podejście do wielu rzeczy, zupełnie jakby pochodził z innej epoki. Śmieszne, że wam to mówię, bo nawet nie umiem powiedzieć, dlaczego tak uważam. Nie chodzi bynajmniej o to, co robi, ani co mówi, po prostu takie odnoszę wrażenie. Mówię wam, że jest dziwny i potrafię nawet powiedzieć w czym jest dziwny, ale nie mogę dać ani jednego przykładu jego zachowania, z którego by to wynikało.
— Chyba jednak jesteście dobrymi przyjaciółmi. Zna go pan dosyć dobrze.
— Nie jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. On nie ma przyjaciół. Nie chodzi o to, że jest odpychający, po prostu nie chce trzymać z innymi ludźmi na Końcu Wszechświata. To znaczy nie odrzuca ich ani nawet ich nie unika, wystarczy, że nie szuka ich towarzystwa. Nigdy nie przyłącza się do gawiedzi w barze w Domu dla Ludzi. Prawie nigdy nie wypuszcza się w miasto. Ma stary, zużyty samochód, jeden z tych, które bez większych problemów pokonują największe przeszkody terenowe. Odkupił go od kogoś w osadzie. Nie pamiętam od kogo. Czasami przejeżdża nim przez miasto, ale zawsze jest sam. Kiedy wyrusza w góry, w poszukiwaniu nowych kamieni, nie bierze go ze sobą. Idzie na piechotę. Tak, jakby nikogo nie potrzebował, jakby wszystko, co jest mu potrzebne, można było znaleźć tam wysoko, w dzikich górach. Kiedyś będąc w jego chacie zobaczyłem kamienie, które zatrzymuje dla siebie. Nie byłem zaproszony, chociaż wydawało mi się, że ucieszył się na mój widok. Usiedliśmy przy ogniu i rozmawialiśmy. Czasami miałem wrażenie, że opuszcza mnie i myślami wędruje gdzieś daleko. Może to wyda się dziwne, ale wyglądało zupełnie tak, jakby, rozmawiając ze mną i słuchając mnie, równocześnie prowadził rozmowę z kimś innym. Znowu nie mogę przytoczyć wam żadnego przykładu, są to jedynie moje odczucia. Kiedy wychodziłem, powiedział, że sprawiłem mu wielką przyjemność swoją wizytą. Mimo to nigdy sam mnie nie zapraszał i nigdy więcej go już nie odwiedzałem. Wątpię, żebym jeszcze kiedyś poszedł.
— Powiedział pan, że Decker nie zadaje się z gawiedzią w barze — wtrącił Tennyson. — Domyślam się, że chodzą tam głównie ludzie.
— Oczywiście — odparł kapitan. — Obcy mają swoje miejsca, Dom dla Ludzi jest tylko dla nas. Żadnemu obcemu nie przyszłoby do głowy, żeby tam zawędrować.
— A ludzie w Watykanie? Odwiedzają Dom dla Ludzi?
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, chociaż teraz, kiedy o tym wspomniałeś, rzeczywiście wydaje mi się, że nie. W ogóle prawie nie widuje się mieszkańców Watykanu, ani ludzi, ani robotów. Większość czasu spędzają na swoim wzgórzu i raczej nie mieszają się z miejskim tłumem. Nie dotyczy to oczywiście ludzi żyjących w mieście. Tych z kolei nie ma zbyt wielu i zazwyczaj trzymają się razem. Większość wykonuje pracę związaną w ten albo inny sposób z Projektem. To znaczy, nie są stałymi pracownikami na Watykanie, ale to, co robią, najczęściej ściśle wiąże się z Watykanem. Jeśli się nad tym zastanowić, to właściwie należałoby stwierdzić, że Koniec Wszechświata to to samo co Watykan. Nie ma tam nic innego godnego uwagi. W mieście można znaleźć trochę obcych, którzy zaopatrują w żywność pielgrzymów. Jak wiecie, większość pielgrzymów to obcy. Jednak nigdy jak dotąd nie przewoziłem człowieka-pielgrzyma, a prawdę mówiąc, w ogóle kilka razy zdarzyło mi się transportować ludzi. Akurat w czasie poprzedniego lotu na Koniec Wszechświata przewoziłem człowieka, ale nie pielgrzyma. Był lekarzem. Coś mi się zdaje, że wkrótce dostanę licencję na przewóz lekarzy.
— Nie rozumiem — potrząsnął głową Tennyson.
— Lekarz, którego przewoziłem, został zatrudniony jako nowy członek załogi Watykanu. Nazywał się Anderson, młody człowiek, ale strasznie zarozumiały. Działał mi na nerwy i musiałem robić wszystko, żeby się z nim nie pożreć. Jechał na Koniec Wszechświata, żeby zastąpić starego doktora Eastona, który pracował w Watykanie przez lata kurując, rzecz jasna, ludzką część załogi. Roboty nie potrzebują lekarzy. A może też mają swoich, nie wiem. Tak czy inaczej, Easton zmarł i na Watykanie nie było ani jednego lekarza. Już od dłuższego czasu Watykan starał się dokooptować nowego medyka, wiedząc, że Easton nie będzie żył wiecznie. Chyba trudno im jednak było zwabić kogokolwiek na Koniec Wszechświata, bo między Bogiem a prawdą, nie jest to miejsce, gdzie lekarz czy ktokolwiek inny chciałby spędzić całe życie. Kilka miesięcy po śmierci starego doktora rozeszły się plotki, że na Gutshot zjawił się jakiś nowy medyk. Oczywiście zapewniłem mu transport, ale kiedy tylko zszedł z pokładu, poczułem się o tonę lżejszy. Był jedynym członkiem załogi Watykanu, który leciał moim statkiem. Z tego widać, że niewiele podróżują.
— Zastanawia mnie, dlaczego jedynie obcy są pielgrzymami — powiedziała w zamyśleniu Jill. — Przecież Watykan nastawiony jest na ludzką koncepcję religii. Projekt prowadzą roboty, które, jak wiadomo, stworzono na podobieństwo ludzi. Poza tym terminologia — Watykan i Papież. Wzięte prosto z Ziemi. Czyżby rzeczywiśce był to rodzaj skarykaturowanego chrześcijaństwa?
— Być może takie były historyczne korzenie tej religii — potwierdził kapitan. — Nigdy nie udało mi się tego wyjaśnić. Prawdopodobnie jest to chrześcijaństwo przemieszane z pewną ilością innych wiar i zabobonów obcych, a wszystko to wyniesione poza możliwości poznawcze człowieka przez perwersyjne myślenie robotów.
— Ale nawet w takim przypadku — kontynuowała Jill — powinni istnieć jacyś pielgrzymi-ludzie, jakieś, choćby najmniejsze zainteresowanie ze strony ludzi.
— Może nie — wtrącił się Tennyson. — Cała masa ludzi, którzy opuścili Starą Ziemię tysiące lat temu, zostawiła również za sobą chrześcijaństwo i inne ziemskie religie. Mimo to, nawet po kilku stuleciach spędzonych w kosmosie, ludzie nadal posiadają jakieś instynktowne Wyczucie filozofii religii swoich przodków. Dlatego łatwo zauważyliby każde przekłamanie czy fałsz i nie chcieliby mieć z tym nic wspólnego.
— To prawda — odrzekł kapitan. — Tłumaczyło by to, dlaczego obcych, nie posiadających żadnego rozeznania w koncepcji chrześcijaństwa, przyciąga tu jakiś magnes. Wydaje mi się, że to właśnie głównie oni wspierają rozwój Projektu. Niektórzy są bajecznie bogaci. Ta zgraja śmierdzieli mieszkających w mojej kabinie po prostu pławi się w forsie.
— A wracając do planety — przypomniała sobie Jill. — Niech pan nam wreszcie coś o niej powie.
— Planeta o warunkach klimatycznych zbliżonych do Ziemi. Różnice są naprawdę niewielkie. Kolonia watykańska to jedyna osada. Pozostały obszar jest nie zamieszkany, nawet nigdy nie został opisany na mapach, choć wystarczyłoby przecież parę zdjęć satelitarnych. Jak wiecie, fakt, że na planecie istnieje tylko jedna osada, nie jest czymś odosobnionym. Wiele okolicznych planet również posiada tylko jedno miasto leżące najczęściej w pobliżu portu kosmicznego. W takich wypadkach planeta i osada mają zazwyczaj tę samą nazwę. Gutshot na przykład, to oznaczenie planety i kolonii otaczającej port, podobnie zresztą jak Koniec Wszechświata. Niestety, jeśli nie liczyć Deckera, poznana część planety kończy się w odległości kilku kilometrów od osady. Zresztą myślę, że nawet Decker nie zapuszczał się daleko w góry. Gutshot znam oczywiście lepiej. Jak wiadomo, składa się ona z wielu feudalnych lenn, ale i tak duża część planety pozostaje nadal dzika i niezbadana.
Jeśli chodzi o Koniec Wszechświata, to większość nadal jest nie znana. Podejrzewa się, że nie istnieją na niej żadne inteligentne formy życia, chociaż jest to jedynie przypuszczenie. Nikt tak naprawdę ich nie szukał, więc może się zdarzyć, że pewnego dnia zostaną odkryte. Obficie występują za to formy zwierzęce, roślinożerne i mięsożerne. Jak mówi się w osadzie, niektóre z mięsożernych są wielkimi drapieżnikami. Spytałem o nie kiedyś Deckera, ale zbył mnie wzruszeniem ramion. A teraz niech pan nam powie — tu kapitan szybko zmienił temat zwracając się do Tennysona — ile czasu spędził pan na Gutshot?
— Trzy lata — odpowiedział Tennyson po chwili namysłu. — Trochę mniej niż trzy lata.
— I popadł pan w tarapaty?
— Można to tak określić.
— Kapitanie — wtrąciła Jill. — Wydaje mi się, że nie powinniśmy wściubiać nosa w nie swoje sprawy. Nikt nie widział, jak Jason wchodził na statek. Nikt nic o tym nie wie i wątpię, żeby miał pan z tego powodu jakieś przykrości.
— Jeśli to panu pomoże — ciągnął Tennyson — mogę powiedzieć, że nie popełniłem żadnego przestępstwa. Byłem podejrzany. To wszystko. Na Gutshot podejrzenie wystarcza, aby klient został ścięty.
— Doktorze Tennyson — powiedział kapitan nagle przybierając formalny ton. — Kiedy wylądujemy na Końcu Wszechświata, będzie pan mógł opuścić statek zapominając, że kiedykolwiek mnie pan widział. Myślę, że tak będzie lepiej dla nas obu. Jak już powiedziałem wcześniej, my, ludzie, musimy się trzymać razem.