Rozdział 35

W przerwie na kawę zebrała się grupka Słuchaczy.

— Co słychać u Mary? — spytała Ann Guthrie.

— Tego nikt nie wie — odparł James Henry. — A przynajmniej nikt nie chce nam tego powiedzieć.

— Czy ktoś ją odwiedza? — zdziwiła się Ann.

— Ja u niej byłem — przyznał się Herb Quinn. — Wpadłem tylko na chwilę, ale akurat spała.

— Albo była pod wpływem środków uspokojających — dorzuciła Janet Smith.

— Możliwe — zgodził się Herb. — W każdym razie pielęgniarka zaraz mnie wyrzuciła. Wizyty u Mary nie są mile widziane.

— Czułabym się lepiej, gdyby zajmował się nią nasz stary doktor — powiedziała Ann. — Nie jestem pewna, czy temu młodemu można zaufać.

— Tennysonowi?

— Tak, Tennysonowi.

— Chyba nie masz racji — wtrącił James Henry. — Wygląda na równego gościa. Rozmawiałem z nim parę tygodni temu.

— Ale nie wiesz, czy jest dobrym lekarzem.

— Rzeczywiście, tego nie wiem.

— Jakiś czas temu bolało mnie gardło i poszłam do niego — powiedziała Marge Streeter. — Wyleczył mnie błyskawicznie. To miły człowiek. Przyjemnie się z nim rozmawia. A z tego, co pamiętam, nasz stary doktor od czasu do czasu bywał w złym humorze.

— To prawda — potwierdził Herb. — Nieźle mnie zawsze objeżdżał za to, że nie dbam o siebie.

— Zupełnie mi się nie podobają niektóre z tych plotek, jakie słyszy się ostatnio o Mary — rzekła Ann.

— Nikomu się nie podobają — odparł Herb. — Ale po Watykanie zawsze krążyło mnóstwo wszelkiego rodzaju plotek. Nigdy nie należy dawać wiary niczemu, co się tam usłyszy.

— Coś musiało się stać — powiedziała Janet. — Coś strasznego. Każdy z nas przecież miewał wypadki. Takie xtqztj się zdarzają.

— Ale szybko się z tego otrząsamy — kontynuował Herb. — Wystarczy dzień, góra dwa.

— Mary się starzeje — zauważyła Ann. — Może jej praca nie jest już tak wydajna. Powinna chyba dać już sobie z tym spokój. Przecież jej klony już dorastają i mogłyby przejąć jej zadania.

— To całe klonowanie to jakiś pic na wodę — rzekła Marge. — Wiem, że to bardzo wygodna i ogólnie stosowana technika w większej części galaktyki zamieszkałej przez ludzi, ale mimo to jest w nim coś niepokojącego. Ci, którzy zajmują się klonowaniem, czują, że mają w ręku licencję na zabawę w Boga. Zresztą jest to typowy przykład łamania praw natury.

— Zabawa w Boga to dziś bardzo powszechne zajęcie — zauważył James. — Cała nasza historia, historia ludzi i obcych wprost usiana jest postaciami, które bawiły się w Boga. Najbardziej spektakularnym przykładem jest rasa, którą napotkał Ernie. Pamiętacie? To było parę lat temu.

— Tak — mruknął Herb. — Ta, która tworzy nowe światy i zaludnia je istotami stworzonymi według własnej wyobraźni.

— Zgadza się — potwierdził James. — Ale musisz przyznać, że światy te zorganizowane są w dość logiczny sposób. Nie składają się z paru kijków i kupy błota okraszonych magią tworzenia. Są zawsze świetnie skonstruowane. Biorą pod uwagę wszystkie czynniki odgrywające rolę przy powstawaniu nowej planety. Wszystko jest bardzo realne. Wszystkie cząstki układanki pasują do siebie idealnie. A istoty, które pojawiają się w tych nowych światach, są przecież równie mądrze zbudowane i chociaż mogą nam się wydawać bardzo dziwnymi biologicznymi mechanizmami, to jednak funkcjonują poprawnie.

— Wiem, wiem — odparł Herb. — Ale co potejn? Każdy z tych światów staje się polem doświadczalnym, poligonem, żywym laboratorium z populacją poddawaną wszelkiego rodzaju testom, konfrontowaną z wszelkiego rodzaju problemami, które musi rozwiązać, jeśli chce przeżyć. Istot inteligentnych używa się jako królików doświadczalnych. Prawdopodobnie dzięki nim otrzymuje się ogromną ilość informacji głównie dotyczących skomplikowanych problemów socjologicznych, ale nie jest to chyba dla nich miłe. Zresztą nie przyświeca temu żaden cel.

— Skąd wiesz? — spytała zaczepnie Janet. — Nie chcę bronić takiego układu, ale skąd wiesz, że nie ma on żadnego celu? Może jedynie nie potrafimy go dostrzec…

— Nie byłabym tego taka pewna — wtrąciła się do dyskusji Ann. — Prawdę mówiąc szczerze w to wątpię. Przecież musi istnieć jakiś zbiór uniwersalnych zasad etycznych, których nie wolno łamać. Muszą być takie rzeczy, które wszędzie uznawane są za zło lub dobro. Nie wolno nam usprawiedliwiać sadystycznych eksperymentów wypaczonej rasy twierdząc, że nie zna ona po prostu dobra.

Takiego argumentu można używać zawsze — poparł ją James.

— Czy Erniemu udało się wreszcie znaleźć współrzędne rasy bogów?

Obawiam się, że nie — odpowiedział Herb. — Wracał tam jeszcze kilka razy, poczynił wiele obserwacji, w pewnym sensie zaczęło mu się tam nawet podobać, kiedy przyglądał się testom, którym poddawane były nowo ulepione światy. W końcu jednak zdecydował, że nie jest zbytnio zainteresowany pogłębianiem tematu i porzucił dalsze podróże.

— Miał fart, że udało mu się wrócić — zauważył James. — Czasami przecież nasze doznania są tak fascynujące, że zaczynamy się w nie wciągać — tak jak Mary.

— A ja cały czas myślę o tym starym, zardzewiałym komputerze, do którego dostała się Betsy parę lat temu — rzekła w zamyśleniu Marge. — W jednym ze sferycznych gwiazdozbiorów znajdujących się prawie dokładnie nad centrum galaktyki. Komputer ten nadal steruje dość dużą grupą urządzeń zbudowanych w jakimś nieznanym nam celu. Niektóre z maszyn zaczynają powoli się psuć z powodu braku konserwacji. Niestety Betsy nie udało się dowiedzieć, do czego były przeznaczone wszystkie te urządzenia. Zresztą cała planeta jest jedną wielką tajemnicą. Kiedyś, dawno temu z całą pewnością istniała tam jakaś biologiczna cywilizacja, nie wiemy jednak, czy to ona właśnie zbudowała maszyny. Tak czy inaczej, teraz nie ma tam prawie żadnych organizmów żywych, a te, które w jakiś dziwny sposób przetrwały, pozostają w ukryciu.

— Betsy nadal pracuje nad tym światem — dorzuciła Ann.

— I będzie jeszcze długo nad nim pracować — pokiwał głową Herb. — Watykan bardzo interesuje się tym wiekowym komputerem. Chcą wiedzieć, jak i dlaczego osiągnął on taką długowieczność. Nikt nie mówi tego otwarcie, ale mają pewnie na względzie Jego Świątobliwość.

— Przecież Papież jest jeszcze stosunkowo młody — zdziwiła się Marge.

— Rzeczywiście, na razie jest jeszcze młodzieniaszkiem — uśmiechnął się James. — Ale za milion lat… A Watykan, jak wiadomo, myśli długofalowo.

— Za milion lat Watykan już nie będze istniał — rzekła pewnym głosem Ann.

— Założysz się? — spytał Herb. — Roboty to najbardziej uparte stworzenia w kosmosie. Nigdy nie poddają się i nie dają za wygraną. A roboty Watykańskie mają w dodatku swój światły cel. Za milion lat będą miały całą galaktykę w garści.

Загрузка...