Pomimo palących się świec pokój był dość mroczny. Czarne cienie mebli ścieliły się po pokoju jak gotujące się do skoku wielkie bestie. Przy drzwiach, na szeroko rozstawionych nogach stał strażnik. Kardynał Theodosius, jak zwykle mocno opatulony w swoje szaty, siedział w obszernym fotelu z wysokim zagłówkiem.
— Doktorze Tennyson — rzekł — w czasie całego pańskiego pobytu tutaj po raz pierwszy uczynił mi pan honor bycia moim gościem.
— Wiedziałem, jak bardzo jest pan zajęty, Wasza Eminencjo — odparł Tennyson. — Poza tym nie było takiej potrzeby.
— A teraz jest?
— Tak mi się wydaje.
— Przychodzi pan do mnie w ciężkiej chwili. Nieczęsto zdarzały nam się takie chwile na Watykanie. Teraz jednak mamy prawdziwe problemy. Wszystko przez tych nicponi.
— Dlatego właśnie przyszedłem do pana. Jill…
— Można się było spodziewać takich zajść ze strony ludzi. Wy, ludzie, jesteście bardzo kapryśni. Dobrzy, ale strasznie emocjonalni. Czasami wydaje mi się, że nie ■nożna z wami pracować. Tak czy inaczej, zupełnie nie spodziewałem się czegoś podobnego po robotach. Jesteśmy mężną rasą, choć czasami wydajemy się flegmatyczni. Nigdy bym nie pomyślał, że roboty mogą wpaść w taką histerię. Czy wspomniał pan coś o Jill?
— Zgadza się — przytaknął Tennyson.
— Jest jednym z najlepszych pracowników, z jakimi miałem kiedykolwiek do czynienia. Identyfikuje się z nami i Watykanem. Wie pan, jak ciężko pracuje.
— Wiem.
— Kiedy przyszła do nas po raz pierwszy — ciągnął kardynał jakby nie zauważając zdenerwowania Tennysona — nie była zachwycona. Chciała o nas napisać, ale my nie mogliśmy do tego dopuścić. Przez pewien czas myślałem, że kiedy przyleci następny statek, zabierze się razem z nim. Nie chciałem jednak, żeby tak się stało, ponieważ wiedziałem, że jest to osoba zdolna spisać naszą historię i że jej właśnie potrzebujemy. Niech mi pan powie, doktorze, dlaczego istoty tak proste jak my, czują tak nieodpartą potrzebę posiadania własnej historii. Nie dla innych, ale dla nas samych. Jill z chęcią napisałaby naszą historię dla innych, ale nie dopuścilibyśmy do tego. Na szczęście robi to na nasz użytek.
— Nie jestem psychologiem — wtrącił Tennyson — więc nie mogę być pewien, ale wydaje mi się, że po prostu chcecie mieć historię czegoś, z czego jesteście bardzo dumni.
— To prawda — odparł kardynał. — I mamy ku temu powody.
— Oraz dlatego, że chcecie utrwalić swoją obecność w taki sposób, aby nigdy nie została zapomniana. Dzięki temu być może za milion lat inne formy życia dowiedzą się, że byliście tutaj lub że nadal tutaj jesteście, naturalnie jeśli przetrwacie jeszcze milion lat.
— Przetrwamy — rzekł z pewnością w głosie Theodosius. — Jeśli nie ja, jeśli nie moi koledzy, to przynajmniej Watykan. Wy, ludzie, stworzyliście na Ziemi korporacje ekonomiczne, które zyskały własną osobowość i pozostały aktywne przez tysiące lat. Ci, którzy założyli i prowadzili te korporacje, zmarli, ale one zostały — Kontynuowały swoją pracę, gdyż były ideą wyrażoną w sposób materialny. Watykan nie jest korporacją, ale jest do niej podobny. To równeż idea wyrażona w sposób materialny. Przetrwa. Może zmieni się, może będzie miał swoje wzloty i upadki, może zostanie zmuszony do ewolucji, może przejdzie wiele kryzysów, ale idea nie umrze. Niełatwo jest zniszczyć ideę, doktorze Tennyson.
— To wszystko pięknie brzmi, Wasza Eminencjo — przerwał ponownie Tennyson — i nie mam zamiaru polemizować z pańskimi poglądami. Przyszedłem tu jednak, żeby porozmawiać z panem o Jill. Chciałem panu powiedzieć…
— A tak, Jill — przypomniał sobie kardynał. — To naprawdę pech. Została wmieszana w sam środek całej tej afery ze świętymi. Z pewnością jest to dla niej krępujące. Wszyscy krzyczą na jej widok, głosząc cud. Nie mogą wytrzymać mając przed oczami dowód cudownego ozdrowienia. Jest pan lekarzem, może mi pan wytłumaczyć, jak to się stało? Cała ta sprawa z Mary, która miała uzdrowić Jill to oczywiście stek bzdur i nie uwierzę…
— Wasza Eminencjo — przerwał niegrzecznie Tennyson. — Przyszedłem powiedzieć panu, że Jill znikła. Wszędzie jej szukałem. Myślałem, że może pan…
— Biedna dziewczyna — westchnął kardynał. — Niewątpliwie ukryła się przed tymi fanatykami krążącymi po ulicach.
— Ale dokąd mogła pójść? Znała zaledwie parę miejsc na Końcu Wszechświata. Prawdę mówiąc, nie wydaje mi się to możliwe.
— Niech mi pan powie szczerze, doktorze, w jaki sposób wydarzył się ten tak zwany cud? Co usunęło znamię? Na pewno nie była to Mary, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. To musiało być coś innego. Jest pan lekarzem, ma pan pewnie jakiś pogląd na to, co się stało. Uważa pan, że to spontaniczna emisja, samoule-czenie?
— Cholera jasna. Wasza Eminencjo, nie mam zielonego pojęcia. Przyszedłem tutaj, bo uważałem, że jest pan w stanie mi pomóc. Chcę wiedzieć wszystko, co mogłoby pomóc mi ją odnaleźć.
— Szukał pan w bibliotece?
— Tak, szukałem w bibliotece. Szukałem wszędzie.
— W małym ogródku przy klinice?
— Tak. Mówiłem już. Szukałem wszędzie. Dużo pan z nią rozmawia, często pan do niej chodzi do biblioteki. Czy kiedykolwiek wspominała…
W tym momencie rozległo się głośne walenie do drzwi. Tennyson poszedł zobaczyć, co się dzieje.
Zaskoczony strażnik uchylił nieco drzwi, żeby zobaczyć, kto się tak dobija. W tej samej chwili osoba stojąca po drugiej stronie pchnęła mocno drzwi usuwając go z drogi. Do pokoju wpadł robot ubrany w habit mnicha.
— Nestor! — wrzasnął. — Wasza Eminencjo, Nestor!
Kardynał podniósł się ze swego fotela.
— Nestor! — zagrzmiał. — Co, Nestor? Przestań już ujadać i powiedz wreszcie, o co chodzi.
— Nestor nadchodzi! — krzyknął zdenerwowany mnich. — Idzie główną aleją!
— Skąd wiesz, że to Nestor? Widziałeś kiedyś Nestora?
— Nie, Wasza Eminencjo, ale ludzie mówią, że to Nestor. Wszyscy uciekają w popłochu i kryją się, gdzie mogą. Boją się.
Jeśli to rzeczywiście Nestor, mają całkowitą słuszność.
Przez otwarte drzwi dobiegł ich odgłos dalekich krzyków.
— Idzie główną aleją? — spytał Tennyson. — Do Bazyliki?
— Tak, doktorze — odparł nieco spokojniej mnich. Tennyson zwrócił się do kardynała:
— Nie uważa pan, że powinniśmy wyjść i zobaczyć, czego on chce?
— Nic z tego nie rozumiem — rzekł zdezorientowany kardynał. — Żaden z Nestorów nie przyszedł nigdy do Watykanu. Na samym początku, gdy tylko tu przybyliśmy, od czasu do czasu z daleka widywaliśmy któregoś z nich. Nie staraliśmy się jednak zbliżać za bardzo. Nie prowadziliśmy też z nimi żadnego handlu. Nigdy nie sprawialiśmy im żadnych problemów i oni też trzymali się od nas z daleka. Dopiero później, kiedy zaczęły już krążyć pierwsze mity, słyszało się jakieś straszne opowieści o nich.
— Niewątpliwie jednak zabili mojego poprzednika, młodego lekarza i dwóch ludzi, którzy wybrali się z nim.
— To prawda, ale ci idioci wybrali się na polowanie. A na Nestora nie można zapolować. Po prostu nie można. To był pierwszy i jak dotąd jedyny przypadek, kiedy Nestor skrzywdził któregoś z nas.
— W takim razie są powody by twierdzić, że ten, który przychodzi dzisiaj, nie chce nam zrobić nic złego.
— Wątpię, żeby przyszedł nam coś zrobić — rzekł kardynał — ale kto może za niego ręczyć? Ludzie mają Prawo bać się Nestorów. Znają ich przecież jedynie z opowieści. Takie mają o nich wyobrażenie.
Idzie pan ze mną czy nie?
Chce pan konfrontacji z Nestorem?
— Nie konfrontacji. Spotkania.
— Cóż, w takim razie chyba pójdę z panem — odparł Theodosius. — Ale ostrzegam, nie będzie tam nikogo oprócz nas dwóch.
— To wystarczy — odrzekł Tennyson. — Czy potraficie się z nim komunikować?
— Stare legendy mówią, że z Nestorami można rozmawiać.
Tennyson ruszył do drzwi. Za nim szedł Theodosius, strażnik i mnich trzymający się jednak w dość dużej i prawdopodobnie bezpiecznej odległości.
Kiedy tak szli korytarzami prowadzącymi do wyjścia z pałacu papieskiego, Tennyson usiłował przypomnieć sobie, co opowiadano mu o Nestorach. Wyglądało jednak na to, że nie było tego wiele. Nestorowie byli tutaj, na Końcu Wszechświata, od momentu, gdy przybyły roboty. Pomiędzy Nestorami i mieszkańcami Watykanu zdarzały się jedynie przypadkowe kontakty wzrokowe. Przez lata opowieści o Nestorach jako o żarłocznych zabójcach urosły do rangi mitu, opowiadanego ciemną nocą przy kominku. Tennyson nie miał jednak najmniejszego pojęcia, czy w historiach tych było choćby ziarno prawdy. Szczerze powiedziawszy, w czasie całego swojego pobytu na Końcu Wszechświata bardzo mało dowiedział się na temat Nestorów.
Wyszli z pałacu. Niedaleko, po ich prawej stronie stała masywna bazylika, do której wiodła szeroka, kamienna aleja biegnąca ze wschodu. W alei nie widać było ani jednego człowieka czy robota, Tennyson nigdy jeszcze nie widział takiego obrazka. Na najwyższych piętrach budynków po obu stronach alei wychylały się ciekawskie głowy ludzi i robotów wypatrujących Nestora. Wkoło panowała martwa cisza, przerywana tylko od czasu do czasu dalekimi krzykami i zawodzeniem.
Wtem na końcu alei pojawiła się przysadzista postać, równie szeroka, co wysoka. Z miejsca, w którym stali, nie wydawała się ona zbyt wielka, jednak Tennyson uzmysłowił sobie, że jeśli wynurzyła się w ten sposób w takiej odległości, to musiała być rzeczywiście ogromna.
Pospieszył w dół po schodach prowadzących do alei w kierunku bazyliki. Kardynał z ledwością za nim nadążał, a strażnik i mnich dawno już pozostali w tyle.
Weszli po szerokich kamiennych schodach znajdujących się u stóp bazyliki i stanęli w oczekiwaniu na Nestora.
— Doktorze — rzekł kardynał ze zdziwieniem — to coś obraca się dookoła własnej osi.
Miał rzeczywiście rację. Tennyson ocenił, że jest to ogromnej wielkości kula unosząca się w powietrzu na wysokości jakichś sześciu metrów. Obracała się wokół własnej osi i jednocześnie poruszała do przodu. Powierzchnia kuli pozostawała czarna i gładka, od czasu do czasu można było jednak zauważyć w niej jakieś wcięcia. Obiekt pozostawał zawieszony około pół metra nad powierzchnią drogi.
— Dziwne — powiedział wolno kardynał. — Bardzo dziwne — powtórzył. — Widział pan kiedyś coś podobnego, doktorze?
— Nie, nigdy — odparł Tennyson. — Wygląda pan na zaskoczonego, czyżby pan też nigdy nie widział Nestora?
— Jak już panu powiedziałem, widzieliśmy je dawno temu, kiedy po raz pierwszy tu przybyliśmy. Opowieści głoszą, że mają kulisty kształt, ale jak wiadomo takim opowieściom nigdy nie należy dawać wiary. Ja osobiście nie widziałem jeszcze Nestora.
Nestor obniżył się, dotknął kamiennego bruku i stanął, obracając się nadal w kółko, u stóp schodów.
— Te wgłębienia na jego powierzchni to pewnie receptory czuciowe — powiedział cicho Tennyson. — Wzrok, słuch, węch i Bóg wie co jeszcze.
Kardynał nie odpowiedział. Stał wyprostowany jak żołnierz na służbie, nie kryjąc się w fałdach szat, jak to miał w zwyczaju.
Nestor wysunął ramię po swojej prawej stronie. Wyrosło ono po prostu z jego boku i wydłużyło się. Na samym końcu widniało coś, co można było w pewnym przybliżeniu nazwać przerośniętą dłonią. Włożył ją do kieszeni, która do tej pory pozostawała niewidoczna, wyciągnął coś zaciskając to w pięści, po czym położył przedmiot na bruku. Przedmiotem tym było ciało ludzkie. Powoli palce wielkiej dłoni wyprostowały bezwładne ciało i obróciły je na plecy.
— Mój Boże — krzyknął Tennyson. — To Decker!
Zszedł parę stopni w dół i zatrzymał się. Dłoń Nestora ponownie zanurzyła się w kieszeni i wyciągnęła przedmioty przyniesione razem z Deckerem — strzelbę, zwinięty śpiwór, torbę podróżną, siekierę i zniszczony kociołek na kawę.
Po lewej stronie Nestora wyrosło drugie ramię, które sięgnęło do innej kieszeni. Wydobyło stamtąd inny obiekt i położyło go na chodniku, obok ciała Deckera. Był to robot z urwaną górną częścią metalowej czaszki. Razem z nim na bruku pojawiła się kolejna strzelba.
Nestor wciągnął ramiona do wewnątrz swego ciała i znów przybrał kształt kuli.
Zaczął wydawać z siebie warkot przypominający odgłos wibrującego bębna. Warkot ten wkrótce wypełnił powietrze i wydawało się, że to ono z kolei wibruje teraz samo z siebie. W hałasie tym dały się słyszeć ludzkie słowa, wypowiadane powoli, niskim głosem.
— Jesteśmy strażnikami — powiedział. — Pilnujemy tej planety. Nie dopuszczamy tutaj zabijania.
Możemy jeszcze zgodzić się na zabijanie dla zdobycia pożywienia i utrzymania się przy życiu, ponieważ dla niektórych jest to nieodzowna część życia. Tym niemniej nie tolerujemy żadnych motywów zabijania.
Po tych słowach warkot ucichł.
Zaraz jednak hałas znów przybrał na sile i Nestor kontynuował:
— Żyliśmy z wami w pokoju. Chcemy tak żyć dalej. Nie pozwólcie, aby zdarzyło się to jeszcze kiedykolwiek.
— Ależ, Sir — krzyknął Tennyson — dopiero co zabiliście trzech ludzi.
Warkot nasilił się.
— Przyszli, żeby na nas zapolować. Myśleli tylko o tym, a my nie mogliśmy na to pozwolić. Nikt nie może nas zabić. Zrobiliśmy to w obronie własnego życia. Zabiliśmy, ponieważ ludzie ci byli na tej planecie osobami niepożądanymi.
Hałas ucichł, a Nestor zawirował w powietrzu. Zaraz po tym zaczął oddalać się alejką.
Tennyson rzucił się na dół po schodach i przykląkł przy Deckerze z nadzieją, że być może tli się w nim jeszcze resztka życia. Decker był jednak martwy i to od wielu godzin.
Tennyson spojrzał w górę na kardynała Theodosiu-sa, który powoli, w zamyśleniu schodził po schodach. Za sobą usłyszał stukot szybko zbiegających stóp. Kiedy spojrzał w tamtą stronę, zauważył Ecuyera.
— Jill wróciła — krzyknął do niego Ecuyer. Pracodawca Tennysona zatrzymał się zdyszany przy Deckerze.
— Mówi, że była w świecie równań. Mówi… — Przerwał i spojrzał w przerażeniu na to, co leżało na bruku. — Co to? — spytał nieprzytomnie.
— Decker nie żyje. Nestor go przyniósł.
— A więc to był Nestor — rzekł Ecuyer. — Opowiadają o nich tyle historii. Ale co się stało?
Tennyson wskazał głową na drugie ciało leżące na bruku.
— Nestor przyniósł również tego tutaj. To robot z odstrzelonym czubkiem głowy.
Ecuyer podszedł do robota, zatrzymał się i przyjrzał się mu dokładniej.
— Jason — rzekł z wahaniem — czy wiesz, kto to jest?
— Po prostu robot. Nie wiem…
— To przecież nasz Hubert — odpowiedział sam sobie Ecuyer. — Ten, który przygotowywał ci posiłki i sprzątał mieszkanie, który cały czas się tobą opiekował.