Rozdział 38

Tennyson obudził się tuż przed świtem. Jill leżała obok niego; spała oddychając lekko i regularnie. Oparł poduszkę u wezgłowia i usiadł na łóżku. W pokoju panowała błoga cisza. Słabe światło dnia sączyło się przez nie zasłonięte okna pokoju dziennego. Jednak dzięki kotarom w sypialni panował mrok. W kuchni lodówka pomrukiwała cicho.

Rzucił okiem na Jill, żeby upewnić się, czy jej policzek jest nadal gładki, ale była obrócona tą stroną twarzy ku poduszce. Zresztą nawet gdyby tak nie było, z pewnością w ciemności nie dostrzegłby tego.

Myśląc o tym teraz, gdy minęło parę godzin od niezwykłego zdarzenia, nadal odczuwał niedowierzanie. A przecież widział wyraźnie, że szpecąca czerwona blizna zniknęła z jej policzka. Jeśli miałby to być jedynie efekt przemijający, w ciągu tych kilku godzin skaza na pewno znów by się pojawiła.

Podniósł prawą dłoń, przysunął do twarzy i zaczął się jej przyglądać. W mroku wydawała się ona zaledwie cieniem, więc jedyne, co zauważył, to jej kształt. O ile w tych ciemnościach mógł cokolwiek zauważyć, to tylko tyle, że ręka wyglądała całkiem normalnie. W każdym razie nie świeci, pomyślał rozczarowany. Jest taka Jak zwykle.

A jednak jej dotyk…

„Papież”

Mimo że noc była raczej ciepła, przeszył go zimny dreszcz. Usiłował przypomnieć sobie, co się stało wcześniej, przekopując pamięć i docierając do wspomnień dotyczących innych światów, a konkretnie świata równań, które osaczyły go i przeniknęły przez jego ciało. Niektóre, tego był pewien, wręcz zadomowiły się w nim. Miał wrażenie, że sam zmniejszył się do wielkości jednego z nich. Zmniejszył czy zwiększył? Próbował sobie przypomnieć, jak wyglądało równanie, w które się przeistoczył. Z pewnością nie było to jedno z tych grubych, monstrualnych równań, przerażających samą złożonością, które widział, kiedy leżał zalany masą trzęsącej się galarety. Być może był jakimś zwykłym, prostym równaniem, będącym bezpośrednim odwzorowaniem jego istoty. Pamiętał, że kiedy równania zbudowały dla niego dom, szybko się w nim schronił i przykucnął, starając się ukryć. Nie wiedział, kim lub czym jest, ale czuł się wtedy dość przyjemnie. Proste zachowanie mogło oznaczać, że był prostym równaniem. Zastanawiał się tylko, czy zbudowały dla niego dom po to, by go chronić przed szalejącymi na zewnątrz w dzikiej ferii barw innymi równaniami?

Potem nagle, bez żadnego ostrzeżenia, został uwolniony z tamtego świata i stwierdził, że stoi w pokoju dziennym, oparty plecami o kominek. Wolny, ale nie do końca, bo przyniósł stamtąd ze sobą jakąś cechę, umiejętność, jakiej wcześniej nie posiadał. Pierwszy dowód jego nowych umiejętności leżał w łóżku tuż koło niego. Czy pojawią się następne? Czym jestem? — to pytanie zadawał sobie wciąż na nowo od chwili, gdy schronił się w domu zbudowanym dla niego przez równania.

Zastanawiał się: Czy nadal jestem człowiekiem? Jak wiele obcych cech może przyjąć człowiek, aby nadal nazywać siebie człowiekiem?

Czy istoty w świecie równań wyczuły, że jest lekarzem, uzdrowicielem? Czy dlatego właśnie obdarzyły go nowymi umiejętnościami, aby mógł jeszcze skuteczniej leczyć? A może miały również na względzie inne cele jego życia?

Im dłużej myślał w ten sposób, tym bardziej się bał. Wdał się w coś, do czego nigdy nie powinien się nawet zbliżać i dlatego został naznaczony. Zmieniono go; a on nie oczekiwał żadnych zmian ani nie miał na nie ochoty. Zmiany są przecież zawsze nieprzyjemne, a co dopiero zmiany osobowości.

Ale właściwie czego tak się obawiał? Zmiany, niezależnie od swojej natury, zakresu i następstw, jakie przyniosłyby w przyszłości, pozwoliły mu ofiarować Jill dar, który był, co prawda niezamierzony, ale tym niemniej cieszył i był prezentem jakiego nie mógłby jej dać żaden inny człowiek na świecie.

Właśnie, pomyślał. Nie mam się czego obawiać. Przecież przede wszystkim chodziło o Jill. Jeśli w przyszłości nie uda mu się dokonać już niczego tak spektakularnego, jeśli nawet miałby w jakiś sposób ucierpieć z powodu uzdrowienia Jill, to na pewno było warto. Każda cena, jaką kazano by mu w przyszłości zapłacić za to, była godziwa. Od chwili, gdy położył rękę na jej policzku, jego życie nabrało większego sensu.

Kiedy tak myślał, poczuł nagle, że ogarnia go wewnętrzny spokój. Siedział na łóżku wpatrując się w szare cienie świtu. Myślał znowu o świecie równań zastanawiając się, w jaki sposób udało mu się tam dostać fizycznie, chociaż wiedział dobrze, że to nie on sam wybrał się w tę podróż, ale Szeptacz, który po prostu zabrał go ze sobą. Natomiast żeby zrozumieć, jak zrobił to Szeptacz, musiałby najpierw o wiele więcej wiedzieć o swoim nowym, półprzeźroczystym znajomym.

Powoli odwracając głowę starał się obejrzeć pomieszczenie szukając dowodów obecności Szeptacza, połyskującej chmurki, unoszącej się w rogu pokoju lub srebrnego migotania w powietrzu. Ale niczego takiego nie zauważył. Poszukał więc Szeptacza wewnątrz swego umysłu, bo przecież nadal mogli być razem. Nie wyczuł jednak nic, co mogłoby wskazywać na jego obecność. Tym niemniej wiedział dobrze, że nie jest to żaden dowód nieobecności druha, bo przecież w świecie równań także nie odczuwał jego bliskości.

W tym momencie rozległo się pukanie. Tennyson otrząsnął się z zamyślenia. Na chwilę zapadła cisza, po czym pukanie znowu zmąciło poranny spokój. Na początku Tennyson zupełnie nie mógł rozpoznać z jakiego kierunku dochodziły dźwięki, wkrótce jednak zorientował się, że ktoś puka do drzwi. Usiadł raptownie na brzegu łóżka szukając bosymi stopami kapci, które powinny znajdować się gdzieś niedaleko.

Jill obudziła się i pytająco mruknęła coś do niego.

— Wszystko w porządku — odparł. — Śpij spokojnie. Pójdę zobaczyć, kto to.

Nie udało mu się znaleźć kapci, więc wstał i boso ruszył do pokoju dziennego. Zamknął za sobą drzwi do sypialni. Przez dłuższą chwilę nie słyszał pukania, lecz w tym momencie znów się rozległo.

Tennyson nie włączając światła przeszedł przez pokój dzienny potrącając krzesła i stoły. Kiedy otworzył drzwi, przez moment nie był w stanie rozpoznać stojącego w progu człowieka, dopiero później zorientował się, że był to Ecuyer.

— Przepraszam, Jason, wiem, że nie jest to najodpowiedniejsza pora…

— Nie ma sprawy — przerwał mu doktor. — Nie spałem już. Leżałem tylko i rozmyślałem. Za chwilę będę gotów.

— Mógłbyś mi dać coś do picia? Może masz trochę brandy?

Pewnie — uśmiechnął się Tennyson. — Usiądź przed kominkiem, dorzucę jeszcze trochę do ognia.

Zamknął drzwi i uważnie przyjrzał się Ecuyerowi. Spostrzegł, że był on ubrany w luźne spodnie i sportową kurtkę.

— Wcześnie wstałeś — rzekł głośno. — A może wcale się nie kładłeś?

— Rzeczywiście, nie spałem dzisiaj — odpowiedział Ecuyer docierając wreszcie do kanapy przed kominkiem i siadając na niej ciężko.

Tennyson odnalazł brandy i nalał Ecuyerowi dużą porcję.

— Wyglądasz na zmęczonego.

— Bo jestem wykończony — westchnął Ecuyer. — Stało się coś strasznego. Coś, co nie przydarzyło nam się nigdy przedtem. W każdym razie ja o niczym takim nie słyszałem.

Tennyson dorzucił drewna do kominka, podszedł do kanapy i usiadł obok Ecuyera. Bose stopy oparł na stoliku do kawy. Poruszał palcami. Miłe ciepło ognia ogrzewało podeszwy.

Ecuyer wypił jeszcze jeden duży łyk brandy.

— A ty nie pijesz? — spytał. Tennyson pokiwał przecząco głową.

— Dla mnie za wcześnie.

— Rzeczywiście. Ale co tam, co siebie będę żałował, przecież w ogóle nie spałem… — znowu pociągnął z kieliszka.

— Ale chyba przyszedłeś po to, żeby mi o czymś powiedzieć, prawda? — spytał Tennyson. — Wyraźnie ci to nie idzie. Jeśli zmieniłeś zdanie, to nie ma sprawy…

— Nie, trudno mi tylko zebrać się w sobie, ale… musisz to wiedzieć. Chociaż to dosyć przykra sprawa.

Tennyson nie odrzekł nic, oczekując na ciąg dalszy. Ecuyer rozpoczął opowieść upijając co chwila trochę brandy.

— Od dłuższego czasu odkładałem na później obejrzenie drugiej kostki z Nieba. Jak wiesz, ostatnio zdobyłem się wreszcie na zrobienie tego. Pytałeś mnie zresztą o to. Powiedz mi, Jason, czy obejrzałeś w końcu pierwszą kostkę z Nieba?

— Nie, jakoś nie mogłem się do tego zmusić. Może się bałem. Sama myśl o zrobieniu tego wywoływała we mnie dreszcz zgrozy. Ale powinienem był to zrobić. Być może odnalazłbym coś, co pomogłoby mi szybciej wyleczyć Mary.

— Tak samo właśnie czułem się przed obejrzeniem drugiej kostki — rzekł Ecuyer. — Ciągle odkładałem to na później znajdując coraz to nowsze powody uzasadniające zwłokę. Chyba po prostu bałem się tego, co tam ujrzę. Nie wiem zresztą. Starałem się przeanalizować moje postępowanie, ale nie doszedłem do żadnych konkretnych wniosków. I w końcu, wczoraj wieczorem zdecydowałem się.

— Więc widziałeś ją?

— Nie, Jason, nie widziałem.

— Czemu nie? Nie powiesz mi chyba, że stchórzyłeś w ostatnim momencie?

— Nie o to chodzi. Nie znalazłem kostki.

— Jak to — nie znalazłeś kostki?

— Po prostu. Nie ma jej. Nie ma jej tam, gdzie ją odłożyliśmy. O miejscu ukrycia wiedziałem tylko ja i stary Ezra. Znasz Ezrę, to robot obsługujący archiwa.

— Tak, znam.

— Postępował zgodnie z procedurą. Zawsze tak robił. Dotychczas nigdy niczego nie przeoczył. Zawsze wykonuje dokładnie to, czego się od niego wymaga.

Przecież pracuję z nim od wielu lat i powierzyłbym mu własne życie.

Tu Ecuyer na chwilę przerwał opowieść. Jednak po krótkiej pauzie ciągnął dalej:

Kiedy otrzymujemy kostkę, przynoszę mu ją, a on wkłada ją do sejfu. Po obejrzeniu przeze mnie kostka może zostać przesłana do Watykanu, a kiedy stamtąd wraca, zostaje umieszczona w jednej z szufladek archiwum. Dosyć często zdarza się, że kostka nie idzie od razu do Watykanu, albo nawet wcale tam nie trafia, jeśli stwierdzimy, że jej zawartość nie jest na tyle istotna. Tym niemniej jednak nawet w takim przypadku sześcian trafia do odpowiedniej szufladki. Ezra opracował już specjalny system. Nie wiem, jak to robi, może zwyczajnie przechowuje adresy w swojej pamięci, ale mimo że mamy tysiące kostek, jeśli spytasz go o jakąś od razu bez zająknienia wskaże ci miejsce, gdzie jest przechowywana. Nigdy się nawet nie zawaha. Idzie prosto do właściwej szufladki i wyciąga potrzebny ci sześcian. Mimo że, o ile wiem, nie istnieje żaden specjalny sposób rejestrowania nadchodzących kostek, Ezra potrafi odnaleźć wszystko, czego zażądasz. Oczywiście, posiadamy zabezpieczenie chroniące nas przed niepowołanymi gośćmi.

Tennyson pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Ezra jest jedynym, który zna umiejscowienie kostek?

— Dokładnie. Jest co prawda parę kostek, które odnalazłbym bez pomocy Ezry, ale można je policzyć na palcach obu rąk.

— Ale mówisz, że do momentu, gdy obejrzysz nową kostkę, pozostaje ona w sejfie? Rozumiem przez to, że kostka z zapisem Nieba również znalazła się w sejfie, ale potem znikła, tak?

— Zgadza się, Jason. Ezra otworzył sejf, ale kostki tam nie było. Znaleźliśmy tam trzy inne sześciany, ale nie ten, którego szukaliśmy. Żadnego z nich wcześniej nie oglądałem…

— Może po prostu ktoś przez pomyłkę źle ją podpisał?

— Nie, żaden z tych trzech sześcianów nie był tym, którego szukałem. Chciałem mieć pewność, więc obejrzałem natychmiast wszystkie trzy.

— Kto mógł otworzyć sejf?

— Nikt. Ani ja, ani nikt inny. Tylko Ezra.

— Cóż, w takim razie Ezra…

— To niemożliwe — natychmiast przerwał mu Ecuyer. — Wierzę mu bardziej niż sobie samemu. Ta praca to jego życie. Cała jego egzystencja skupia się wokół Programu Poszukiwań. Bez niego byłby nic nie wart. Jest przywiązany do programu jeszcze bardziej niż ja. Pracuje o wiele dłużej ode mnie. Zadanie to zostało mu przydzielone na samym początku, wiele wieków temu.

— A może ktoś z Watykanu…

— Bez szans. Nawet Papież. Ezra jest lojalny wobec programu, a nie wobec Watykanu.

— W takim razie ktoś musiał odnaleźć kombinację. Myślisz, że to możliwe?

— Chyba tak, chociaż szansa jest mała. Bardzo mała.

— Może jednak zapomnieliście włożyć ją do sejfu?

— Nie. Ezra zrobił to osobiście. Stałem zresztą obok i widziałem, jak wkłada ją do środka i zamyka sejf.

— W takim razie, co chcesz zrobić?

— Boże, Jason, nie wiem. Ktoś zwyczajnie ukradł kostkę.

— Bo nie chciał, żeby ją oglądano?

Chyba tak. Pamiętaj, że na Watykanie istnieje głęboko religijna frakcja, która chętnie doprowadziłaby do kanonizacji Mary…

Ci sami, którzy czym prędzej chcieliby cię ośmieszyć i zakończyć Program Poszukiwań?

— Tego nie mogę być pewien — odparł Ecuyer — ale chyba masz rację. Gdyby tylko mieli taką szansę…

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Drewno, które Tennyson dorzucił do kominka, zajęło się teraz jasnym płomieniem i paląc się głośno trzaskało. Poranny brzask spowił już cały pokój.

— Ale to jeszcze nie wszystko — rzekł nagle Ecuyer. — Nie powiedziałem ci jeszcze najważniejszego.

— Masz jeszcze jakieś dobre wiadomości?

— Pierwsza kostka z zapisem podróży Mary do Nieba również zniknęła.

Загрузка...