Rozdział 60

Fo Watykanie szybko rozeszła się plotka, że coś się dzieje. Coś się dzieje lub za chwilę się zdarzy. Kardynał Theodosius i Nestor znajdowali się u stóp schodów do bazyliki czekając na coś, co właśnie miało się wydarzyć. Najnowsze plotki głosiły, że Tennyson i Jill są właśnie w Niebie i wkrótce mają stamtąd wrócić. Dokładnie tak jak Mary. Przyniosą Dobre Słowo. Dowiodą, że Niebo naprawdę istnieje. Powiedzą, że Mary miała rację.

Takie przynajmniej krążyły plotki. Według niektórych sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Wiara w możliwość podróżowania do Nieba w postaci cielesnej jest zaprzeczeniem dogmatów Watykanu, mówili. Niebo jest zagadką, nie znajduje się na tym świecie, ale na innej, lepszej płaszczyźnie. Jeszcze inni nie zgadzali się również z teorią podróży do nieba twierdząc, że Jill i Tennyson są kreacjami Theodosiusa i innych kardynałów, którzy nie wierzą w znalezienie Nieba lub którzy nie chcą w to wierzyć, bo gdyby się okazało, że Mary istotnie zawędrowała do Nieba, musieliby zaprzestać poszukiwania wiedzy, która okazałaby się w tym momencie niepotrzebna. Gdyby znaleziono Niebo, wiedza okazałaby się bezużyteczna, gdyż wszystkim, czego potrzebuje jednostka, jest wiara.

Ogrodnik John zszedł po schodach bazyliki na spotkanie Theodosiusa.

— Rozumiem, Wasza Eminencjo, że widział się pan z Jego Świątobliwością.

— Tak jest. Czy masz coś przeciw temu?

— Oraz że podczas pańskiej rozmowy z nim, oskarżył mnie pan o zdradę Watykanu?

— Oskarżyłem cię o wtrącanie się do spraw, które nie należą do twoich kompetencji — odparł Theodosius.

— Zachowanie wiary leży w interesie nas wszystkich — zauważył ogrodnik.

— Ale zamordowanie szanowanego człowieka i kradzież sześcianów Słuchaczy chyba nie — odpowiedział bez osłonek Theodosius.

— Czy również o to mnie pan oskarża?

— Czyżbyś zaprzeczał, że jesteś twórcą i liderem ruchu teologicznego? Czyżbyś zaprzeczał, że to ty podrzuciłeś tłumowi ten bezsensowny pomysł kanonizacji Mary?

— To nie był bezsensowny pomysł, a jedynie próba sprowadzenia Watykanu na drogę, którą powinien był iść przez te wszystkie lata. Kościół potrzebował świętego, więc mu go dostarczyłem.

— Dla mnie był to bezsensowny pomysł. Więcej nawet, pomysł krzyżujący szyki Kościołowi. Do swych niecnych zamiarów wykorzystałeś wprowadzoną w błąd kobietę.

— Wykorzystałbym wszystkie możliwości, żeby przywołać Watykan do porządku. — Obrócił się na pięcie i zaczął wchodzić z powrotem na górę. Po chwili jednak zatrzymał się, odwrócił się i dodał: — Zażądał pan również od Jego Świątobliwości, żeby zdegradował mnie do rangi szarego mnicha, jeśli okaże się, że Niebo nie istnieje.

— Tak jest — potwierdził Theodosius. — I mam zamiar tego dopilnować.

— Najpierw będzie pan musiał udowodnić, że to nie jest Niebo. Jeśli nie uda się to panu, to pana czeka los szarego mnicha.

— Chyba wszystko ci się pomieszało. To na tobie ciąży obowiązek udowodnienia swojej racji. Nie ja muszę dowieść, że to nie jest Niebo, ale ty, że jest.

— Dlaczego, Eminencjo, jest pan tak wrogo nastawiony do Nieba?

— Nie jestem wrogo nastawiony — żachnął się Theodosius. — Bardzo chciałbym wierzyć, że Niebo rzeczywiście istnieje. Ale nie takie Niebo, jakie ty wymyśliłeś.

John odwrócił się i tym razem wszedł po schodach nie odzywają się więcej ani słówkiem.

Plotki nadal krążyły po całej osadzie.

Głowiono się nad tym, dlaczego Theodosius siedzi na stołku. Żaden robot przed nim nie siedział tak długo na stołku. Ktoś powiedział, że jest to kara wymierzona mu przez Jego Świątobliwość.

A Nestor? Po co przyszedł Nestor? Nie ma tu przecież nic do roboty. Dlaczego on i kardynał trzymają się razem? Jakby byli dobrymi starymi przyjaciółmi. Po co kardynał z Watykanu miałby się zaprzyjaźnić z taką dziką bestią jak Nestor? Plotki głosiły, że tkwi w tym jakiś głębszy sens.

Odzywały się jednak głosy twierdzące, że ten sam Nestor nie może być taką dziką bestią, bo przecież przyniósł martwego Deckera i Huberta do Watykanu, co wskazywałoby na jego współczucie i przyjaźń.

Zaraz jednak odezwały się głosy, że to i tak więcej, niż można by od niego oczekiwać, gdyż prawdopodobnie to on właśnie zabił Deckera i Huberta.

Watykan aż kipiał od wszelkiego rodzaju wieści.

Nikt już nie pracował. Tłum zbierał się po obu stronach schodów do bazyliki zostawiając pośrodku pustą przestrzeń, gdyż ludzie podświadomie uważali, że niezależnie od tego, co się miało zdarzyć, z całą pewnością wydarzy się to właśnie na samym środku placu. Na schodach bazyliki kłębiły się tłumy przypatrujących się z zainteresowaniem robotów. Drwale, żniwiarze, hodowcy krów, górnicy, operatorzy silników, wszyscy porzucili swoje zajęcia i przyszli popatrzeć. Ludzie mieszkający na Końcu Wszechświata porzucili swoje domostwa i zmierzali w kierunku bazyliki. Ktoś zaczął walić w dzwony, więc Theodosius rzucił się po schodach na górę i wyrzucił nadgorliwca z dzwonnicy. Nawet niektórzy Słuchacze, rzadko interesujący się gośćmi przybywającymi do Watykanu, wyszli zobaczyć, co się dzieje. Naprędce zwołana grupa techników bez niczyjego zezwolenia zainstalowała na fasadzie bazyliki ogromny ekran wideo i podłączyła go do jednego z terminali au-diencyjnych Papieża. Już wkrótce na ekranie pojawiła się twarz Jego Świątobliwości z uwagą przyglądająca się zajściom.

Nic się jednak nie działo. Godziny mijały, a środek placu nadal świecił pustką.

Tłum, który wcześniej głośno hałasował, cichł wraz z obniżającym się na zachodzie słońcem. Napięcie rosło.

— Czyżbyś się pomylił? — spytał Theodosius Nestora. — Czyżby informacja była nieprawdziwa?

— Informacja głosiła dokładnie to, co ci przekazałem — odparł Nestor.

— W takim razie coś poszło nie tak — stwierdził Theodosius. — Coś musiało się stać.

Za bardzo liczył na to, że wszystko pójdzie po jego myśli. Za bardzo wierzył w to, że dwoje ludzi wróci przynosząc wieści, które przywrócą porządek sprzed rebelii i skończą przedwczesne, dziecinne marzenia o Niebie i świętych.

Starał się pocieszać. Jeśli nawet wszystko poszło źle, to na pewno obecna sytuacja nie będzie trwała wiecznie. On i inni mieszkańcy Watykanu, choć może niezbyt wielu, nadal będą mieć nadzieję na przywrócenie dawnego porządku. Watykan na pewno nie stoczy się w ciemność. Na pewno nie zapomni o swej dawnej świetności. Kiedyś, zapewne wiele wieków później ludzie będą mieli dość sterylnej świętości i znowu zapragną pogoni za wiedzą, która z czasem doprowadzi ich do prawdziwej wiary. A jeśli kiedyś, w odległej przyszłości, okaże się, że prawdziwa wiara po prostu nie istnieje, że istnieje tylko nieczuły na nic wszechświat, to lepiej będzie przyjąć to z godnością, niż udawać, że tak nie jest.

Rozmyślając w ten sposób opuścił głowę, jakby gotował się do modlitwy, kiedy nagle usłyszał za sobą okrzyki zdziwienia. Podniósłszy szybko wzrok, zobaczył, co przykuło uwagę tłumu.

Na schodach, jakieś trzysta metrów od niego stali Jill i Tennyson. Tuż nad nimi zauważył migotanie diamentowego obłoczka, coś na kształt świecącej chmurki drobniutkich kryształków. Pomyślał, że to zapewne Szeptacz.

Zaczął podnosić się ze stołka, po czym usiadł znowu, gdyż kolana ugięły się pod nim na myśl, że coś poszło nie tak. Tuż przed Jill i Tennysonem podskakiwało dziwne monstrum. Wyglądało jak ośmiornica stojąca na głowie, i podskakując, wydawało z siebie głośny odgłos pluskania.

Stojący na schodach Tennyson rzekł do Szeptacza:

Co tu się do cholery dzieje? Sprowadziłeś Pluskacza?

W ostatniej sekundzie zdołałem go rozgryźć, tłumaczył się Szeptacz. Kiedy wybuchał nam w twarz, udało mi się wreszcie przedostać do wnętrza jego mózgu. Prawdę mówiąc nie chciałem go tu sprowadzić, ale tak jakoś wyszło.

Ostatnio, kiedy go widziałem, był wielki i strasznie nerwowy, zauważyła Jill.

Cóż, wygląda na to, że już mu przeszło, odparł Szep-tacz.

Wiesz przynajmniej, co to jest? — spytał Tennyson.

Nie jestem tak do końca pewien. Dymkowi wydaje się, że jest bogiem, którego może wykorzystać do swoich celów. Chwaląc go i wykorzystując, płacąc za jego pomoc uwielbieniem, które przecież wy, ludzie, również składacie swoim bogom, chociaż w trochę inny sposób. Być może nie tak cynicznie jak Dymek.

Więc jest… bogiem?

A kto to może wiedzieć? Dymkowi wydaje się, że tak. Myśli, że położył łapę na czymś, czego nie mają inne Bąble. Na czymś, czego może użyć, żeby osiągnąć swój cel. Wiecie jak to jest, jeśli się ma właściwego boga, można dokonać wszystkiego. Z tego, co rozumiem, Pluskaczowi również wydaje się, że jest bogiem. Czyli mamy już dwóch, którzy tak uważają, ale co nam to daje? Ile osób musi sądzić, że ktoś jest bogiem, żeby uznać, że tak rzeczywiście jest?

Mlask, mlask, mlask rozległo się na placu.

Theodosius podniósł się ze stołka i podszedł do przybyłych. Nestor, wirując powoli sunął za nim. Za ich plecami tłoczyli się ludzie i roboty. Zajmowali już całą powierzchnię schodów prowadzących do bazyliki, stali na okolicznych dachach, gromadzili się na całym placu. Z fasady bazyliki pokratkowana twarz Papieża spoglądała na nich z zaciekawieniem.

Theodosius wyciągnął rękę do powracających jakby z zaświatów dwojga przyjaciół, podając dłoń najpierw Jill, a potem Tennysonowi.

— Witamy w domu. Z całego serca dziękujemy za podróż, której odważyliście się dokonać dla nas.

Pluskacz podskakując w szaleńczym tempie tańczył swoje fandango wokół Theodosiusa i Nestora.

— Zna pan już Nestora Deckera — powiedział Theodosius do Tennysona — ale Jill chyba jeszcze nie.

— Miło mi poznać pana — powiedziała Jill. Nestor zaświszczał, zabrzęczał i w końcu odezwał się:

— To ja witam was na Końcu Wszechświata. Cała przyjemność po mojej stronie.

Tłum zaczął zacieśniać się wokół ich czworga czy pięciorga, jeśli liczyć Pluskacza.

— Przede wszystkim, powiedzcie mi, proszę, czym jest to skaczące monstrum, które przywieźliście ze sobą? — spytał Theodosius. — Czy jest to ktoś ważny?

— Śmiem wątpić, Wasza Eminencjo — odparł Tennyson.

— Czemu w takim razie jest z wami?

— Można powiedzieć, że to coś niechcący dostało się w wir wydarzeń.

— Z tego, co wiem, udało się wam dotrzeć do Nieba Mary.

— Zgadza się — potwierdził Tennyson — ale to nie jest Niebo. To centrum badawcze podobne do Watykanu. Nie mieliśmy jednak okazji dokładnie go obejrzeć, ponieważ tak się złożyło, że wplątaliśmy się w lokalne spory polityczne.

Jakiś robot przecisnął się przez tłum i stanął obok Theodosiusa. Tennyson zauważył, że jest to John, ogrodnik.

— Doktorze Tennyson — spytał John — jak może pan udowodnić, że to nie jest Niebo.

— Nie mogę tego udowodnić — odrzekł Tennyson. — Nie mam żadnych dowodów. Nie wierzycie mi na słowo? Myślałem, że słowo człowieka wam wystarczy.

— W sytuacji takiej jak ta, niczyje słowo nie poparte dowodami nie jest wystarczająco dobre — uśmiechnął się John. — Nawet słowo człowieka. Wydaje mi się, że wy, ludzie…

— John — przerwał mu Theodosius — gdzie się podział twój szacunek?

— Wasza Eminencjo, szacunek nie ma tu nic do rzeczy. Sprawa dotyczy w równej mierze nas wszystkich.

— Tennyson mówi prawdę — powiedział Nestor. — Czuję to.

— Być może wydawało się panu — ciągnął John ignorując słowa Nestora — że ta skacząca bestia, którą przywieźliście ze sobą, pomoże wam przekonać nas do waszej historyjki. Spytacie zaraz, czy takie bydlę mogłoby mieszkać w Niebie.

— Nic takiego nie chciałem zrobić — odparł wzburzony Tennyson. — Gdybym tak powiedział, natychmiast spytalibyście, jak mogę udowodnić, że to coś pochodzi z Nieba, a nie z jakiejś dziury w galaktyce.

— O to właśnie bym spytał.

Nagle w tłumie podniosły się okrzyki przerażenia i zdziwienia.

— Na miłość boską — krzyknął Theodosius prostując się nagle i nieruchomiejąc.

Tennyson obrócił się na pięcie i jego oczom ukazał się następujący widok: Dymek, Stóg Siana i drugi Decker szli w rzędzie eskortowani przez ludzi ze świata równań.

Ludzie ze świata równań musieli zrozumieć, co się tam dzieje, wyjaśnił Szeptacz. Ale nie podejrzewam, że uda im się w końcu tego dokonać. Myślicie, że będzie to wystarczający dowód?

Drugi Decker schodził po schodach w ich kierunku.

— No proszę, przecież to Decker — rzekł cicho kardynał. — To przecież niemożliwe. Decker nie żyje. Odprawiałem mszę w jego intencji…

— Wyjaśnię to panu później, Wasza Eminencjo — rzekł szybko Tennyson. — To inny Decker. Wiem, że to dziwne.

Stali i czekali na Deckera. Tennyson zrobił kilka kroków w jego kierunku.

— Domyślam się, że to jest Watykan.

— Tak jest — odparł Tennyson. — Miło mi cię widzieć.

— Chciałem ci powiedzieć, że robiło się strasznie gorąco. O mało nas nie zabiłeś.

— Prawie…

— Miałeś do czynienia z maniakiem — nie dał mu dokończyć Decker. — Obcym maniakiem. Obcy sami w sobie są czymś nie do zniesienia, a tu…

— Ale jakoś nie przeszkodziło ci to w skumaniu się z nim. Zdaje się, że byłeś jego człowiekiem. Uczestniczyłeś w tej, jak to się nazywa, triadzie?

— Przyjacielu — odparł Decker — będąc w gnieździe szerszeni myśli się przede wszystkim o przeżyciu. A żeby przeżyć, robisz, czego od ciebie wymagają. Musisz być szybki i uważny w swoich poczynaniach. Nie możesz dać się zaskoczyć.

— Rozumiem.

— Ale teraz muszę porozmawiać z kimś, kto tu dowodzi — rzekł Decker. — To chyba nie ty, co?

— Nie — przyznał Tennyson. — Najważniejszą osobą jest Jego Świątobliwość, tam, na ścianie. Ale myślę, że lepiej będzie, jeśli porozmawiasz z kardynałem Theodosiusem. Na pewno lepiej się z nim porozumiesz niż z Jego Świątobliwością. Pamiętaj tylko, żeby zwracać się do niego „Wasza Eminencjo”. Co prawda, nie jest to konieczne, ale on to lubi.

Wziął Deckera pod ramię i podszedł z nim do Theodosiusa.

— Wasza Eminencjo — powiedział — przedstawiam panu Thomasa Deckera II. Chciałby z panem porozmawiać.

— Drugi Decker — powtórzył zdziwiony kardynał. — Wpada do nas bez uprzedzenia, ale cóż, chętnie z panem porozmawiam.

— Mówię w imieniu istoty obcej, która uciekła ze swojej rodzinnej planety, Wasza Eminencjo — zaczął Decker. — Chodzi o tę jajowatą bańkę mydlaną, którą nazywam Dymkiem, chociaż posiada ona inne imię.

— Wydaje mi się, że widziałem już kiedyś, wiele lat temu tego Dymka lub któregoś z jemu podobnych — rzekł w zamyśleniu Theodosius. — Ale proszę, nie owijaj w bawełnę i mów, o co wam chodzi.

— Dymek domaga się łaski, Wasza Eminencjo — ciągnął Decker. — Prosi o udzielenie mu azylu. Nie może wrócić do Centrum, ponieważ odebrano by mu tam życie. Jest więc bezdomną istotą, która dostała srogą nauczkę. Teraz jest już pokorny.

— Chyba musi być w kiepskim stanie — zauważył Theodosius.

— Jest, Wasza Eminencjo. Dlatego prosi…

— Wystarczy — przerwał Theodosius. — A teraz powiedz mi, czy miejsce, z którego uciekł nazywane jest Niebem?

— Nic o tym nie wiem. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś je tak nazywał.

— Czy słyszałeś, że jeden z naszych Słuchaczy starał się dotrzeć do waszego Centrum, tak chyba nazywacie to miejsce, prawda?

— Tak, Wasza Eminencjo, taką nosi nazwę, Centrum Badań Galaktyki. Wiemy też, że ktoś lub coś pasujące do opisu Słuchacza podanego mi przez Tennysona starało się przedostać do Centrum, ale udało nam się to coś odstraszyć.

Tennyson spojrzał ponad jego ramieniem i zauważył, że ludzie ze świata równań rozeszli się nieco, dzięki czemu Dymek i Stóg Siana stali się teraz stosunkowo lepiej widoczni. Podskakujący przed nimi Pluskacz powoli poruszał się w kierunku Bąbla.

Dotarł do miejsca bezpośrednio przed Dymkiem i zaczął bardzo szybko podskakiwać w miejscu.

— O mój Boże — krzyknął Tennyson. — Znowu to samo! — Wyminął rozmawiających i rzucił się w kierunku Pluskacza. Za sobą słyszał tupot czyichś nóg i krzyk Deckera:

— Z drogi, głupcze! Uciekaj!

Tennyson biegł dalej. Decker dogonił go jednak i mocno odepchnął z drogi. Tennyson jeszcze przez chwilę starał się utrzymać równowagę, w końcu jednak runął na schody i sturlał się po paru stopniach tłukąc sobie jedno ramię.

Decker krzyknął na Dymka w jego własnym języku:

— Nie, Dymku! Nie rób tego. Jeszcze ci mało? Nie masz żadnych szans. Wszystko skończone.

Również Stóg Siana wrzeszczał na Bąbla:

— Ty i ten twój cholerny zwierzak! Wykończycie nas! — Potem, zwracając się do Deckera krzyknął: — Uciekaj! On to zrobi.

Decker rzucił się w przeciwnym kierunku.

Pluskacz wybuchł, zmieniając się w kulę jasnego płomienia, który był jednak zupełnie zimny. Tennyson leżąc w sporej odległości od miejsca eksplozji Pluskacza poczuł zimny powiew.

Zaraz po tym zapadła straszna cisza, tłum umilkł — Cisza i ciemność. Leżąc na plecach i patrząc w kierunku bazyliki Tennyson zauważył szary cień wyłaniający się z panelu wizyjnego zainstalowanego dla Jego Świątobliwości. Kiedy cień rozpostarł się nad całym placem, zapadła najczarniejsza noc. Chwilę później jasność Plus-kacza zgasła, a razem z nią znikła również ciemność. Pluskacz nie emanował już światłem. Leżał nieruchomo rozciągnięty na chodniku. U jego boku spoczywał Stóg Siana, a zaraz obok Dymek. Tennyson patrzył, jak Bąbel powoli zaczął czołgać się aleją z trudem pokonując kolejne metry. Theodosius i Nestor stali czekając, aż Dymek dotrze do nich. Decker pokuśtykał przez chodnik i podniósł Stóg Siana, stawiając go na nogach. Pluskacz zaczął nieznacznie się poruszać, więc Decker podszedł do niego, podniósł go za jedną mackę i ruszył alejką ciągnąc go za sobą.

Tennyson zerwał się na równe nogi. Ramię, na które upadł, strasznie go bolało. Zataczając się podszedł do Deckera i Stogu Siana.

— Nie wiedział, kiedy powiedzieć „dość” — tłumaczył Decker wskazując skinieniem głowy na Dymka. — Jest jednym z tych fanatyków, którzy nie znają umiaru. Nawet gdy dostał już jedną nauczkę i wiedział, że nic z tego nie będzie musiał spróbować. Wiesz jak brzmi jego motto? „Najpierw galaktyka, potem wszechświat”.

— Wariat — podsumował Tennyson.

— Z pewnością — przyświadczył Decker.

— Ale zostałeś z nim.

— Tak jak ci powiedziałem, przyjacielu. Walka przeżycie.

Dymek doczołgał się już do miejsca, w którym stał Theodosius. Zatrzymał się i został tak zwrócony twarzą w kierunku chodnika.

Decker rzucił coś do niego, a Dymek odpowiedział tłumionym głosem.

— Powiedziałem przed chwilą, że jest już pokorny — zaczął Decker. — Wygląda na to, że się pomyliłem. Ale teraz ma już dość. Teraz jest już naprawdę pokorny. Niech pan go weźmie i zwiąże tak silnie, jak tylko się da. Ale najlepiej będzie po prostu go wykończyć.

— My nie zabijamy nikogo — odparł urażony Theodosius. — U nas wszystkie formy życia są święte Ale mamy dla niego miejsce. A co z tym skaczącym stworem?

— Jego też niech pan weźmie razem z Dymkiem. Wątpię, żeby przeżył swój ostatni wyczyn.

— A ten trzeci?

— Chodzi panu o Stóg Siana, Eminencjo?

— Tak. Chyba tak.

— Stóg Siana jest w porządku. Nie skrzywdziłby nawet muchy. Powiedziałbym nawet, że jest całkiem przyzwoity. Ręczę za niego.

— W takim razie wszystko w porządku. Zajmiemy się tymi dwoma. Aha, i proszę przyjąć wyrazy wdzięczności.

— Wyrazy wdzięczności?

— Za potwierdzenie, że jeden z naszych Słuchaczy został wystraszony, gdy próbował wkraść się do Centrum.

Tłum znowu zaczął szemrać, zbierając się do wybuchu.

W tym momencie jednak nad głowami rozległ się donośny głos.

Mówił Jego Świątobliwość.

— To koniec na dziś. W odpowiednim czasie wszystkie fakty zostaną rozważone, a rezultaty oznajmione publicznie.

Загрузка...