Rozdział 28

Jviedy roboty przyleciały z Ziemi, przywiozły ze sobą myszy. Może nie uczyniły tego celowo, ale fakt pozostaje faktem. Myszy również dotarły na Koniec Wszechświata.

Pracując do późna w nocy Jill zobaczyła jedną z nich. Od czasu do czasu widywała też inne, ale ta pierwsza stała się dla niej kimś w rodzaju przyjaciela. Przychodziła odwiedzić Jill w długie, samotne godziny przyglądając się jej zza stosu taśm lub sześcianów. Nastawiała swoje miękkie okrągłe uszka, żeby usłyszeć choćby najmniejszy szmer oznaczający niebezpieczeństwo. Jej malutki różowy nosek wiercił się niecierpliwie w poszukiwaniu wszelkich obcych zapachów. Kiedy miała już pewność, że wszystko jest w porządku, powoli i ostrożnie wychodziła na otwarty teren, żeby dzielić się z Jill wieczornym posiłkiem. Podnosiła w swoich małych, przednich łapkach okruszynę chleba i siedząc z wysuniętym do przodu pokaźnym brzuszkiem niespokojnie jadła. Cały czas jednak przyglądała się dziennikarce swoimi świecącymi rubinowymi oczkami.

Jill przemawiała do myszki spokojnym głosem, nazywając ją małą uciekinierką z Ziemi. Czasami, kiedy myszka nie była zbyt zajęta spożywaniem pokarmu, Popiskując odpowiadała, że też ją lubi.

Na początku Jill obawiała się, że siejące spustoszenie myszy mogą zagrozić istnieniu biblioteki. Potem zdała sobie jednak sprawę, że przecież nie była to zwyczajna biblioteka. Cenne książki ze Starej Ziemi przechowywano tu w szklanych komodach, tak jak zresztą wszystkie inne dokumenty. Taśmy i sześciany schowane były w stalowych szafkach. Nawet zapasy papieru trzymano w metalowych pojemnikach. Niewiele było tu rzeczy, które mogłyby dostać się do pyszczka myszy.

Myszy też nie było dużo. Najwyżej kilkanaście, i starały się one trzymać na uboczu w przeciwieństwie do jej przyjaciółki, która regularnie pojawiała się na kolacji. Zresztą i ona opuszczała Jill, gdy tylko skończyła ucztę. To właśnie ją dziwiło. Myszka nie błądziła po okolicy, nie kręciła się po pomieszczeniu, lecz od razu umykała do swojej kryjówki. Zjadała okruchy chleba i sera, po czym znikała. Jill nie udało się ani razu wyśledzić, dokąd idzie jej przyjaciółka. Na początku nie zwracała na to uwagi. Nie obchodziło jej specjalnie, dokąd i którędy ucieka zwierzątko. Z czasem jednak podświadomie, z jakichś nieznanych powodów zaczęła się zastanawiać, gdzie też przepada jej przyjaciółka. Bywało, że strasznie się na siebie denerwowała, że marnuje czas myśląc o takich głupotach. Co za różnica? Co jej da wytropienie szlaku zwierzątka?

W takich chwilach robiła wszystko, żeby przestać zaprzątać sobie umysł takimi błahostkami. Tym niemniej od czasu do czasu znów zdarzało jej się rozmyślać nad tą kwestią. Wreszcie pewnej nocy, zupełnie przypadkiem zauważyła, dokąd ucieka jej mała przyjaciółka. Pobiegła wprost przez środek podłogi, między biurkiem i wyłożoną boazerią ścianą i znikła. Biegła po idealnie prostej linii, z podniesionym sztywno ogonkiem, jakby poruszała się po dobrze ubitej i dobrze widocznej drodze (chociaż nie było tam żadnej drogi, niczego, co wyróżniałoby ten szlak od innych miejsc na podłodze). Poruszała się bardzo szybko, nie zwalniając ani na chwic, a kiedy dotarła do ściany, nie zatrzymała się, lecz przeszła wprost przez nią.

Zaskoczona Jill wstała od biurka i nie odrywając oczu od miejsca, gdzie znikło zwierzątko, przeszła przez cały pokój, dochodząc do ściany. Uklękła na kolanach i dotknęła jej. Żadnej dziurki. Boazeria zakrywała całą ścianę, aż do podłogi. Jill przesunęła dłonią po kawałku boazerii dotykającym podłogi. W pewnym momencie jeden z jej palców odnalazł szczelinę szeroką na jakieś dwa centymetry, dzięki której myszka mogła wymknąć się z pokoju, jeśli tylko wiedziała, gdzie jest wyjście, i mogła wystarczająco się spłaszczyć.

— Mała diablica! — powiedziała głośno Jill.

Szczelina miała długość kilkunastu centymetrów, gdyż po obu stronach kolejne listwy boazerii były już szczelnie przytwierdzone do ziemi. Prawdopodobnie w tym miejscu podłoga zapadła się lekko odrywając od drewnianego pokrycia ściany. Jill włożyła palce w otwór i zgięła je sprawdzając grubość ściany. Dziwne, pomyślała. Kiedy przesunęła dłonią po podłodze w pobliżu szczeliny, nie wyczuła żadnego zagłębienia w podłodze. W takim razie w jaki sposób powstała mysia norka?

Ponownie włożyła palce w szczelinę, zgięła je i pociągnęła. Po paru trzaśnięciach, skrzypiąc otworzyły się ukryte drzwi. Był to rodzaj szafki ściennej. Na wieszaku wisiał wyblakły fioletowy habit kardynalski. Na dole stała para sandałów. Obok nich znajdował się kosz na śmieci. To wszystko. Habit, sandały i kosz na śmieci. W powietrzu unosił się fetor mysich odchodów.

Jill weszła do schowka, wyniosła kosz i zamknęła drzwi.

Wróciła do biurka i sprawdziła zawartość pojemnika. Wypełniony był zmiętymi kawałkami papieru. Na samym dnie znajdowało się ogromne mysie legowisko zbudowane z malutkich kawałków przeżutego papieru. Legowisko używane prawdopodobnie przez wiele pokoleń myszy.

Po wyciągnięciu nadających się jeszcze do odczytania kartek i ułożeniu ich w małą stertę na biurku, zaczęła nerwowo przerzucać kolejne kawałki papieru.

Rozczarowała się. Kilka kartek zawierało jedynie jakieś obliczenia matematyczne, które nie wydawały się jej zbyt interesujące. Oprócz tego znalazła również spis zadań do wykonania. Większość pozycji była poprze-kreślana, co prawdopodobnie miało oznaczać, że zostały już zakończone. Na paru kartkach zanotowano w pośpiechu coś, czego Jill nie była w stanie odczytać. Jeden świstek okazał się być początkiem listu. Na zachowanym skrawku brak było daty i widniały na nim zaledwie dwie linijki:

Wasza Eminencjo. Przez ostatnich kilka dni rozmyślałem nad sprawą, którą omawialiśmy w ogrodzie. W końcu podjąłem decyzję…

Tak kończyła się wiadomość. Najwyraźniej w tym momencie kartka została zmięta i wyrzucona do śmietnika. Kolejny kawałek zatytułowany był Uwagi do rozważenia przez Jego Świątobliwość, jednak oprócz tytułu nie napisano na nim już nic więcej. Obok Jill znalazła tajemniczą listę: 500 worków mąki, 30 sągów dobrego, twardego drewna nadającego się do długiego podtrzymywania płomienia, 75 kg najlepszych ziemniaków, 7 ton miodu. Na pozostałych skrawkach papieru znajdowały się również jakieś intrygujące zapiski, które zapewne stanowiłyby źródło ciekawych informacji, gdyby ktoś miał czas na ich odszyfrowywanie oraz znał okoliczności, w jakich zostały sporządzone.

Pomimo że Jill nie znalazła żadnych ciekawych nformacji, ułożyła wszystkie znalezione kartki jedna drugiej na stole i przesuwała po nich dłonią wygładzając ich pogięte krawędzie. Postanowiła sobie, że pewnego dnia przysiadzie nad nimi z większą determinacją. Być może znajdowała się tu ukryta wskazówka stanowiąca istotną pomoc w zrozumieniu Watykanu.

Nagle, jakby rażona piorunem spojrzała na stos kartek. Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie swoje zaangażowanie w pracę, której się podjęła. Zaangażowanie, które sprawiło, że wybiera ze śmietnika wyrzucone przez kogoś i zupełnie bezwartościowe kawałki papieru i składuje je jak największą relikwię. Nie tak to sobie planowała. Nie takie miało być jej podejście do sprawy. Próbowała jeszcze usprawiedliwiać się przed sobą mówiąc, że jest to jedynie mała przerwa w pracy, pretekst do krótkiego odpoczynku, wiedziała jednak że to nieprawda. A przecież Jason uprzedzał ją: „Wciągnie cię. Zobaczysz, tak cię zaabsorbuje praca, że nie zdołają cię nawet odciągnąć końmi”. Teraz Jill zdała sobie sprawę, że obydwoje tkwią w tym po uszy. Tak samo ona, jak on, chociaż Jason nigdy nie ukrywał, że chce tutaj zostać, przynajmniej na razie. To ona cały czas twierdziła, że wyjedzie, jeśli nie pozwolą jej napisać reportażu, po który przyjechała. Ciekawe, czy gdybym miała teraz szansę opuścić Koniec Wszechświata zdobyłabym się na to? — pytała samą siebie. Nie umiała jednak udzielić sobie jednoznacznej odpowiedzi.

Przerzuciła jeszcze parę wyciągniętych z kosza kartek. Już prawie na samym końcu stosu odnalazła kilka spiętych razem stron zapisanych niechlujnym charakterem pisma, co utrudniało jej odczytanie poszczególnych wyrazów:

Ja, kardynał Enoch, piszę tę poufną notatkę wiedząc, że nie może ona być dołączona do oficjalnych akt, ponieważ wydarzenie, które chcę opisać, z pewnych powodów nie zostało w nich uwzględnione. Piszę tę notatkę jako ostrzeżenie dla samego siebie, głównie dla samego siebie, jak również dla innych, którzy być może przeczytają ją kiedyś, chociaż w tej chwili nie chcę, aby ktokolwiek inny dowiedział się o tym. Nie piszę tego z obawy przed zapomnieniem (bo już od wielu wieków niczego nie zapomniałem), ale dlatego, że chciałbym przelać na papier moje spostrzeżenia dotyczące tej sprawy i uczucia (o ile mam jakieś uczucia) oraz strach (a może właśnie szczególnie strach i lęk), zanim czas zmieni już moje doznania.

Chciałbym to wydarzenie nazwać „drobnym incydentem”, bo uważam, że nie było to nic bardziej znaczącego, chociaż zdecydowanie ważniejsze będą jego następstwa. Przez dłuższy czas czuliśmy się bezpiecznie w naszym małym, odizolowanym światku położonym na samym krańcu galaktyki, w regionie posiadającym zaledwie kilka gwiazd i to w dodatku tak nieatrakcyjnych, że nikt na nie nie zwraca uwagi. Ale teraz, po ostatnich wydarzeniach nie jestem już taki pewien naszego bezpieczeństwa. Żaden z moich kolegów nie dał mi do zrozumienia, że dręczą go podobne obawy, a ja z kolei nie chciałem dać po sobie poznać, co o tym myślę.

Z tego właśnie powodu — ponieważ nie chcę wtajemniczać nikogo w moje przemyślenia (właściwie nie wiem, dlaczego) oraz z obawy, że po pewnym czasie mógłbym podświadomie zacząć lekceważyć mój lęk (który uważam za nie pozbawiony podstaw) — piszę tę notatkę, aby przypomnieć, że sprawa ta jest poważna i jestem przekonany, iż moje obawy są uzasadnione i logiczne oraz muszą być rozważone z punktu widzenia naszej przyszłości.

Wczoraj ZŁOŻONO NAM WIZYTĘ. Goście niepodobni byli do żadnej z istot, jakie spotykali nasi Słuchacze. Jestem pewien, że wielu nie zauważyło nawet przybycia tych stworzeń, ponieważ wydawało im się, że widzą jedynie bańki mydlane. Tym niemniej udało mi się dostrzec parę razy istoty znajdujące się w środku baniek i wiem, że był to jedynie ich środek transportu. I kiedy przyglądałem się dziwnemu pojazdowi, na kilka sekund stanąłem twarzą w twarz z istotą wyglądającą z bańki. Twarz, bo jestem pewien, że była to twarz, chociaż niepodobna do twarzy robota ani człowieka, była czymś w rodzaju unoszącego się obłoczka dymu. Wiem jednak, że była to twarz. Twarz zmienna, podobna do kawałka plasteliny, który można kształtować na różne sposoby. Nigdy nie zapomnę wyrazu tej twarzy, gdy przyglądała mi się z odległości zaledwie paru metrów. Zauważyłem na niej uśmiech pełen zadowolenia i pogardy, coś jakby Bóg spoglądał na chlew ze świniami. Widząc to bezgraniczne lekceważenie cały wewnątrz zadrżałem. Stałem się małym, strachliwym robaczkiem użalającym się nad samym sobą i swoimi kolegami, nurzającym się w plugastwie swego upodlonego towarzystwa, czującym, że wszystko, co robiłem i robię, nie jest nic warte.

Baniek było kilkanaście, ale nikt nie próbował ich nawet liczyć. Pojawiły się równie nagle, jak znikły, nie zagrzewając u nas miejsca. Widzieliśmy je nie dłużej niż przez dziesięć minut, powiedziałbym nawet, że znacznie krócej. Zaledwie zorientowałem się, że wyjrzały z nicości, już ich nie było.

Goście poświęcili nam niewiele czasu, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że nie mają go zbyt wiele, by tracić go tutaj. Zapewne zresztą nie trzeba im było więcej czasu. Dam głowę, że dostrzegli znacznie więcej, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Rzucili na nas okiem z rozbawieniem, wiedząc, kim jesteśmy i co robimy, po czym prawdopodobnie wykreślili nas ze swojej listy zainteresowań, jako punkt bez większego znaczenia.

Być może nie są dla nas niebezpieczni, ale wiemy już (a przynajmniej ja wiem), że wiedzą o naszym istnieniu (nawet jeśli się nami nie zamierzają interesować) i dlatego nie czuję się już bezpieczny. Sam fakt, że nasza obecność została dostrzeżona, rodzi różnorakie niebezpieczeństwa. Jeśli potrafili nas przypadkowo znaleźć i przejrzeć nasze plany (nawet jeśli zdecydowali, iż nie jesteśmy warci marnowania ich cennego czasu) mogą pojawić się inni (bo przecież na pewno są także inni), którzy równie łatwo nas wytropią.

Szukaliśmy bezpieczeństwa w oddaleniu od centrów cywilizacyjnych. Używaliśmy rozmaitych forteli. Tolerowaliśmy, a nawet zachęcaliśmy pielgrzymów do wizyt, nie tyle może z powodu pieniędzy, którymi nas obdarowywują, co raczej dlatego, że jeśli zostaniemy zauważeni, obecność pielgrzymów uczyni z nas jeden z wielu niewartych uwagi, podrzędnych kultów. Ale mogliśmy się przeliczyć w naszych kalkulacjach, a w takim wypadku…”

Tutaj tekst urywał się. Jill próbowała wygładzić pomięte kartki. Później delikatnie złożyła je na czworo i schowała do kieszeni. Nigdy wcześniej nie wychodziła biblioteki z żadnymi dokumentami, ale tym razem zamierzała tak właśnie postąpić.

Kardynał Enoch Theodosius, ten uparty, stary robot. Jak on to mógł napisać? — pomyślała. Wewnątrz tej metalowej czaszki mieścił się najwyraźniej o wiele bardziej bystry i obdarzony wyobraźnią umysł, niż jej się wydawało.

Загрузка...