Kardynał Enoch Theodosius wszedł do biblioteki i wgramolił się na swoje krzesło, przypominając raczej wystrojonego stracha na wróble niż osobę duchowną.
— Mam nadzieję — zwrócił się do Jill — że nie ma pani nic przeciwko wizytom pobrzękującego, starego robota, który nie ma wystarczająco dużo zajęć, żeby zapełnić swój czas.
— Eminencjo, uwielbiam pańskie wizyty — odparła Jill. — Zawsze czekam na nie z ogromną niecierpliwością.
— To dziwne — zauważył kardynał podciągając nogi, tak aby oprzeć je na dolnych szczebelkach krzesła; poprawił habit i wygładził go. — Mamy tak wiele spraw do omówienia. Wydaje mi się, że nasze rozmowy są czymś bardzo ważnym dla nas obojga, nieprawdaż?
— Tak, Wasza Eminencjo — zgodziła się Jill.
— Muszę przyznać, że nabrałem dla pani wielkiego szacunku — kontynuował kardynał. — Pracuje pani bez wytchnienia i z wielkim zaangażowaniem. Pani umysł jest jak pułapka na myszy, cokolwiek się tam dostanie, zostaje uwięzione na wieki. Przydzieleni pani asystenci zdają jak najlepsze relacje.
— Więc moi asystenci są szpiegami składającymi raporty o tym, co robię?
Kardynał pokręcił głową z dezaprobatą.
— Wie pani dobrze, że nie o to chodzi. Od czasu do czasu przypadkiem wpadam na któregoś z nich i rozmawiamy wtedy o pani. Wywarła pani na nich wielkie wrażenie. Myśli pani jak robot.
— Och, mam nadzieję, że to nieprawda.
— Cóż złego jest w myśleniu robota?
— Chyba nic. Ale nie powinnam myśleć jak robot, lecz jak człowiek.
— Ludzie to dziwna rasa — powiedział w zamyśleniu kardynał. — Do takiego wniosku doszedłem po wielu latach obserwacji. Może nie zauważyła pani tego jeszcze, ale roboty mają bzika na punkcie ludzi. Są oni podstawowym tematem naszych wielogodzinnych rozmów. Wydaje mi się, że możliwe jest nawiązanie trwałego kontaktu pomiędzy robotem a człowiekiem. Istnieją zresztą legendy opisujące takie zdarzenia. Mnie niestety nigdy nie udało się nawiązać takiego kontaktu z żadnym człowiekiem i podświadomie myślę, że wiele na tym straciłem. Będę szczery i powiem pani, że w czasie moich tutaj wizyt wykryłem możliwość wytworzenia takiej więzi. Mam nadzieję, że nie miałaby pani nic przeciwko temu.
— Oczywiście, że nie. Jestem zaszczycona.
— Do momentu poznania pani nie miałem zbyt wielu okazji do bezpośredniego kontaktowania się z ludźmi — tłumaczył Theodsius. — Właściwie jedynym człowiekiem, z którym nawiązałem jakąś znajomość, jest Ecuyer.
— Poul Ecuyer to dobry człowiek — wtrąciła Jill.
— Tak, nie przeczę. Dobry, ale raczej monotematyczny. Żyje swoimi Słuchaczami.
— Taką ma pracę — odparła Jill. — I wykonuje ją dobrze.
— To wszystko prawda, ale czasami zapomina, dla kogo wykonuje tę pracę. Za bardzo się w to angażuje.
Bierze na siebie zbyt dużą odpowiedzialność. Projekt, który prowadzi, jest przecież projektem watykańskim. A on zachowuje się czasami tak, jakby zupełnie o tym nie pamiętał.
Wasza Eminencjo, o co właściwie chodzi? Czyżby cała sprawa z Niebem kompletnie zepsuła panu humor?
Kardynał podniósł wzrok i długo przyglądał się dziennikarce. W końcu rzekł z powagą w głosie:
— Pani inteligencja w końcu doprowadzi panią do grobu.
— O to się nie obawiam — odparła Jill bez chwili zastanowienia.
— Martwię się opowieściami o świętych — kontynuował Theodosius, nie zwracając uwagi na słowa Jill. — Nie jestem pewien, czy rzeczywiście ich potrzebujemy. Święty mógłby ściągnąć na nasze głowy więcej problemów niż sobie wyobrażamy. Co pani o tym myśli?
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Rzeczywiście, ostatnio słyszałam jakieś plotki, ale nie mam zdania na ten temat.
— Ecuyer nie spieszy się z oddaniem nam kostki zawierającej drugą podróż Słuchaczki Mary do Nieba. Mam przeczucie, że będzie chciał ją jeszcze przetrzymać. Nie mam pojęcia co się tam naprawdę wydarzyło. Zresztą tego chyba nikt nie wie. Wszędzie krążą tylko plotki.
— Niech się pan nie przejmuje. Zazwyczaj okazuje się, że są wyssane z palca.
— Wiem. Ale w takim razie dlaczego Ecuyer nie oddał nam sześcianu?
— Pewnie dlatego, że ostatnio jest bardzo zajęty — wyjaśniła Jill. — Czy zawsze natychmiast oddawał kostki Watykanowi?
— Nie, chyba nie. Oddaje nam przy najbliższej sposobności.
— Właśnie — Jill ucieszyła się, że jej teza znalazła jakieś uzasadnienie. — Nie było po prostu ostatnio żadnej sposobności.
— Otóż… nie wiem — wahał się kardynał. — Ecuyer jest bliskim przyjacielem Tennysona, a Tennyson zna Deckera.
— Wasza Eminencjo, brzmi to tak, jakby pan się bał, że chcą pana osaczyć. Co Tennyson i Decker mają z tym wspólnego? Nie musi się pan obawiać niczego z ich strony. Ecuyer i Tennyson należą do załogi Watykanu. A Decker nigdy nie wtrącał się do niczego.
— Mogłaby mi pani pomóc.
— Naprawdę? — zdziwiła się Jill. — W jaki sposób?
— Na pewno wie pani coś więcej. Sypia pani z Tennysonem.
— No wie pan, Eminencjo! Nigdy bym nie pomyślała, że roboty zwracają uwagę na takie rzeczy.
— Nie zwracamy, w każdym razie nie w tym sensie, o jakim pani myśli. Ale Tennyson musiał z panią o tym rozmawiać.
— Nie martwi się pan wcale tym, że ludzie chcą kanonizować Mary — zauważyła Jill. — Chodzi o Niebo, prawda? Jeśli tak się pan tym przejmuje, dlaczego nie wybierze się pan tam sam?
— Nie posiadamy współrzędnych. Nie wiemy nawet, gdzie go szukać.
— A ja myślę, że pan się boi — odparła przekornie Jill. — Wasza Eminencjo, nawet gdyby miał pan dokładne namiary, to myślę, że i tak nie skorzystałby pan z okazji. Obawia się pan wyniku takiej konfrontacji.
— Chodzi o coś innego — zaprzeczył ze smutkiem kardynał. — Coś znacznie ważniejszego, a mianowicie obecny stan Watykanu. Przez wiele wieków wszystko układało się po naszej myśli. Mieliśmy swoje wzloty i upadki, różnice zdań, ale jak dotąd, nigdy nie wątpiłem w to, że nasza instytucja pozostanie na zawsze kamienną opoką. Ale w tej chwili wyczuwa się nastroje, jak by to powiedzieć… nastroje buntownicze, które mogą doprowadzić do zniszczenia naszej instytucji i jej podstaw. Nie wiem, skąd się one biorą, wiem jednak, że jest gdzieś bardzo energicznie działająca osoba, która tym wszystkim kieruje. Już od dłuższego czasu byłem pewien, że ktoś lub coś węszy wokół naszych zasobów informacji. Na szczęście temu komuś nigdy nie udało się dotrzeć do czegokolwiek. Praca była zresztą iście syzyfowa, podobnie jak zjedzenie tony sera przez jedną, samotną myszkę. Nie jestem pewien, czy myszka i kierujący buntem to ta sama osoba. W każdym razie Watykanowi nie może się nic stać. Nic nie może mu przeszkodzić w kontynuacji dzieła. Mamy zbyt wiele do stracenia.
— Wasza Eminencjo, myślę, że martwi się pan niepotrzebnie — uspokoiła go Jill. — Watykan jest zbyt silny. Zbudowaliście go na mocnym gruncie. Nic nie może mu zagrozić.
— Nie chodzi o Watykan jako taki — odparł ze zniecierpliwieniem kardynał — ale o jego cel. Przybyliśmy tutaj wiele lat temu w poszukiwaniu lepszej i bardziej prawdziwej wiary. Co prawda niektórzy uważają, że porzuciliśmy już ten cel, że uganiamy się za wiedzą technologiczną i filozoficzną, która nie ma nic wspólnego z odkrywaniem wiary, ale nie mają racji. Religia ściśle związana jest z informacją, być może nawet informacją dotyczącą jednej konkretnej dziedziny, ale żeby osiągnąć taką wiedzę, aby uzyskać odpowiedź na to jedno pytanie, musimy wcześniej zadać niezliczoną ilość innych pytań. Czasami trafiamy w ślepe zaułki, ale nic nie dzieje się bez powodu. Nawet jeśli mamy takie podejrzenia, musimy sprawdzić, czy ta droga naprawdę prowadzi donikąd.
— Czyli zmieniliście punkt widzenia — zauważyła Jill. — Na początku najważniejsza była wiara, teraz wiedza.
— Tak to wygląda z zewnątrz. Ale trzeba pamiętać, że na początku nie zdawaliśmy sobie sprawy, że religia musi bazować na wiedzy, a nie na ślepej wierze, nie na ciągłym wmawianiu kłamstw z nadzieją, że w ten sposób być może uda się je zmienić w prawdę. Nie możemy pozwolić sobie na kłamstwa. Po prostu musimy wiedzieć.
Na chwilę przerwał i wpatrywał się w dziennikarkę swoim bezpośrednim, denerwującym, martwym wzrokiem. Podniósł ramię i wyciągnął je wskazując niewidzialną przestrzeń. Jill zrozumiała, że pokazuje na wszechświat, całą czasoprzestrzeń znajdującą się poza pokojem, w którym siedzieli.
— Gdzieś tam — powiedział — istnieje ktoś lub coś, co zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Spośród nich moglibyśmy wyłowić tę jedną, której szukamy. Może się również stać tak, że będziemy potrzebować wszystkich odpowiedzi, aby wskazać na tę, która jest dla nas najważniejsza. To jest właśnie nasze zadanie. Nie możemy poddać się złudzeniu, że osiągnęliśmy już nasz cel, lecz musimy kontynuować pracę. Nieważne, jak dużo czasu nam to zajmie ani gdzie nas to doprowadzi.
— A Niebo mogło właśnie dawać złudzenie, o którym pan przed chwilą mówił — stwierdziła raczej niż spytała Jill.
— Nie możemy ryzykować — pokręcił głową Theodosius.
— Ale domyśla się pan chyba, że to nie jest Niebo.
W każdym razie nie to chrześcijańskie, z fanfarami, złotymi ulicami i unoszącymi się aniołami.
Kiedy się nad tym zastanowić, jestem tego prawie pewien, ale co się stanie, jeśli nie mam racji?
— Wtedy znajdzie pan swoje odpowiedzi.
— Wątpię. Być może znajdziemy odpowiedź, ale nie wiadomo czy tę, której szukamy. Mimo to, zadowoleni ze znalezienia czegokolwiek, zapomnimy o właściwym celu naszej pracy.
— W takim razie niech pan się tam wybierze i udowodni, że to nie jest Niebo. Po powrocie będzie pan mógł kontynuować pracę ze zdwojoną energią.
— Nie możemy ryzykować — powtórzył kardynał.
— Obawia się pan jednak, że to może być Niebo?
— Nie tylko tego. Ale w każdym wypadku Watykan straciłby na tym. Wy, ludzie, nazywacie to sytuacją patową. Jeśli nie jest to Niebo, będziemy musieli stawić czoło podnoszącym się zewsząd głosom, że na Słuchaczach nie można polegać. Czy nie rozumie pani, że jeśli okaże się iż Mary nie ma racji, natychmiast pojawią się plotki głoszące, iż nie można już ufać Słuchaczom, gdyż wielu z nich lub nawet większość z nich się myli. Program Poszukiwań Ecuyera jest naszym jedynym wielkim narzędziem odkrywczym. Dlatego właśnie nie możemy go narażać na szwank. Przecież doprowadzenie go do obecnego stanu zajęło nam wieki. Gdyby podważono wiarygodność wyników Programu, musielibyśmy spędzić kolejnych parę stuleci nad jego naprawą, jeśli w ogóle naprawa taka byłaby możliwa.
Jill rzekła wstrząśnięta:
— Nie może pan do tego dopuścić.
— Niech nas Pan Bóg strzeże! — odparł kardynał.