Kardynał Enoch Theodosius był stosunkowo niewielkiego wzrostu. Ciężka purpurowa szata przytłaczała go, zasłaniając prawie całe ciało. Metaliczny odblask twarzy pod szkarłatną piuską zdradzał, że jest robotem. Jill doszła do wniosku, że słowo „zdradzał” właściwie nie pasuje w tej sytuacji. Kardynał Theodosius, ani żaden z jego kolegów, nie próbowali nawet uchodzić za ludzi. Może byli wręcz dumni z tego, że są robotami. Zresztą jeśli to, co zrobili tutaj, na Końcu Wszechświata, wiernie oddawało ich możliwości i umiejętności, mieli powody do dumy.
Pracownik, który doprowadził ją do gabinetu kardynała, zamknął teraz za nią drzwi i oparł się o nie swoimi szerokimi plecami, stając w rozkroku ze splecionymi z tyłu rękami. Gabinet był słabo oświetlony przez jedną tylko świecę płonącą na biurku, przy którym siedział kardynał. Dlaczego używają świec? — pomyślała Jill. Mając do wyboru elektryczność nie musieli używać świec. Może był to zwyczajny rekwizyt. Jeden z wielu, jakie spotykała tutaj na każdym kroku.
Na ścianach wisiały czerwonozłote draperie i nawet jeśli były tu okna, musiały być nimi również zatonięte. Na podłodze leżały dywany, zdaje się, że czerwone, ale tego nie mogła przysiąc. W słabym świetle wydawały się czarne, ale kto by używał czarnych dywanów? Meble rozstawione były jakby w nieładzie, chociaż w tych ciemnościach nie widziała właściwie mebli, a jedynie ich zarysy, które sprawiały wrażenie potworów czyhających w mroku na moment, gdy wyciągną swoje łapy i powrócą do życia.
Jill powoli podeszła do kardynała, starając się postępować zgodnie z etykietą, jaką przedstawiono jej tego popołudnia. Uklęknąć, pocałować pierścień i nie podnosić się, dopóki on się nie podniesie. Następnie stać do chwili, kiedy kardynał poprosi o zajęcie miejsca. Zwracać się do niego „Wasza Eminencjo”, chociaż po pierwszym powitaniu, można używać formy krótszej — „Eminencjo”. Nawet jeśli protokół obejmował coś jeszcze, to w tej chwili Jill za nic nie mogła sobie tego przypomnieć. Jakoś to będzie, starała się dodać sobie ducha. Przechodziła już przez gorsze próby, i to nie raz. A poza tym, co za różnica? Nawet jeśli zapomni jakiegoś punktu etykiety, na pewno jej wybaczą. I tak pewnie byli przekonani, że jest tylko głupią dziwką, która nie może wyrządzić im żadnej szkody.
Poruszała się z wolna, mając nadzieję, że to doda jej godności, chociaż, prawdę mówiąc, w tej kwestii miała pewne wątpliwości. Kardynał i tak prawdopodobnie uzna, że ze strachu trudno jej się nawet ruszać. A nie było to prawdą. Ten robot w zapomnianym świecie, na krańcu galaktyki znaczył dla niej bardzo mało. Kardynał siedział spokojnie, czekając na nią i starając się pewnie jej przyjrzeć, kiedy szła przez pokój.
Gdy dotarła wreszcie do miejsca oddalonego od niego o jakiś metr, zatrzymała się. Uklękła, a kardynał wyciągnął rękę. Oto i pierścień, pomyślała. Pocałowała dłoń. Ręka cofnęła się i wykonała gest nakazujący jej powstanie.
— Panna Roberts — powiedział kardynał niskim i głębokim głosem.
— Wasza Eminencjo — odpowiedziała Jill pamiętając o protokole.
— Proszę usiąść.
Przy biurku zauważyła krzesło, które zostało dla niej wcześniej przygotowane.
— Dziękuję — mruknęła niewyraźnie, zapadając się w miękkim meblu.
Przez chwilę w pokoju panowała zupełna cisza, wreszcie kardynał odezwał się.
— Dobre maniery nakazują mi wyrazić nadzieję, że miała pani miłą podróż. Znając jednak statek, jestem pewien, że to niemożliwe. Dlatego ufam, że podróż nie była zbyt męcząca.
— Nie, Wasza Eminencjo. Kapitan to dobry człowiek. Robił, co w jego mocy, żeby przelot był jak najmniej uciążliwy.
Kardynał wyciągnął dłoń i podniósł z biurka zwinięty plik papierów. Kartki zaszeleściły w jego dłoniach.
— Panno Roberts — zaczął — muszę przyznać, że jest pani osobą dość upartą. Mam tu kilka pani listów.
— Tak, Wasza Eminencjo. Niestety, na żaden z nich nie otrzymałam odpowiedzi.
— Wszystko, co robimy, robimy z rozwagą. Odpowiadamy tylko na nieliczne listy. W każdym razie na pewno nie na takie, jak pani.
— Co oznacza, jeśli dobrze rozumiem, że nie jestem tu mile widziana.
O kurczę! pomyślała. Zaczęło się. Zapomniałam dodać „Wasza Eminencjo”.
Kardynał, nawet jeśli to spostrzegł, zdawał się nie zwracać na to żadnej uwagi.
— Nie wiem, jak mogę wyjaśnić nasze zasady, tak aby nie odniosła pani wrażenia, że jestem niegrzeczny — odpowiedział.
— W takim razie, Wasza Eminencjo — odparła Jill zdecydowanym tonem — proszę być niegrzecznym, bo muszę to wiedzieć.
— Nie mamy zamiaru się reklamować — powiedział spokojnie kardynał. — Nie chcemy, aby nasze istnienie i praca poddane były osądowi opinii publicznej.
— Mógł mi pan to powiedzieć, zanim rozpoczęłam podróż, Wasza Eminencjo. Mógł pan napisać coś, co by mnie zniechęciło. Posłuchałabym, gdyby tylko wydawało się to sensowne. Może nawet zrozumiałabym i przyjęła wasz punkt widzenia. Ale wam wydawało się oczywiście, że jeśli zignorujecie moje listy, to będzie to wystarczająco zniechęcające.
— Taką właśnie mieliśmy nadzieję, panno Roberts.
— Pańska filozofia, Wasza Eminencjo, nie dała dobrych rezultatów. Uczciwe wyjawienie waszych zasad, jak pan to nazywa, byłoby znacznie lepszym wyjściem.
Kardynał westchnął.
— Czy przypadkiem nie przemawia przez panią przekora?
— Nie wiem — odparła Jill. — Zazwyczaj nie bywam przekorna w stosunku do władz. Nigdy w każdym razie nie miałam takiego zamiaru. Ale wydaje mi się, że zasługuję na lepsze traktowanie z waszej strony. Byłam szczera w moich listach. Napisałam o moich planach, o tym, co miałam nadzieję zrobić. Prosiłam jedynie o pomoc. Mógł pan, Wasza Eminencjo, odwieść mnie od zamiaru przybycia tutaj.
— Oczywiście, mogliśmy to zrobić — odparł kardynał. — Z całą pewnością byłoby to bardziej stosowne wobec pani. Jakkolwiek sądziliśmy, że taki krok z naszej strony niepotrzebnie zwróci uwagę na pracę, jaką tutaj wykonujemy. Odmowa pani prośbie mogłaby wywołać wrażenie, że pracujemy tutaj nad czymś w tajemnicy, co z kolei sprawiłoby, że stalibyśmy się dla pani czymś jeszcze ważniejszym, zaczątkiem sensacyjnych informacji. Działamy tutaj po cichu i chcielibyśmy, żeby tak nadal zostało. Przez ostatnie dziesięć stuleci pracowaliśmy bardzo ciężko i w tym czasie osiągnęliśmy cele, jakie postawiliśmy sobie na początku. Tym niemniej, nie jesteśmy jeszcze całkowicie usatysfakcjonowani rezultatami. Być może będziemy pracować przez tysiąclecia starając się osiągnąć cel, a żeby to zrobić, musimy mieć możliwość działania bez żadnych przeszkód. Nie chcemy, żeby cała galaktyka nagle zwaliła nam się na głowę.
— Wasza Eminencjo, przecież każdego roku przybywają do was tysiące pielgrzymów.
— To prawda, ale te tysiące są stosunkowo łatwe do opanowania w porównaniu z hordami, które napłynęłyby do nas, gdyby dziennikarka o pani kompetencjach i reputacji opisała naszą planetę. Pielgrzymi przybywający z wielu różnych planet, są w większości wyznawcami jakichś ciemnych religii, którzy gdzieś przypadkiem usłyszeli o nas. Ale właśnie dlatego, że religie te są rozproszone po różnych planetach i niewielu pielgrzymów przylatuje z tego samego miejsca, znaczenie tych wiar nie jest zbyt duże, a informacje o nas rozmywają się. My nikogo nie nawracamy, nie staramy się rozgłaszać naszej wiary po galaktyce, ponieważ na razie nie mamy jeszcze czego rozgłaszać. Kiedyś, może za parę wieków, będziemy głosić naszą wiarę, ale jeszcze nie dziś. Niemniej jednak nie możemy zamknąć naszych drzwi dla tych, którzy w dobrej wierze przybywają tutaj szukać światła swego życia. Czujemy, że powinniśmy im pomagać. I muszę szczerze przyznać, że z zadowoleniem witamy ich wkład finansowy w budowę nowej wiary, ponieważ nie mamy własnych źródeł utrzymania…
— Niech pan pozwoli, że napisze o waszej pracy, Eminencjo, a otrzymacie pomoc finansową. Dostaniecie znacznie więcej, niż wam potrzeba.
Kardynał wyciągnął ręce ze swej sukni i gwałtownie nimi zamachał.
— Koszt byłby zbyt wysoki — powiedział. — Droga przed nami wciąż jeszcze jest bardzo daleka i musimy ją przemierzyć na swój własny sposób. Presja galaktyki, którą na pewno odczulibyśmy, byłaby zbyt duża, abyśmy mogli w spokoju kontynuować nasze zadanie. A my ciągle musimy ciężko pracować, przykładając się jeszcze bardziej niż dotąd. Pozorny sukces, wywołujący różnego rodzaju pochlebstwa, działałby na naszą niekorzyść. Powinniśmy trzymać się naszego marzenia o religii uniwersalnej i nie szczędzić wysiłków ku jej stworzeniu. Popularność zniweczyłaby cały nasz trud. Rozumie to pani?
— Wydaje mi się, że tak, Wasza Eminencjo. Niemniej jednak, żeby osiągnąć cel nie musicie wcale pracować w zapomnieniu.
— Ależ, panno Roberts, tak właśnie musimy pracować. Jeśli rozgłosilibyśmy nasz zamiar, zaraz znalazłyby się rzesze ludzi, którzy chcieliby wnieść swój udział. Niektórzy na pewno robiliby to w dobrej wierze, ale znaleźliby się i tacy, których zamiary nie byłyby najczystsze. Nawet w tej chwili… — Przerwał przyglądając się jej zasępiony.
— Nawet teraz, Eminencjo? — podchwyciła Jill.
— Niech pani zauważy, że mamy coś, co galaktyka z chęcią wykorzystałaby, ale czego z całą świadomością następstw nie możemy ujawnić do momentu, gdy poznamy to całkowicie lub przynajmniej dojrzymy w całej rozległości zakres tego. Jestem pewien, że istnieją siły, które bez skrupułów spróbowałyby wykraść nam naszą wiedzę i użyć jej dla swoich własnych celów, zapominając o całej strukturze, jaką przez stulecia mozolnie budowaliśmy. Nie martwimy się o swoje dobro, lecz o dobro galaktyki, a może całego wszechświata. Nasze struktury muszą pozostać nie naruszone. Kiedy zakończymy pracę, muszą stać się monolitem zbudowanym na filozofii, której nie będzie można odmówić racji, która będzie oczywista dla wszystkich zainteresowanych. Nie możemy pozwolić, żeby została rozszarpana na kawałki przez sępy, żeby podziurawiły ją egoistyczne glisty. Nie chcemy, żeby jej okruchy zostały wywiezione i były sprzedawane na straganach dla ograniczonych wartości, jakie sobą przedstawiają. Od samego początku obawialiśmy się takiej sytuacji. Przez lata niebezpieczeństwo ciągle wzrastało. Dlatego boimy się, że w każdej chwili, nawet teraz, gdy jesteśmy jeszcze dosyć mało znani, mogą pojawić się pasożyty, które uszczkną kęs naszej filozofii. Nie wiemy, kim są, skąd przybywają ani jaki cel im przyświeca, ale czujemy wyraźnie, że są już blisko. Gdybyśmy otworzyli swe podwoje dla wszystkich mieszkańców galaktyki, gdyby napisała pani o nas…
— Krótko mówiąc, chcecie, abym wyjechała — przerwała Jill. — Żebym zwinęła manatki i dała wam spokój.
— Chcemy być z panią szczerzy — odpowiedział wymijająco kardynał. — Starałem się panią przekonać. Być może nawet wyjawiłem zbyt wiele. A mogliśmy przecież nie zgodzić się na audiencję, odmówić pani rozmowy. Mimo to wiedzieliśmy, że w głębi serca nie życzy nam pani źle, jedynie nie zna pani następstw poruszenia tego tematu przez panią w prasie. Przykro nam, że zmarnowała pani pieniądze i trud. Wolelibyśmy oczywiście, żeby pani nie przyjeżdżała, ale skoro już tu pani jest, czujemy się zobowiązani okazać uprzejmość, mimo że mogłaby się wydać chłodna. Mamy nadzieję, że przemyśli pani to, co powiedziałem. Zdaje mi się, że zatrzymała się pani w Domu dla Ludzi?
— Owszem — odparła Jill.
— Czy zechciałaby pani zostać naszym gościem? Wyznaczymy apartament do pani dyspozycji na tak długo, jak długo będzie pani chciała zostać u nas. Oczywiście wszelkie koszty, jakie pani poniosła i poniesie w związku z przybyciem na naszą planetę, zostaną pani zwrócone w całości. Oprócz tego na poczet straconego czasu wyznaczymy pani dzienne kieszonkowe. Proszę przynajmniej to dla nas zrobić. Niech pani przyjmie moje zaproszenie i zostanie naszym gościem. Będzie miała tu pani czas na przemyślenie wszystkiego.
— Pańska oferta jest nadzwyczaj hojna, Wasza Eminencjo — odpowiedziała Jill — ale nie mam zamiaru godzić się na takie postawienie sprawy. Nie przyjmuję pańskiej odmowy. Z pewnością będziemy musieli porozmawiać jeszcze raz.
— Proszę bardzo, porozmawiajmy. Obawiam się jednak, że nic to nie da. Nasze punkty widzenia zbytnio się różnią.
— Jestem przekonana, że są takie strony waszej działalności, o których bez obaw mogę napisać. Może nie całą prawdę, ale chociaż…
— Prawdę mówiąc, panno Roberts, przyszedł mi właśnie do głowy inny pomysł.
— Słucham, Eminencjo.
— Co by pani powiedziała na pracę dla nas? Możemy pani zaoferować bardzo intratną posadę.
— Posadę? Nie szukam posady.
— Proszę — kontynuował kardynał — zanim mi pani odmówi, nich pani przynajmniej wysłucha do końca. Przez wiele lat zastanawialiśmy się nad koniecznością spisywania formalnej, prawdziwej historii Watykanu-17, która służyłaby nam samym. W ciągu tych wszystkich wieków zbieraliśmy informacje, jakie należałoby umieścić w takiej kronice. Wszystkie wydarzenia, poczynając od pierwszego dnia, kiedy dotarliśmy na tę planetę, spis wykonanych przez nas prac, nadzieje, sukcesy i porażki. Wszystko czeka na spisanie, ale jakoś nigdy nie udało nam się zabrać do tego. Mieliśmy mnóstwo pracy i, prawdę powiedziawszy, nigdy nie było tu nikogo kompetentnego, kto mógłby podjąć się takiej misji. Dopiero teraz…
— Dopiero teraz wpadliście na pomysł, że zgodzę się zrobić to dla was, spisać tysiąc lat kroniki. Dosyć dokładnie, podejrzewam. Ilu tysięcy stron rękopisu pan oczekuje? Jak się panu zdaje, ile czasu na to potrzeba? Jedno życie ludzkie, dwa? I oczywiście dobrze byście mi za to zapłacili?
— Cóż, oczywiście. Zapłata byłaby niewątpliwie godziwa — rzekł z przekonaniem kardynał. — O wiele więcej niż zarobiłaby pani myszkując po galaktyce w poszukiwaniu pikantnych tematów dla swoich reportaży. I jeszcze coś. Znalazłaby tu pani optymalne warunki do pracy. Wszelką pomoc, jakiej by pani potrzebowała. Oprócz tego przyjazne otoczenie w pracy i życiu osobistym i żadnych nacisków odnośnie terminu zakończenia zadania.
— To miłe z waszej strony.
— Niech pani nie odpowiada od razu. Proszę tylko przyjąć naszą gościnę i rozważyć moją propozycję. Za chwilę ktoś pokaże pani wolne apartamenty. Wybór należy do pani. Nie musi pani również wracać do Domu dla Ludzi. Ktoś weźmie pani bagaż i przywiezie go tutaj.
— Muszę się najpierw zastanowić.
— Dobrze, ale proszę się zastanawiać u nas. Na pewno stwierdzi pani, że nasze apartamenty są o wiele wygodniejsze…
O Boże, pomyślała. Miałabym dostęp do wszelkich informacji zgromadzonych w bankach danych i czekających tylko na mnie!
— Jaka jest pani odpowiedź?
— Pańska propozycja jest bardzo kusząca — odpowiedziała głośno. — Wygląda na to, że będę musiała przyjąć zaproszenie i postąpić zgodnie z pańską wolą. A co do pracy, muszę się jeszcze namyślić.
— Proszę się nie spieszyć — odparł z zadowoleniem w głosie kardynał. — Nie będziemy wywierać na panią żadnej presji. Porozmawiamy, gdy będzie pani gotowa. Chcę tylko jeszcze raz zaznaczyć, że naprawdę bardzo potrzebujemy pani doświadczenia i talentu. Kroniki muszą zostać spisane. Żeby jednak to zrobić, trzeba nam kogoś, kto posiada odpowiednie umiejętności — może nawet talent. Ludzki talent, którego my, roboty, nigdy nie byliśmy w stanie sobie przyswoić. Tutaj, na Końcu Wszechświata bardzo ciężko jest znaleźć kogoś z odpowiednimi kwalifikacjami. Planeta jest zbyt odległa od większych ośrodków cywilizacyjnych, aby mogła przyciągać ludzi. Kiedy wyjdzie pani na dwór w nocy i spojrzy w niebo, zauważy pani zaledwie kilka gwiazd. Cała galaktyka to jedynie blada poświata na naszym niebie. Tym niemniej istnieją pewne korzyści wypływające z takiej sytuacji. Mamy przestrzeń, mamy spokój. Pewnego rodzaju świeżość, jakiej nie znajdzie pani na innych planetach. A poza tym mamy góry. Dla naszych ludzi, góry są ciągłym źródłem zachwytu.
— O, to z pewnością — uśmiechnęła się Jill.