Stan Mary poprawiał się z dnia na dzień. Gorączka spadała, a trudności z oddychaniem już dawno znikły. Jej oczy przestały być zamglone. Odzyskała przytomność i mogła już nawet siadać na łóżku.
Stała się stanowczą, opryskliwą i złośliwą starszą kobietą. Bez przerwy kłóciła się z Tennysonem, pokrzykiwała na pielęgniarkę i z całkowitym lekceważeniem ignorowała wydawane jej polecenia.
— To wszystko przez to cholerne Niebo — tłumaczył Ecuyer. — Dzięki niemu poczuła się lepsza od innych Słuchaczy, lepsza od wszystkich. Była jednym z naszych najlepszych pracowników. W ciągu tych wielu lat dostarczyła nam mnóstwa informacji. Żadna jednak nie była tak ważna jak Niebo. Oczywiście, niektóre z jej odkryć były bardzo interesujące, potencjalnie każda wiadomość może być źródłem wielkiego odkrycia, ale to, co zobaczyła ostatnio, miało dla nas ogromne znaczenie. Obawiam się jedynie, że będzie to oznaczało koniec jej pracy jako Słuchacza. Aby być dobrym Słuchaczem, trzeba wykazywać poświęcenie i posłuszeństwo. Zadania stawiane przed osobą na tym stanowisku muszą być wykonywane z oddaniem. Słuchacz musi umieć się podporządkować, zapomnieć o swojej osobowości i podchodzić do wszystkiego bez żadnych uprzedzeń. Szkoda, że klony Mary…
— Właśnie, wspomniał pan już wcześniej o klonach — wtrącił Tennyson. — Czy to znaczy, że udało wam się stworzyć kopię Mary?
— Tak — potwierdził Ecuyer. — Gdy widzimy, że jakiś Słuchacz działa nadzwyczaj sprawnie, przeprowadzamy klonowanie. To jedna z nowszych sztuczek. Laboratorium badawcze procesów biologicznych Watykanu wynalazło najbardziej zaawansowane techniki klonowania w całej galaktyce. Są łatwe w obsłudze i bezbłędne. Jak dotąd nie zdarzyła nam się ani jedna pomyłka. Dobrych Słuchaczy jest naprawdę trudno znaleźć. Nawet nie zdaje pan sobie sprawy, ile czasu zajmuje nam wyszukanie odpowiedniej osoby. A odpowiedni nie znaczy jeszcze wydajny. Nie możemy pozwolić sobie na utratę takiej osoby jak Mary i dlatego powielamy ją, by mieć większą ilość Słuchaczy jej pokroju. Posiadamy jej trzy klony, ale są one jeszcze dziećmi. Jednak nawet kiedy dorosną, nie mamy żadnych gwarancji, że któreś z nich odnajdzie Niebo, tak jak ona. Mimo to mamy nadzieję, że będą miały większe szansę, niż Słuchacze nie spokrewnieni z Mary. Pewnego dnia klony te staną się wspaniałymi Słuchaczami, ale czy odnajdą Niebo, tego nikt nie wie.
— W takim razie Mary jest jedyną nadzieją.
— Taka niestety jest prawda — odparł smutno Ecuyer. — I ona wie o tym bardzo dobrze. Dlatego właśnie nagle zrobiła się taka ważna.
— Czy można na to coś poradzić? W jakiś sposób sprowadzić ją na ziemię?
— Trzeba zwyczajnie zostawić ją w spokoju. Nie zwracać uwagi. Postępować pamiętając o zasadzie: „Daj jej palec, a chwyci całą rękę”.
Jill przyjęła propozycję spisania historii Watykanu.
— Raz kozie śmierć! — rzekła do Tennysona, gdy przechadzali się alejkami w parku. Minie co najmniej pięć tygodni, zanim statek z Gutshot powróci na Koniec Wszechświata. Przez pięć tygodni nie mogłabym nawet wyściubić nosa poza tę planetę. Chyba bym zwariowała. Przecież tu nie ma nic innego do roboty. Nie ma nawet czego zwiedzać.
— Mogłabyś chodzić po górach. Nie wiem, czy zauważyłaś, że ich wygląd zmienia się w zależności od padającego na nie światła. Nigdy nie są takie same. Mógłbym siedzieć i patrzeć na nie godzinami.
— To patrz — prychnęła Jill. — Czy ja wyglądam na wariatkę, która gania po górach?
— A jeśli na dobre zakopiesz się w historię Watykanu? Jeśli okaże się tak fascynująca, że nie będziesz mogła się od niej oderwać, nawet jeśli Watykan ci na to pozwoli? Co będzie, jeśli nadejdzie moment, kiedy będziesz wiedziała tyle, że nie będą cię mogli wypuścić?
— Zaryzykuję — odparła. — Patrzysz na kobietę, która już nie raz znajdowała się w ciężkich opałach, a jednak za każdym razem udawało jej się z nich wykaraskać. A poza tym, Boże, co ja bym dała za informacje, które tam spoczywają. Mówią, że posiadają kompletne archiwa, rozumiesz? Kompletne!
Już wkrótce Jill rzuciła się w wir pracy. Od czasu do czasu wpadała jedynie na obiad i przyjacielską pogawędkę.
— Nie wiem nawet, co ci opowiedzieć — powiedziała podnieconym głosem przy jednej z kolejnych wizyt. — Jest tego tyle, że starczyłoby na encyklopedię. Te archiwa są rzeczywiście kompletne. Wszystko, co planowali lub wykonali, wszystko, co kiedykolwiek pomyśleli.
— Wrdzę, że wciąga cię ta praca. Uważaj — ostrzegł ją Tennyson. — Jeśli tak dalej pójdzie, nigdy już stąd nie wyjedziesz. Zmienisz się w badacza, którego jedyną pasją w życiu jest praca.
— Gdzieś wewnątrz mnie pozostała jeszcze dawna Jill Roberts — odparła. — Jill Roberts, demon wolnego pisarstwa przemierzający całą galaktykę w poszukiwaniu odpowiedniego tematu na następny felieton. Myślę, że będę jeszcze miała swoje pięć minut, ale dość już o mnie, mów lepiej, co u ciebie.
— Zaczynam się tutaj zadomawiać.
— Jesteś szczęśliwy?
— Szczęśliwy? Nie wiem. Czym jest szczęście? Zadowolony, na pewno. Oczywiście tylko na pewien czas. Praca lekarza jest niewątpliwie zawodem przynoszącym duże zadowolenie. Chociaż nigdy nie starałem się zostać jednym z tych, którzy chcą się wpisać na listę zasłużonych dla ludzkości. Dla mnie najważniejsze jest zdrowie pacjenta i wystarczy mi, jeśli on czuje się dobrze. Dlatego właśnie znajduję tutaj wszystko, czego mi potrzeba, aby mieć poczucie dobrze wypełnionego obowiązku. Poza tym współpraca z Ecuyerem i całą resztą jest całkiem miła.
— A jak się miewa nasza odkrywczy ni Nieba?
— Odkrywczyni Nieba? Cholera wie. To znaczy fizycznie czuje się nieźle…
— …Ale?
— Zmieniła się dość mocno. Jest dumna jak paw. Odgrywa wielką panią. Cały świat powinien klęczeć u jej stóp. Wyraźnie coś jej się zdrowo pochrzaniło pod sufitem.
— Musisz ją zrozumieć. Pomyśl, co znaczyło dla niej odkrycie Nieba. Niezależnie od tego, co odkryła, wierzy, że jest to Niebo, i dlatego jest to dla niej najważniejsza rzecz na świecie. Być może jest to nawet pierwszy dzień w jej życiu, kiedy poczuła, że przydarzyło jej się coś naprawdę istotnego.
— Wszystko jedno, co mówią inni. Ona jest pewna, że odnalazła Niebo.
— Tak jak zresztą połowa Watykanu.
— Połowa? Myślałem, że cały Watykan?
— Nie jestem pewna. Nikt nie chce powiedzieć mi niczego wprost, ale słyszę to i owo. Co prawda niewiele z tego rozumiem, ale jestem pewna, że nie wszyscy cieszą się z odkrycia Nieba.
— A to czemu? Niebo! Jezu Chryste, przecież oni powinni z radości wyskakiwać z siebie!
— Watykan jest w rzeczywistości czymś innym, niż się wydaje. Nam w każdym razie. Z powodu terminologii: Watykan, Papież, kardynałowie i cała reszta, kojarzymy to przede wszystkim z religią chrześcijańską. A przecież to nieprawda, chrześcijaństwo to tylko jeden ze składników tego melanżu. Nie pytaj mnie, jakie są pozostałe, nie mam pojęcia, tym niemniej jestem przekonana, że jest ich całe mnóstwo. Prawdopodobnie kiedyś religia ta bazowała głównie na chrześcijaństwie, było ono przecież jedyną wiarą, jaką przywieźli tu ze sobą z Ziemi. Ale wkrótce roboty odkryły tak wiele nowych, interesujących kultów, że już od dawna chrześcijaństwo przestało odgrywać wiodącą rolę. A poza tym…
Przez chwilę wahała się. Tennyson czekał spokojnie, nic nie mówiąc. Po chwili Jill na nowo podjęła wątek.
— Na Watykanie są dwie grupy robotów nie różniące się zbytnio między sobą. Pierwsza grupa to starsze roboty, te które przybyły z Ziemi. Posiadają nadal potrzebę bliskiej identyfikacji z człowiekiem. Wydaje im się, że ludzie i roboty powinni zawsze trzymać się razem. Inaczej myślą młodsze roboty kolejnych generacji, które zostały zaprojektowane zbudowane już tutaj przez swoich starszych braci, a nie przez ludzi. W ich zachowaniu wyczuwa się odrazę, jaką żywią — może nawet nie tyle do ludzi, co do szacunku, jakim starsze roboty darzą ludzi. Roboty nowych generacji chcą zerwać wszelkie kontakty z ludzkością. Oczywiście nadal oddają ludziom cześć jako twórcom swoich dalekich przodków, ale mimo to chcą zerwać z nimi wszelkie więzy. Pragną przez to zwyczajnie wzmocnić swój wizerunek. Niebo odkryte przez Mary jest dla nich bardzo podejrzane, ponieważ zbyt silnie wiąże się z ludzkością. Mary jest człowiekiem, a odkryte przez nią Niebo to stara chrześcijańska koncepcja.
— Nic z tego nie rozumiem — zmarszczył czoło Tennyson. — Przecież nie wszyscy ludzie są chrześcijanami. Właściwie jest ich jedynie mały procent. Nie wydaje mi się, abym ja był chrześcijaninem. Ty też chyba nie. Być może dawno temu nasi przodkowie wyznawali tę wiarę, chociaż i to nie jest pewne. Mogli przecież równie dobrze być wyznania mojżeszowego albo…
— Bez wątpienia jednak, niezależnie od tego, czy my sami czujemy się chrześcijanami, wielu z nas posiada przodków, którzy wyznawali tę wiarę. Dlatego też chrześcijańska ideologia najczęściej narzuca nam pewien sposób myślenia. Nie trzeba daleko szukać, przecież co chwila używamy wykrzykników pochodzących z tej właśnie religii. „Do diabła!”, „Chryste!” czy „O Boże!”.
Tennyson ze zrozumieniem pokiwał głową.
— Teraz już wiem, dlaczego roboty uważają, że w głębi duszy nadal jesteśmy chrześcijanami. Nie zrozum mnie źle, nie mam nic przeciwko byciu chrześcijaninem…
— Nie musisz się tłumaczyć — machnęła ręką Jill. — Kiedy ludzie rozpoczęli zasiedlanie kosmosu, po drodze zagubili całą swoją wiarę. Dziś mało kto z nas wie, kim jest.
Przez pewien czas siedzieli w zamyśleniu, po czym Jill odezwała się cicho i miękko.
— Jason, nie zwracasz już uwagi na moją twarz. Właściwie nie twarz tylko bliznę, tę cholerną szramę. Zupełnie jakby dla ciebie nie istniała. Jesteś pierwszym mężczyzną, który jej nie dostrzega.
— Moja droga, czemu miałbym zwracać na nią uwagę?
— Bo mnie oszpeca. Bo sprawia, że jestem brzydka jak noc.
— Widzę w tobie tak wiele piękna — odparł Tennyson. — I wewnątrz, i na zewnątrz, które całkowicie rekompensuje tę małą ułomność. I masz rację, jeśli nie zwracasz na nią uwagi, nie zauważam jej.
Jill pochyliła się ku niemu, a Tennyson objął ją ramionami.
— Przytul mnie — powiedziała. — Przytul mnie mocno. Tak bardzo tego potrzebuję.
Był to tylko jeden z wyjątkowych wieczorów, w czasie których mogli się spotkać. Zazwyczaj Jill pracowała do późna, przekopując się przez sterty dokumentów, wyciągając je z archiwum i kompletując. Próbując zrozumieć, czego dotyczą rozmyślała nad fanatycznym poświęceniem, jakie przez lata pchało roboty do jeszcze bardziej wytężonej pracy. Czasami wydawało jej się, że prawdziwym powodem nie była religia, że musiało istnieć coś jeszcze, coś, o czym nie wiedziała i nie mogła wiedzieć. Tak czy inaczej, już wkrótce w jej umyśle pojawiło się dręczące pytanie: czym jest religia?
Czasami kardynał Theodosius przychodził odwiedzić ją w pracy; kiedy przysiadał na krześle obok, opatulony w całe metry atłasowej szaty, swoim wyglądem bardzo przypominał mumię.
— Czy daje pani sobie radę? — pytał najczęściej. — Jeśli nie, bez trudu znajdziemy kilku pomocników.
— Jest pan dla mnie bardzo uprzejmy, Wasza Eminencjo — odpowiadała wówczas Jill. — Mam wszystko, czego potrzebuję.
I była to prawda. Dwa pracujące z nią roboty wydawały się równie zainteresowane tematem, jak ona. Za każdym razem, gdy pojawiała się jakaś nieścisłość w dokumentach, gdy znajdowali jakiś temat do dyskusji teologicznej, kiedy wreszcie starali się zrozumieć i wyjaśnić punkt widzenia oraz myśli zawarte w dokumentach spisanych parę wieków wcześniej, we troje siadali przy wielkim stole i pracowali wytężając wszystkie siły.
Pewnego dnia, w czasie jednej z wizyt kardynał powiedział bez żadnych wstępów.
— Powoli staje się pani jedną z nas, panno Roberts.
— Nie wiem, Wasza Eminencjo — uśmiechnęła się Jill.
— Nie chodzi mi o to, co pani sobie pomyślała — wyjaśnił kardynał. — Mówiłem o pani sposobie myślenia, entuzjazmie i oddaniu pracy.
— Jeśli chodzi panu o prawdę, Wasza Eminencjo, to zawsze byłam jej entuzjastką.
— Nie tyle chodzi o prawdę, co o zrozumienie nas — odparł robot. — Wydaje mi się, że zaczyna pani pojmować cele naszego pobytu tutaj.
Jill odsunęła papiery, nad którymi ślęczała.
— Nie, Eminencjo, tego nadal nie rozumiem. Być może uda się panu mnie oświecić. Nie widzę wielu elementów, bez których zrozumienie was jest niemożliwe. Podstawową sprawą jest, dlaczego właściwie opuściliście Ziemię i przybyliście na Koniec Wszechświata. Mówi się, że byliście niezadowoleni z sytuacji, w której robot nie mógł stać się komunikantem żadnej wiary, czyli innymi słowy, nie mógł być uznany za wyznawcę żadnej religii. Tak w każdym razie bez zająknienia odpowiadają wszystkie roboty na Watykanie. Brzmi to jak jedno z dziesięciu przykazań, nad którymi nigdy się nie zastanawiają. Jednak w dokumentach nie znalazłam potwierdzenia takiej właśnie hipotezy.
— Nic, co wydarzyło się przed naszym przybyciem tutaj, nie zostało zapisane w archiwach — odparł kardynał. — Nie było takiej potrzeby. Wszyscy doskonale wiedzieli, dlaczego się tutaj znaleźliśmy.
Jill nie odpowiadała. Nie chciała dyskutować z kardynałem, nawet jeśli był on jedynie robotem.
Theodosius natomiast wydawał się nie zwracać uwagi na milczenie Jill. Może wydawało mu się, że przekonał ją swoim wyjaśnieniem. W każdym razie rozmowa urwała się. Kardynał siedział zgarbiony na krześle jeszcze przez kilka minut. Potem podniósł się i po cichu odszedł.
Tennyson miał pełne ręce roboty. Przemierzał Watykan wzdłuż i wszerz, obserwując, ucząc się i rozmawiając z napotkanymi robotami. Odwiedzał Słuchaczy, z kilkoma nawet się zaprzyjaźnił. Szczególnie dobrze układały się jego stosunki z Jamesem Henrym, człowiekiem, który w jednym z poprzednich wcieleń był trylo-bitem.
— A więc skanował pan kostkę z trylobitem? — spytał Henry. — I co, jak wrażenia?
— Muszę przyznać, że tak dziwnie nie czułem się jeszcze nigdy — odparł Tennyson dostając dreszczy na samo wspomnienie tego przeżycia.
— To jest nas dwóch — klepnął go w ramię Henry. — Od tamtej pory nie słuchałem. Prawdę powiedziawszy — dodał ściszając głos — boję się. Wciąż powtarzam sobie, że trylobit to już najdalej, dokąd mogę zawędrować. I na pewno bardzo blisko całkowitej utraty wrażliwości na bodźce zewnętrzne. Jeśli posunę się o krok dalej, stanę się zapewne masą bezmyślnej protoplazmy, znającej jedynie instynktowną pogoń za pożywieniem i ucieczkę przed niebezpieczeństwem. Zresztą już będąc trylobitem, wyraźnie odczuwałem te dwa popędy. Jedynie mój własny umysł uczynił z tego trylo-bita istotę odczuwającą coś więcej. Jeśli cofnę się dalej, mogę na zawsze utknąć w masie żyjącej, bezmyślnej galarety. To by dopiero była śmierć!
— Mógłby pan spróbować podróży w inne miejsca.
— Nie rozumie pan, doktorze — żachnął się Henry. — Pewnie, że mogę spróbować. Wielu Słuchaczy wybiera sobie określone obszary czasoprzestrzeni i do nich podróżuje. Czasami im się udaje, ale najczęściej nie mają tyle szczęścia. Z tym nigdy nie wiadomo. Słuchanie to naprawdę niebezpieczna zabawa. Niczego nie można tutaj przewidzieć. Niech pan na przykład weźmie Mary. Pewnie znowu spróbuje podróży do Nieba i przy jej zdolnościach zapewne jej się to uda. Ale nawet ona nie może być niczego pewna. Nikt nie może być pewien. Przecież ja też nie starałem się podróżować po linii bakteria-plazma. Tak po prostu wyszło.
— Dlaczego w takim razie chce pan jeszcze słuchać? Przecież może zdarzyć się tak, że nie uda się panu…
— Doktorze — odparł Henry — jak już panu mówiłem, nie wiem, dlaczego w ogóle rozpocząłem te podróże i dlaczego je kontynuowałem. Wiem jednak, że po kilku razach czułem, jakbym zjeżdżał po dobrze nasmarowanej zjeżdżalni. Obawiam się, że zjeżdżalnia ta nadal na mnie czeka. Początek był zresztą bardzo przyjemny. Przednia zabawa. I można było nauczyć się wielu rzeczy. Byłem na przykład parokrotnie człowiekiem pierwotnym i nawet nie wyobraża pan sobie, jakie to fascynujące. Oczywiście, miałem wielu wrogów i najczęściej ratując skórę musiałem uciekać. Musi pan wiedzieć, że nie od początku byliśmy wielkimi władcami Ziemi. Co gorsza, nasze akcje nie stały zbyt wysoko. Byliśmy po prostu jednym z ochłapów mięsa biegającym pomiędzy innymi ochłapami mięsa. Mięsożercy mieli gdzieś, czy zjedzą człowieka czy jakieś inne bydlę. Byliśmy dla nich tylko mieszaniną białka i tłuszczu. Kiedy nie musiałem nawiewać, szukałem pożywienia: padliny pozostawionej przez duże koty i innych drapieżników, gryzoni, które mogłem schwytać, owoców, korzeni, owadów. Gdy teraz o tym myślę, chce mi się rzygać, ale wtedy byłem szczęśliwy, jeśli tylko udało mi się coś wtrząchnąć. Czasami w snach, kiedy widzę duży kamień leżący przy drodze, podnoszę go i wybieram żyjące pod nim białe robaki. Wiją się, próbują uciec, ale trzymam je mocno i wrzucam do szeroko otwartych ust. Kiedy przełykam, czuję miłe drażnienie w przełyku. Są lekko słodkie. W tym momencie budzę się zlany zimnym potem, a żołądek wywraca mi się do góry nogami. Gdyby nie te komplikacje, nie miałbym powodów do narzekań. Nawet wtedy, gdy uciekałem, nie było mi źle. Oczywiście bałem się, ale w strachu jest coś ożywczego. I niech pan pomyśli o uczuciu ogromnej satysfakcji, jakiego się doznaje, kiedy uda się wystrychnąć na dudka gnającego za panem wielkiego skurczybyka. Śmiałem mu się prosto w pysk i czułem się diablo dumny. Jedynym moim zmartwieniem było wypełnienie żołądka i znalezienie miłego miejsca do wygrzewania w słońcu. Od czasu do czasu uganiałem się też za jakąś kobietką.
Ale powiem panu, co było najciekawsze ze wszystkich moich podróży. Wcale nie ludzie, ich przodkowie, ani nawet zwierzę bliżej spokrewnione z człowiekiem. Zresztą co do niektórych istot, w jakie wcielałem się, to nie wiem nawet, jak je sklasyfikować. W każdym razie najbardziej interesujące było, kiedy stałem się czymś w rodzaju jaszczurki. Tak naprawdę, to nikt nie wie dokładnie, co to było za zwierzę. Ecuyer spędził kupę czasu, usiłując ustalić pochodzenie tej istoty. Zamówił nawet jakieś książki, które miały pomóc mu w badaniach, ale niestety wyszły z tego nici. Zresztą mnie to nie obchodzi. Wydaje mi się, że była to nie znana ludziom forma życia, której szkieletu nigdy nie odnalazł żaden paleontolog. Z naszych ustaleń wynika, że żyła w triasie. Ach prawda, powiedziałem, że to była jaszczurka, ale zgodnie z klasyfikacją trzeba by ją prawdopodobnie nazwać inaczej. Nie była duża, ale bardzo zwinna, jedna z najszybszych istot, jakie zamieszkiwały wtedy Ziemię. A jaka zła! Chryste, jaka ona była zła! Nienawidziła innych zwierząt i walczyła ze wszystkimi. Żarła wszystko, co się poruszało. Nigdy wcześniej nie wiedziałem, że tak miło jest być złym i okrutnym. Złym aż do szpiku kości. Najprawdziwszym potworem. W porównaniu z życiem trylobita pod postacią jaszczurki spędziłem mnóstwo czasu. Zresztą nie wiem dokładnie jak długo, bo nie znałem pojęcia czasu. Egzystowałem po prostu gdzieś w nieskończoności. Może dlatego trwało to tak długo, bo spodobało mi się takie życie. Niech pan poprosi Ecuyera, żeby odszukał panu kostkę z jaszczurką. Ubawi się pan jak nigdy.
— Może kiedyś rzeczywiście spróbuję — odparł niepewnie Tennyson.
Nie skanował jednak kostki z jaszczurką. Było zbyt wiele innych, bardziej fascynujących sześcianów. Ecuyer nigdy nie bronił Tennysonowi oglądania żadnego z nich. Wydał nawet robotowi pilnującemu kostek nakaz wyświetlenia Tennysonowi wszelkich interesujących go podróży. Poza tym dał mu długą listę ciekawych, jego zdaniem, projekcji.
Tennyson czuł się bardzo dziwnie. Znalazł się tutaj jako zupełnie obcy człowiek, a mimo to umożliwiono mu dostęp do całych zbiorów gromadzonych przez lata. Traktowano go tak, jakby był człowiekiem projektu. W tym momencie przypomniał sobie, że w bibliotece Watykanu Jill udostępniono kompletne archiwa projektu. Zupełnie nie zgadzało się to z tym, co mówił kardynał w czasie audiencji z Jill, jakoby Watykan nieugięcie utrzymywał swoje istnienie i pracę w tajemnicy przed opinią publiczną. Istniało tylko jedno wyjaśnienie takiego stanu rzeczy. Watykan był pewien, że nikt, kto poznał jego tajemnice, nie będzie mógł już nigdy opuścić planety.
Być może wierzyli również, że odsłaniając swoje sekrety przed nim i Jill przekonają dwoje niewiernych do swojej idei. Watykan składał się przecież z grupy oddanych fanatyków izolujących się od otaczającej galaktyki. Galaktyki, w której oprócz Końca Wszechświata nie było dla nich miejsca. Właśnie z powodu tego fanatyzmu i izolacji w ich oczach Watykan i jego cele wydawały się zdecydowanie ważniejsze, niż były w rzeczywistości. W ten sposób Watykan padał ofiarą swego własnego egocentryzmu, a idea stawała się tak wzniosła, święta i oczywista, że nikt, kto został z nią odpowiednio zaznajomiony, nie miał innego wyjścia jak tylko przyłączyć się do projektu. Wystarczyło jedynie otworzyć dostęp do informacji, a każdy natychmiast wstępował do szeregu walczących.
Tennyson potrząsnął głową. Sposób myślenia Watykanu był dla niego zupełnie nielogiczny. Przecież gdyby zechcieli, mogli odesłać jego i Jill z powrotem na Gutshot, zaraz gdy tylko Wędrownik wyładował cały przywieziony tu ekwipunek. Z pewnością dzięki kilkunastu dniom spędzonym tutaj oboje wiedzieliby o Watykanie więcej, ale nadal nie mieliby zielonego pojęcia o tym, co się tutaj naprawdę dzieje. Jill napisałaby swój artykuł rozwodząc się nad tym, dlaczego usunięto ją z planety. Nie miałoby to oczywiście żadnych następstw, bo w natłoku zdarzeń, toczących się krucjat, wojen i innych problemów galaktyki artykuł taki można by porównać do plusku małego kamyczka wpadającego do wzburzonego sztormem oceanu.
Najprostszą odpowiedzią — w co jednak trudno mu było uwierzyć — był fakt, że obydwoje z Jill byli tu potrzebni. Rzeczywiście, żyjący tu ludzie potrzebowali lekarza, być może również potrzeba spisania historii Watykanu była na tyle nagląca, że zdecydowano się na zatrudnienie Jill. A poza tym w takim miejscu jak to, oddalonym o wiele tygodni lotu od najbliższej zamieszkałej planety, trudno było znaleźć kogoś kompetentnego. Dlatego właśnie, kiedy dwoje wykwalifikowanych potencjalnych pracowników wpadło z nie zapowiedzianą wizytą, Watykan rzucił się na nich jak na długo oczekiwaną zdobycz. Był to jakiś powód, ale Tennyson nie był skłonny uwierzyć w tak szczególny rozwój wypadków. Nie mógł zaakceptować myśli, że on i Jill są dla nich tak ważni. Chyba że — ta myśl uporczywie powracała do niego co chwila — Watykan nie miał wcale zamiaru zezwolić im na odejście.
Jedna z kostek, jakie obejrzał, wzbudzała w nim mieszane uczucia. Nawet znajdujące się wewnątrz umysłu jednego z mieszkańców świata, w którym przebywał, nie potrafił pojąć sensu swego istnienia. Wszystko było zupełnie niezrozumiałe. To, co widział, chociaż później zdał sobie sprawę, że właściwie nie można nazwać tego widzeniem, stanowiło świat wykresów i równań, a przynajmniej tak mu się wydawało, bo nie zauważył ani jednego znaku czy symbolu w jakikolwiek sposób przypominającego symbole używane przez ludzi. Miał wrażenie, że umieszczono go wewnątrz ogromnej, trójwymiarowej tablicy ze znakami i symbolami, wykresami i równaniami zebranymi ze wszystkich stron wokół niego, sięgającymi daleko aż po sam horyzont. W pewnych chwilach wydawało mu się również, aczkolwiek nie mógł tego stwierdzić na pewno, że on sam albo raczej to coś, czym był, było także jednym z równań.
Na próżno szukał odpowiedzi, wyjaśnienia, starając się przeniknąć umysł swego gospodarza. Nie osiągnął w ten sposób żadnych wyników. Istota którą był, najwyraźniej nie miała pojęcia o jego obecności. A ona sama nie potrzebowała żadnych odpowiedzi czy wyjaśnień. Rozumiała wszystko, co ją otaczało. Być może co najwyżej interpretowała to, co postrzegała, przekazując mu wyniki swojej współzależności z innymi wykresami i równaniami. Ale nawet jeśli tak rzeczywiście było, Tennyson nie dostrzegał tego. Gubił się w bezkresie niewiedzy.
Mimo to nie poddawał się. Z wielkim wysiłkiem walczył o zrozumienie czegokolwiek, odgadnięcie choćby ułamka zagadki, wydarcie jednego małego skrawka tajemnicy, którego mógłby później użyć jako klucza do dalszego poznania. Niestety, nie udało się. Kiedy po skończonej projekcji wrócił do świata rzeczywistego, wiedział równie wiele, jak w momencie, gdy rozpoczynał oglądanie kostki.
Siedział w fotelu, poruszony tym, co zobaczył.
— To dopiero była projekcja, prawda, Sir? — zaszczebiotał radośnie pomagający mu robot.
Tennyson otarł twarz dłonią, próbując otrząsnąć się z zamyślenia.
— Tak — odparł. — Co to było takiego?
— Tego nie wiemy, Sir.
— Po co w takim razie trzymać to i oglądać?
— Być może Watykan będzie wiedział. Oni mają swoje sposoby — odparł robot.
— Cóż, spodziewam się, że masz rację — westchnął Tennyson wstając z fotela. — Już dość na dziś. Mogę wpaść jutro?
— Oczywiście, Sir. Jutro albo kiedy tylko pan zechce.
Następnego dnia podczas projekcji Tennyson oglądał jesienny park.
Właściwie nie było to nic nadzwyczajnego. Tym razem jednak czuł wyraźnie, że nie znajduje się wewnątrz istoty rozumnej. Po prostu istniał. Kiedy później zastanawiał się nad tym, nie dałby głowy, że był w jednym, określonym miejscu, chociaż z pewnością znajdował się w świecie rzeczywistym. Pod stopami wyraźnie słyszał trzeszczenie i szelest opadłych na ziemię jesiennych liści. Oddychał ostrym, świeżym powietrzem o woni przypominającej zapach palonych liści, dojrzałych jabłek wiszących na uginających się pod ich ciężarem gałęziach drzew, lekki aromat późno zakwitłych kwiatów i zasypiającej przed zimą roślinności. Słyszał lub wydawało mu się, że słyszał, szelest wyschłych łodyg kukurydzy, stukot spadających z drzew orzechów, nagły furkot skrzydeł kuropatw i delikatny, spokojny szmer łagodnego strumyka, którym płynęły jak małe łódeczki jesienne liście. Poza tym był pewien, że rozpoznaje kolory. Złote drzewa orzechowe, czerwono-fioletowe jesiony, krzyczące, słoneczno żółte osiki, jasnoczerwone klony i brązowe dęby. Ponad wszystkim unosił się gorzkosłodki smak jesieni, głoszącej chwałę umierającego roku, w którym cała praca została już wykonana i można było pozwolić sobie na zasłużony odpoczynek.
Tennyson wyraźnie wczuł się w panującą dookoła atmosferę. Przenikał go spokój i zadowolenie z samego siebie. Przeszedł wzgórza i podążał dalej kierując się z biegiem strumienia. W pewnej chwili stanął i spojrzał na drugi brzeg, gdzie rozpościerało się spustoszone jesienią bagno. Usłyszał krzyczące na tle nieba drzewa, pomalowane na złoto, czerwono i żółto. Poczuł wewnątrz dziwne odprężenie. Ulgę, jaka nadchodzi po długo oczekiwanym końcu lata, spokój i cisze, które przychodzą mroźną zimą. Był to’ dla niego czas wytchnienia, czas przemyśleń i odpoczynku, czas na wyleczenie i zapomnienie krzywd wyrządzonych przez kapryśny los.
Kiedy później o tym myślał, stwierdził, że to musiało być Niebo. Jego własne, osobiste Niebo. Nie to z wysokimi świecącymi wieżyczkami, szerokimi, potężnymi schodami ze złota, grzmiącymi trąbami zastępów niebieskich, jakie widziała Mary. To było Niebo rzeczywiste, spokojne jesienne popołudnie, które zapadło nad ziemią po upalnym letnim dniu.
Po wymianie grzeczności z radosnym jak zwykle robotem, Tennyson wrócił do swojego mieszkania wciąż jeszcze zastanawiając się nad ujrzaną dopiero co wizją. Przez cały czas starał się ponownie wejść w ten nastrój, zobaczyć i poczuć wszystko to, czego doświadczył w czasie projekcji. Stać się cząstką niebytu, efemerycznym ogniwem jesiennej aury, zawieszonym gdzieś daleko w kosmosie.
Tego wieczora powiedział Jill:
— Czułem się, jakbym wrócił na moją macierzystą planetę. Wspominałem lata dzieciństwa i wczesnej młodości, jeszcze zanim wyjechałem do szkoły medycznej. Mieszkałem na planecie podobnej do Ziemi. Podobieństwo było zresztą uderzające. Osobiście nie mogę tego ocenić, bo nigdy nie byłem na Ziemi, ale tak mi powiedziano. Osiedlili się na niej Anglicy. Nazywała się Pad-dington, na cześć ich miasta. Mieszkańcom bardzo się to podobało. Anglicy nigdy nie mieli poczucia humoru. Wszyscy byliśmy do cna angielscy czy może brytyjscy, nigdy nie pamiętałem, który termin jest właściwy. Dużo rozmawiało się o Starej Ziemi i o tym, jak bardzo była podobna do Paddington, czego nie mogłem zrozumieć, bo z tego, co przeczytałem później, nasza planeta posiadała raczej klimat i wielkość Ameryki Północnej. W dzieciństwie miałem fioła na punkcie Anglii i legend z nią związanych. Czytałem bardzo dużo na temat historii Anglii. Biblioteka w naszym mieście posiadała osobny, sporej wielkości dział…
— Już dawno miałam ci powiedzieć, ale zawsze zapominam — wtrąciła Jill. — W bibliotece watykańskiej jest wiele książek przywiezionych ze Starej Ziemi. Książek, a nie taśm. Kartki zamknięte w okładkach. Każdy może z nich korzystać. Gdybyś chciał, mógłbyś którąś pożyczyć.
— Kiedyś na pewno to zrobię — odparł Tennyson. — Ale mówiłem ci o Paddington. Opowiadano mi, że nasza planeta jest nieomal kopią Starej Ziemi. Ludzie zawsze powtarzali, iż są bardzo szczęśliwi, że udało im się znaleźć takie miejsce. Istnieje przecież dużo planet, na których można mieszkać, jednak niewiele z nich przypomina choćby w minimalnym stopniu Starą Ziemię. NaPaddington dużo drzew i kwiatów miało swoje ziemskie odpowiedniki, rosnące najczęściej w Ameryce Północnej a nie Anglii, chociaż obie posiadały częściowo tę samą roślinność. I pory roku były takie same jak na Ziemi. W moim rodzinnym mieście mieliśmy wspaniałą jesień. Drzewa pokrywały się kolorowymi liśćmi, nad ziemią unosiła się lekka mgła. Prawie już zapomniałem ten widok i dopiero dzisiaj ujrzałem go ponownie. Przynajmniej tak mi się wydaje. Czułem zapach jesieni, słyszałem jej odgłosy i znów chodziłem po jesiennym parku.
— Jason, jesteś zmęczony. Postaraj się zapomnieć. Chodźmy do łóżka.
Tennyson dyskutował z Ecuyerem.
— Świat równań był przecież zupełnie bezsensowny — mówił. — Czy ten Słuchacz powrócił tam jeszcze?
— Nawet kilka razy — odpowiedział Ecuyer.
— I…?
— Wciąż to samo. Nie udało nam się nic odszyfrować.
— Czy często zdarzają się takie wizje?
— Może nie zawsze równania. Rzadko mamy do czynienia z tym, żeby dana wizja powtórzyła się u dwóch Słuchaczy. We wszechświecie, w którym wszystko, dosłownie wszystko zdarza się statystycznie przynajmniej raz, czyli innymi słowy, gdzie wszystko, co możliwe, zdarza się przynajmniej raz, szansę na powtórzenie są niewielkie. Oczywiście, zdarzają się takie przypadki, ale raczej sporadycznie. Tym niemniej wizje takie jak ta, kiedy nie potrafimy wyjaśnić najmniejszego szczegółu, przytrafiają nam się czasami.
— W takim razie po co je trzymać? Jaki z nich pożytek?
— Być może Watykan będzie w stanie wyciągnąć coś z tego dla siebie.
— Chce pan powiedzieć, że przekazujecie to wszystko Watykanowi?
— Oczywiście. Po to przecież się tym zajmujemy. Dla Watykanu. Mają prawo obejrzenia wszystkiego, czego zapragną. Oglądają i oceniają, a potem przesyłają kostki z powrotem do nas. Czasami idą za tropem, czasem nie. Mają swoje własne sposoby.
— Ale żeby pójść za tropem tego równania, ktoś musiałby znów się tam wybrać. To znaczy fizycznie, osobiście. Żeby zobaczyć to z własnego punktu widzenia, a nie oczyma mieszkańca danego świata. Jestem tego pewien.
— Cóż, czasami Watykan potrafi dostać się do miejsca, które my znajdujemy.
— Podróżują w takie miejsca? Naprawdę tam docierają?
— Zgadza się — potwierdził Ecuyer. — Myślałem, że pan o tym wie.
— Nie, słyszę o tym pierwszy raz — odparł w zamyśleniu Tennyson. — Nikt mi nic nie powiedział. A więc to nie zawsze jest podglądanie przez dziurkę od klucza?
— Czasami to rzeczywiście coś więcej. Czasami nie. Musimy wtedy zadowolić się naszą dziurką.
— Dlaczego w takim razie Watykan nie zbada widzenia Nieba? Przecież…
— Może nie mogą — przerwał mu Ecuyer. — Być może nie wiedzą, gdzie jest. Nie mają współrzędnych.
— Nie rozumiem. Czy Słuchacze nie określają współrzędnych?
— Nie. Ale są na to inne sposoby. Ludzie z Watykanu znają różne sztuczki. Jednym z najprostszych sposobów jest określenie konfiguracji gwiazd.
— I co, w kostce z wizją Nieba nie da się tego zrobić? Cóż, gdyby to rzeczywiście było Niebo, to nie powinno być widać gwiazd. Niebo znajduje się poza czasem i przestrzenią. Ale gdyby Watykanowi udało się je namierzyć, co by zrobił? Wysłał kogoś do Nieba?!
— Tego nie wiem — odparł Ecuyer. — Nie mogę ręczyć za to, co zrobiłby Watykan.
Tennysonowi wydawało się to wszystko bardzo dziwne. Odnalezienie Nieba było tak ważne z punktu widzenia filozofii i teologii, że sama myśl o tym powinna budzić dreszcze u tych, którzy mają możliwość sprawdzenia takiego odkrycia. Przypomniał sobie, co Jill mówiła mu na temat podziału zdań robotów w Watykanie, dotyczącego spostrzeżeń Mary.
— Istnienie Nieba udowodniłoby również możliwość życia po śmierci — powiedział Tennyson. — Czy Słuchacze odkryli coś, co choćby w przybliżeniu można by uznać za trop prowadzący do udowodnienia takiej hipotezy?
— Nie wiem. Naprawdę, nie wiem. Nikt nie może być tego pewien…
— Co to znaczy, że nikt nie może być pewien?
— Zastanów się. Istnieje tyle form życia. Wygląda na to, że wszechświat składa się z życia biologicznego i niebiologicznego. Życie niebiologiczne z kolei może być sklasyfikowane w kilka oddzielnych kategorii. Dlatego nigdy nie będziemy pewni.
— Tak. Oczywiście… — mruknął Tennyson — na przykład roboty…
— Cholera, Jason! Nie mówię o żadnych robotach! Pewnie, że są to formy niebiologiczne. Niebiologiczne i stworzone syntetycznie. Ale istnieje przecież życie naturalne, czy też to, co wydaje nam się życiem a mimo to nie jest formą biologiczną. Weź na przykład chmurę pyłu i gazu w gwiazdozbiorze Oriona, to znaczy przestrzeni, którą na Ziemi nazywano gwiazdozbiorem Oriona. Odrobina pyłu i gazu. Nawet największy teleskop nie byłby w stanie dosięgnąć jej z Końca Wszechświata. Kłębowisko pól magnetycznych o podwyższonej gęstości gazów, wysokiej jonizacji, dużych przesunięciach pyłu kosmicznego. Przecież to też jest coś żywego. Może sam gaz i pył. Może coś innego. Cokolwiek by to było, na pewno żyje. Wyraźnie czuje się pulsowanie życia, rytm egzystencji. Poza tym, to coś mówi. Zresztą „mówi” to chyba nie jest najwłaściwszy termin. „Komunikuje się” byłoby bardziej adekwatne. Można to coś usłyszeć, wyczuć, ale nie można tego zrozumieć. Nikt nie jest w stanie rozszyfrować, co mówi. Formy życia istniejące wewnątrz tego czegoś mogą cały czas próbować się z nami skontaktować. A może jedynie rozmawiają ze sobą…
— Ale co to ma wspólnego z życiem po śmierci?
— Czy ja powiedziałem, że to ma coś wspólnego z życiem po śmierci?
— Nie, chyba nie — odparł z rezygnacją Tennyson.
Od czasu do czasu Tennyson zwiedzał tereny znajdujące się poza osadą. Chodził po słabo zaznaczonych ścieżkach, wędrując wąskimi, zielonymi kotlinami. Wspinał się na strome wzgórza z kanapkami i butelką wina w plecaku przewieszonym przez ramię. Góry zawsze znajdowały się w polu widzenia, rzucając ogromny, niebieskofioletowy cień, nieodmiennie majestatyczne i fascynujące. Cienie szczytów przesuwały się wraz z wędrującym słońcem, a światło odbijało się od oblodzonych stoków. Tennyson spędzał długie godziny, siedząc na urwistych zboczach i wpatrując się w góry, jakby nie mógł się nimi nasycić. Niezależnie od tego, jak długo patrzył, ich tajemniczość i piękno wabiły go z równą siłą.
Później, kiedy miał już dość, znajdował jedną z paru szerszych ścieżek, które prowadziły go do Watykanu. Wracał cały szczęśliwy, jego kroki wzniecały małe obłoczki kurzu, ciepłe słońce ogrzewało mu plecy, a spokój gór wyraźnie wpływał kojąco na jego umysł. Po kilku dniach znowu wyruszał na przechadzkę, zmieniając nieco szlak, przemierzając okolicę i ciągle podziwiając góry.
Pewnego popołudnia, kiedy wracał w stronę Watykanu, usłyszał za sobą zbliżające się odgłosy. Odwrócił się i zauważył jadący za nim pojazd, kierowany przez nieznanego mu mężczyznę. Tennyson był dość zdziwiony, ponieważ pierwszy raz w czasie swoich wypadów za miasto spotkał kogokolwiek. Zszedł z drogi, aby umożliwić samochodowi przejazd, ale maszyna wyraźnie nie miała zamiaru go wyprzedzać. Kiedy samochód dotarł do miejsca, w którym stał Tennyson, zatrzymał się, a jadący w nim mężczyzna zwrócił się do doktora.
— Czy lubi pan chodzić tak bardzo, że odrzuci pan moje zaproszenie na przejażdżkę?
Mężczyzna miał regularne, łagodne rysy twarzy i inteligentne, niebieskie oczy.
— Czemu nie. Chętnie przejadę się z panem — odparł Tennyson.
— Podejrzewam, że jest pan nowym lekarzem na Watykanie — powiedział mężczyzna, gdy Tennyson usadowił się już we wnętrzu pojazdu. — Doktor Tennyson, prawda?
— Zgadza się. A pan?
— Nazywam się Decker. Thomas Decker, do pańskich usług, Sir.
— Już od paru tygodni włóczę się po okolicznych szlakach — ciągnął Tennyson — a jest pan pierwszym człowiekiem, jakiego spotkałem w czasie moich wędrówek.
— I prawdopodobnie jedynym, jakiego kiedykolwiek pan tu ujrzy — dodał Decker. — Wszyscy inni siedzą w domach, przy kominkach. Nie są ciekawi i nie doceniają walorów tego, co leży poza miastem. Każdego dnia swego życia spoglądają na góry i widzą jedynie usypane z kamienia kopce. Pan widzi więcej, prawda, doktorze?
— O wiele więcej — przytaknął gorliwie Tennyson.
— Chciałby pan obejrzeć tutejszą okolicę w całej okazałości? Jeśli pan pozwoli, zostanę pańskim przewodnikiem.
— W takim razie ma pan pierwszego klienta — zaśmiał się Tennyson.
— Cóż, akumulator jest naładowany, mamy więc przed sobą parę ładnych godzin jazdy. Najpierw pojedziemy zobaczyć farmy.
— Farmy?
— Pewnie, że farmy. Je pan chyba chleb, prawda? A mięso, mleko, jajka?
— Oczywiście.
— W takim razie skąd, jeśli nie z farm, ma to wszystko pochodzić?
— Rzeczywiście, nigdy po prostu nie zastanawiałem się nad tym.
— Roboty myślą o wszystkim — zapewnił go Decker. — Muszą przecież wyżywić swoich ludzi, dlatego niektóre spośród nich są farmerami. Potrzebowały energii elektrycznej, więc zbudowały tamę i założyły elektrownię. Wykorzystują również energię słoneczną, ale w niewielkim stopniu. Jednak w każdej chwili mogą postawić dodatkowe baterie słoneczne. Mają nawet tartak, ale w tej chwili nie działa on pełną mocą, bo niewielkie jest zapotrzebowanie na drewno. Parę wieków temu, kiedy wszystko tutaj wyglądało jak jeden wielki plac budowy, drewno było podstawowym budulcem. — Tu Decker zaśmiał się: — Nikt nie pobije robotów pod względem wydajności. Do obsługi tartaku używają prymitywnego silnika parowego, napędzanego odpadkami drewnianymi i trocinami powstałymi przy obróbce drewna.
— Są samowystarczalne — zauważył Tennyson.
— Muszą. Są tutaj na własnych śmieciach. Coś takiego jak import w ogóle nie istnieje, może z wyjątkiem jakichś drobnych narzędzi, które zamawiają od czasu do czasu. Narzędzia takie przywozi Wędrownik. Transport jest dość kosztowny, więc roboty starają się ograniczyć swoje zapotrzebowanie do minimum. Jeśli ma się małe wymagania, pieniądze nie są tak bardzo potrzebne. A one nie mają za dużo pieniędzy. To, co uda się im wycisnąć z pielgrzymów, ledwo starcza na utrzymanie całego interesu. Mają małą grupę robotów, które przez okrągły rok nie robią nic innego, tylko wycinają drzewa na opał do kominków, bo przecież wszyscy tutaj ogrzewają domy w ten sposób. Podaż równa popytowi, idealna równowaga. Tak to sobie wykombinowały. Mają młyn, w którym mielą ziarno pszenicy i innych zbóż na mąkę. Również w tym przypadku podaż dorównuje popytowi. Istnieje jedynie mała rezerwa na wypadek kiepskiego roku. Ale jak dotąd, kiepski rok nie zdarzył się jeszcze ani razu. Cały system jest bardzo prymitywny, ale funkcjonuje i to jest najważniejsze.
Przez chwilę jechali trochę lepszą drogą niż ta, na której Decker spotkał Tennysona. Wiodła ona przez pola uprawne. Po obu jej stronach ciągnęły się hektary dojrzewających zbóż o łodygach uginających się przy lekkim powiewie wiatru pod ciężarem ziaren.
— Już niedługo żniwa — rzekł Decker. — Nawet ludzie z Watykanu porzucą wszystkie swoje dotychczasowe zajęcia i wyjdą na pola, żeby zbierać zboże. Kardynałowie w czerwonofioletowych szatach ochraniających ich od wszechobecnego kurzu i ubrani w brązowe habity mnisi uganiający się wokoło starają się raz w roku być przydatni. Ścinają i zbierają pszenicę, pracując jak mrówki. Zmontowali młockarnię, która działa całkiem nieźle i przez tygodnie obrabia całe zebrane plony. Nawiasem mówiąc, również do tego celu wykorzystali silnik parowy. Żeby utrzymać odpowiednie zapasy paliwa, dużo wcześniej zaczynają gromadzić sagi drzewa.
Co pewien czas pomiędzy polami pszenicy zieleniały pastwiska, porośnięte trawą, zapełnione bydłem, końmi, owcami i kozami. Zagrody dla świń mieściły tysiące chrząkających wieprzy. Stada kur kłębiły się w wydzielonych kurnikach.
Decker wskazał na horyzont.
— Pola kukurydzy — powiedział — dla tuczników. A to małe poletko na wprost nas to gryka. Tak jak mówiłem, dbają o wszystko. Tam, na wzgórzach mają pasiekę z setkami uli pszczelich. A gdzieś tu w okolicy, o tutaj — widzi pan? — sorgo na ciastka, których spróbuje pan później.
— Zupełnie jak na mojej rodzimej planecie — zauważył Tennyson. — To była planeta rolnicza. Utrzymywaliśmy się z uprawy ziemi.
Dojechali do sadów. Rosły tam jabłka, gruszki, brzoskwinie, morele i inne rodzaje owoców.
— Sad wiśniowy — rzekł Decker ponownie wskazując na pole. — Wiśnie dojrzewają wcześnie, więc wszystkie już zostały zebrane.
— Ma pan rację — przyznał Tennyson. — Roboty myślą absolutnie o wszystkim.
— Mieli na to sporo czasu — mruknął w odpowiedzi Decker. — Prawie tysiąc lat. Może nawet trochę dłużej, nie wiem dokładnie. Gdyby nie ludzie, nie potrzebowaliby tego. Ale zależy im na nas. Pański robot to głupi kawałek blachy. Potrzebuje człowieka. Nie wiem, kiedy sprowadzono pierwszych ludzi, ale według mnie jakieś sto lat temu, może mniej. Zaraz po tym, jak roboty zaczęły wszystkie uprawy.
Gdy wracali, słońce już zachodziło.
— Cieszę się, że pokazał mi pan to wszystko — rzekł Tennyson. — Gdyby nie pan, jeszcze długo żyłbym w nieświadomości.
— Jak panu idzie na Watykanie? — spytał Decker.
— Całkiem dobrze. Już prawie się tam zadomowiłem. Muszę przyznać, że nawet mi się tam podoba.
— Co pan wie o wpadce z Niebem?
— Od czasu do czasu dochodzą do mnie jakieś strzępy informacji. Nie jestem pewien, o co w tym wszystkim chodzi. Jedyne, co wiem, to fakt, że jakaś kobieta twierdzi, iż odnalazła Niebo.
— A to prawda?
— Nie wiem. Śmiem w to wątpić.
Decker pokiwał głową.
— Zawsze trafią się jakieś wpadki. Jak nie Niebo, to co innego.
Kątem oka Tennyson zauważył błysk nad prawym ramieniem Deckera. Odwrócił wzrok i spojrzał ponownie. Połyskujący obłok nadal tam był, jak chmurka unoszącego się pyłu diamentowego. Tennyson przetarł oczy i poświata znikła.
— Coś panu wpadło do oka? — spytał Decker uśmiechając się.
— Nie, żaden problem — odparł Tennyson. — Trochę kurzu. Ale już jest w porządku.
— Chce pan, żebym się temu przyjrzał? Dla pewności?
— Nie, dziękuję, wszystko w porządku — powtórzył Tennyson.
Decker prowadził samochód krętą drogą, pnącą się po grzbiecie górskim, na którym znajdował się szkarłatny od zachodzącego słońca Watykan.
— Podwieźć pana do kliniki? — zapytał Decker. — Jeśli chce pan wysiąść gdzie indziej, nie ma problemu, mogę pana podrzucić.
— Nie, do kliniki — odparł Tennyson. — I dziękuję panu za przejażdżkę. Była to naprawdę ogromna przyjemność.
— Co jakiś czas wybieram się na polowanie na skałki — rzekł Decker. — Nie ma mnie wtedy przez kilka dni. Robię sobie wycieczki w góry. Jeśli znalazłby pan trochę wolnego czasu, może mógłby się pan do mnie przyłączyć?
— Bardzo bym chciał, Decker.
— Mów mi Tom.
— W porządku, Tom. Ja mam na imię Jason. Wydaje mi się, że mógłbym kiedyś wybrać się z tobą, ale muszę to najpierw sprawdzić.
— Jeśli się zdecydujesz, dostosujemy termin do twoich zajęć. Myślę, że ci się tam spodoba.
— Jestem tego pewien.
— W takim razie jesteśmy umówieni.
Kiedy Decker wysadzał go przy klinice, Tennyson stał jeszcze na drodze, patrząc na oddalający się pojazd do momentu, gdy zniknął z pola widzenia za zakrętem. Tennyson obrócił się i ruszył w kierunku swego mieszkania, jednak po chwili pod wpływem impulsu zmienił zdanie i wszedł na ścieżkę prowadzącą do ogrodu, który znalazł pierwszego dnia po przybyciu na Watykan.
Ogród leżał w lekkim półmroku. W powietrzu unosił się zapach świeżości zmieszany z dziwnym, słodkim aromatem kwiatów. Tennyson miał wrażenie, że znajduje się na słabo oświetlonej scenie ukrytej za purpurową kurtyną pobliskich gór. Kiedy rozejrzał się wkoło, wiedział już instynktownie, dlaczego postanowił tu przyjść. Było to odpowiednie miejsce, żeby pożegnać udany dzień. Chociaż aż do tego momentu nie zdawał sobie sprawy, że ten dzień był naprawdę udany. Nie wiedział, czy to z powodu Deckera. Człowiek ten był jego nowym przyjacielem i, co ważne, przyjacielem nie związanym z Watykanem. To właśnie różniło go od innych. Ale było jeszcze coś, coś, czego nie potrafił wyrazić słowami.
Wyłożoną cegłami ścieżką nadszedł robot.
— Dobry wieczór, Sir — powiedział grzecznie.
— Dobry wieczór — odrzekł Tennyson. — Przepraszam, nie rozpoznałem cię w tym półmroku. Jesteś przecież ogrodnikiem. Jak tam róże?
— Bardzo dobrze — odpowiedział robot. — Większość, niestety, już przekwitła, jednak na szczęście będą jeszcze kwitnąć inne. Na kilku krzakach czerwonych róż właśnie rozwinęły się pączki. Za kilka dni będą kwitły. Powinien pan przyjść i to zobaczyć.
— Rzeczywiście, powinienem — zgodził się Tennyson.
Robot minął doktora kierując się do bramy, lecz nagle przystanął i odwrócił się.
Czy zna pan ostatnie wiadomości, Sir?
— Nie wiem — rzekł nieco zaskoczony Tennyson. — Zależy, jakie wiadomości masz na myśli.
— Cóż, chodzi mi oczywiście o planowaną kanonizację Słuchaczki Mary.
— Kanonizację? Chcą ją ogłosić świętą?
— Właśnie, Sir. Takie jest postanowienie Watykanu.
— Ale ludzi można kanonizować dopiero po śmierci. Zresztą, nawet kiedy umrą, musi jeszcze upłynąć sporo czasu.
— Tego nie wiem, Sir. Ona przecież odnalazła Niebo…
— Zaraz, zaraz. Może mi powiesz, skąd ty to wiesz? Czy o tym rozpowiada?
— Cóż, cała społeczność Watykanu. Mary będzie naszą pierwszą świętą. Wszyscy są przekonani, że to wyborny pomysł. Nasza pierwszy święta — powtórzył robot z wyraźnym rozrzewnieniem. — Dotąd nie mieliśmy żadnych własnych świętych, nadszedł jednak czas…
— A kardynałowie? Co myśli o tym Jego Świątobliwość?
— Nie wiem, Sir. Nie ma dostępu do takich informacji. Tym niemniej, mówi się o tym wszędzie. Myślałem, że pan się ucieszy, kiedy mu to powiem.
W geście pożegnania podniósł dłoń, w której nadal trzymał sekator, po czym ruszył ścieżką i opuścił ogród wychodząc przez bramę. Tennyson nadal stał w tym samym miejscu.
Błąkający się wiatr od strony gór tchnął falą kwiatowego aromatu.
— Na miłość Boską — szepnął do siebie Tenny-son — teraz z nią nie pogadasz.