Widok był podobny do tego, jaki ujrzała za pierwszym razem. Szeroka aleja świateł ciągnęła się przed nią i znikała na horyzoncie, prowadząc prosto do ogromu chwały leżącego daleko, daleko stąd. Unosiła się teraz nad alejką w przestrzeni krzyczącej pustką. Powoli zmierzała w kierunku, w którym prowadziła ją droga. Wysilała każdy nerw i mięsień swego ciała, aby przyspieszyć wędrówkę prowadzącą do chwały.
Postanowiła, że tym razem postara się lepiej rozejrzeć, zaznaczy miejsce jakimiś znakami rozpoznawczymi i ustali swoje położenie, dzięki czemu będzie później mogła powiedzieć im, gdzie dokładnie się znajdowała. Udowodni istnienie Nieba. Bo przecież nie uwierzyli jej. Teraz jednak zmienią zdanie. Nie będzie już żadnych wątpliwości ani niedomówień. „Potrzebujemy współrzędnych”, powiedział Ecuyer. A co to są współrzędne? W jaki sposób miała znaleźć współrzędne, które ich przekonają? Bo przecież mogą to być jedynie współrzędne wiary, w jakie można tylko wierzyć. Tym razem musiała przynieść im wiarę, która sprawi, że obdarzą ją bezgranicznym zaufaniem. Wtedy zobaczą, że jest tą, która odnalazła dla nich Niebo.
Widziała czego chcą. Mapy podróży. Uruchomią wtedy swoje śmieszne maszyny, żeby ją śledzić aż do Nieba. Głupcy! — pomyślała wściekła i jednocześnie zasmucona ich głupotą. Wierzą, że mogą w fizyczny sposób dostać się do Nieba. Nieba, które dla śmiertelników jest — jak to określił ten kretyn doktor? — „stanem świadomości”. On też się mylił, ten codziennie uśmiechnięty, bezrozumnie oddany pracy człowiek, pomyślała. Niebo nie jest wcale stanem świadomości, ale stanem łaski. I tylko ja spośród nich wszystkich osiągnęłam stan łaski, który pozwolił mi je odnaleźć.
Akt łaski okupiony tak wielkim nakładem pracy. Właściwie może nie tyle pracy, bo nie o to tu chodziło. Ważniejszy był wysiłek, jaki włożyła w osiągnięcie głębokiego poczucia świętości połączonego z bezgranicznym poświęceniem i poddaniem się jego słodkiej władzy. Czasami udawało jej się dotknąć rąbka świętości, ale nigdy przedtem nie chwyciła się go tak mocno. Musiała wyzbyć się swojej osobowości i często w jej umyśle pojawiała się myśl, że zostanie już tak na wieki, skazana na błąkanie się w pustce. Nigdy przedtem nie osiągnęła swego celu, ale tym razem wystarczyło jedynie trzymać się drogi chwały, która rozciągała się tuż przed nią.
Wynurzyła się z pustej przestrzeni i wydawało się, że jej stopy nareszcie dotknęły alejki. Uczucie było niepodobne do niczego, co przeżyła wcześniej. Stąpała po gładkiej i lśniącej drodze, na której końcu leżał ogrom chwały. Obawia się, że droga może okazać się zbyt długa, żeby dojść tam na piechotę. A co zrobi, jeśli z powodu głupiego wyczerpania upadnie po drodze nie dotarłszy do wyniosłych, jaśniejących wieżyczek?
Wkrótce jednak problem rozwiązał się sam. Nie musiała iść piechotą. W magiczny sposób unosiła się nad alejką nie wkładając w to ani odrobiny wysiłku. Wokół rozbrzmiewała muzyka i śpiew. Zastanawiała się nawet, czy przypadkiem nie ten donośny śpiew, a raczej jego siła, niesie ją do celu.
Ogarniało ją znużenie. Nagle wokół podniosła się mgła, tak że widziała już tylko drogę i ogrom chwały na jej końcu. Znużenie miało pewne oznaki zniewalającego zadowolenia. Płynęła ponad drogą nie wykonując żadnego ruchu, czuła, że łagodny przypływ pochwycił ją i niesie w stronę dalekiego brzegu. Muzyka stała się bardziej dostojna a światło przybrało na sile. Przymknęła oczy w obliczu jaskrawej światłości, a jeden z aniołów pochwycił ją i przytrzymał.
Nagle, ni stąd ni zowąd muzyka ucichła. Zapadła głucha cisza i Mary, nie przytrzymywana już, opadła na nogi. Jej stopy twardo dotknęły podłoża. Zaskoczona otworzyła oczy. Blask ustąpił miejsca słabemu lśnieniu. Na jego tle dostrzegła wznoszące się nie opodal potężne, białe wieże sięgające błękitnego nieba. Było ich bardzo wiele, a w oddali dawał się słyszeć słaby pogłos muzyki przypominającej szum spadającej wody. Każda kropla wzbudzała inny dźwięk, który razem z innymi razem tworzył melodię.
Rozejrzała się w poszukiwaniu aniołów, ale żaden z nich nie pojawił się w polu widzenia. Pomyślała, że zapewne unoszą się tak wysoko, iż nie może ich dojrzeć oko zwykłego śmiertelnika.
Niedaleko rozpoczynały się schody. Szerokie i strome, wykute w szczerym złocie, prowadziły w kierunku wież. Perspektywa sprawiała, że w miarę wznoszenia się wyglądały na coraz węższe. Na samym szczycie, tuż przy wieżach miały szerokość złotej szpilki.
Wydawało jej się, że odległość jest bardzo duża, ale krok po kroku musiała przecież dotrzeć aż do wieżyczek. Tam, na samym szczycie czekają na nią trębacze, którzy powitają ją niebiańskimi fanfarami.
Kiedy przygotowywała się do rozpoczęcia wspinaczki, mgła, która wcześniej otoczyła ją ze wszystkich stron, zaczęła opadać. Po obu stronach drogi ujrzała mrowie obozujących ludzi. Znajdowały się tutaj namioty, sklecone na poczekaniu chatki i szałasy. Od czasu do czasu dało się zauważyć górujące nad slumsami świątynie. W tłumie dostrzegła istoty, jakich nie widziała nigdy przedtem. Z jakiegoś nieznanego jej powodu nie rozróżniała ich zbyt wyraźnie, ale miała wrażenie, że mają bardzo dziwaczne kształty i barwy. Coś jak tchnienie życia zamknięte w przerażającej, obrzydliwej masie.
Ze strachu zaczęła uciekać schodami w górę, jakby ją ktoś gonił. Osłabła i zdyszała się. Wreszcie potknęła się i upadła. Skulona przywarła do gładkiej powierzchni kamienia obawiając się, że mogłaby się stoczyć w dół, do piekła wypełnionego potworkami.
Stopniowo powracał jej równy rytm oddechu, a jej ciało przestało dygotać. Podniosła się ostrożnie i spojrzała za siebie. Mgła ponownie spowiła całą okolicę, przysłaniając tłum u stóp schodów.
Wstała i wznowiła wędrówkę po schodach. Muzyka stała się nieco głośniejsza, chociaż wciąż dochodziła jakby z oddali. Białe wieże wyraźnie odcinały się od błękitu nieba. Spłynął na nią spokój zmywając resztki przestrachu związanego z kłębiącym się u stóp schodów tłumem.
Wieże nie stawały się ani trochę bliższe. Cała ta wspinaczka i bieg po schodach najwyraźniej nie przybliżyły jej ani trochę do celu. W pewnej chwili, będąc już wysoko na schodach, spostrzegła migoczący w złotej poświacie punkt. Zatrzymała się na moment, żeby mu się przyjrzeć. Z początku myślała, że to tylko złudzenie optyczne. Ale punkt trwał w jednym miejscu, tańcząc w świetle odbijającym się od złotych schodów.
Ktoś idzie mi na spotkanie, pomyślała. Ktoś schodzi, żeby powitać mnie w Niebie!
Przyspieszyła kroku. Chciała jak najszybciej dotrzeć do osoby, która wyszła jej naprzeciw. Punkt powiększał się i przestał migotać. Zauważyła, że przybrał ludzkie kształty i poruszał się na dwóch nogach. Nie widziała jednak skrzydeł. Nieco rozczarowana, przypomniała sobie jednak, że nie wszyscy w Niebie posiadają skrzydła. Zastanawiając się nad tym zdała sobie sprawę, jak niewiele właściwie wie o mieszkańcach Nieba. Wyobrażała je sobie zawsze jako miejsce pobytu aniołów, a przecież ta podobna do człowieka istota wychodząca jej na spotkanie, z pewnością nie była aniołem.
W miarę jak istota przybliżała się do niej, Mary przestała być pewna, że ma do czynienia z człowiekiem. Na pewno miał sylwetkę człowieka, ale raczej nim nie był. Chyba w ogóle nie pochodził z Nieba. Przede wszystkim był czarny.
Zaskoczona zwolniła kroku, a potem przerwała wspinaczkę. Stanęła wpatrując się w schodzącą ku niej postać. Miała ona długie, szpiczaste uszy, pociągłą, lisią twarz, cienkie i szerokie wargi. Do tego dochodziły skośne, przypominające kota żółte oczy, bez fragmentu białka. Stworzenie to było tak czarne, że świeciło jak wypastowany but.
Nie zauważyła nawet wyglądu reszty jego postaci ani ubrania, które miała na sobie. Tak była zafascynowana, wręcz zahipnotyzowana jej odrażającą twarzą, że nie była w stanie zwrócić uwagi na nic innego.
Stwór zatrzymał się dwa stopnie powyżej niej. Podniósł dłoń i pogroził jej palcem jak nauczyciel albo ojciec udzielający reprymendy. Jego głos zagrzmiał.
— Niegrzeczna! — krzyczał. — Niegrzeczna! Niegrzeczna!
Mary odwróciła się i uciekła, zbiegając w te pędy po schodach, a wypowiedziane przez niego słowo nadal rozbrzmiewało echem w jej umyśle. W końcu potknęła się i zaczęła spadać ze schodów. Starała się zatrzymać, odzyskać w jakiś sposób równowagę, ale nie udało jej się to. Wciąż spadała obijając się boleśnie o stopnie.
Nagle poczuła, że już się nie stacza. Usiadła w oszołomieniu. Dotarła do końca schodów i siedziała teraz na drodze prowadzącej do nich. Mgła znów znikła, tak że mogła widzieć motłoch kłębiący się po obu stronach alejki, ale nie przekraczający pewnej granicy, jakby istniał jakiś niewidzialny płot i oddzielający go od drogi. Gawiedź rechotała, gwizdała i szydząc robiła w jej kierunku niedwuznaczne gesty.
Podniosła się z trudem i odwróciła w kierunku schodów. Ten, który wyszedł jej na spotkanie, stał na ostatnim stopniu. Nadal groził jej palcem, wykrzykując:
— Niegrzeczna! Niegrzeczna!