Jill poszła do kliniki, żeby odwiedzić Mary. Pielęgniarka zatrzymała ją w drzwiach.
— Może pani zostać tylko na parę minut. I proszę nie starać się z nią rozmawiać.
Jill weszła do pokoju i stanęła spoglądając na wyglądającą słabowicie, bladą kobietę leżącą w łóżku. Ciało Mary było tak wychudłe i wątłe, że jej kształty ledwie zaznaczały się pod prześcieradłem. Siwe włosy rozrzucone były na poduszce, a cienkie jak patyki ręce leżały na prześcieradle, ze splecionymi na piersi palcami. Wąskie usta rozchylały się lekko, a szczęka i kości policzkowe wystawały, przykryte jedynie cienką warstwą pergaminowej skóry.
Było w niej coś z zamorzonej głodem świętej, pomyślała Jill z pewnym przestrachem, przypominając sobie widziany kiedyś rysunek przedstawiający średniowiecznego, fanatycznego mnicha, który głodowaniem wysłużył sobie poczesne miejsce wśród patriarchów kościoła. Ten biedny wrak ludzki, ten szkielet kobiety zostanie ogłoszony świętą!
Nagle Mary powoli otworzyła oczy. Wyglądało to tak, jakby zmuszała ciężkie powieki do otworzenia, a one robiły wszystko, żeby utrudnić jej zadanie. Głowa chorej leżała na poduszce w taki sposób, że otwarte oczy spoczęły bezpośrednio na twarzy Jill.
Usta poruszyły się nieznacznie i wydobyło się z nich pytanie zadane słabym szeptem, przerywającym ciszę panującą w pokoju.
— Kim jesteś?
Jill odpowiedziała również szeptem:
— Jestem Jill. Wpadłam, żeby cię zobaczyć.
— Nie — rzekła Mary — ty nie jesteś Jill. Słyszałam o Jill, chociaż nigdy jej nie widziałam. A ciebie widziałam. Już cię gdzieś widziałam.
Jill powoli potaknęła skinieniem głowy nie chcąc denerwować chorej.
— Poznaję cię — ciągnęła Mary. — Kiedyś, dawno temu rozmawiałyśmy, ale nie pamiętam, gdzie to było.
Pielęgniarka podeszła do Jill. Nagle zatrzymała się, kiedy Mary przemówiła ponownie.
— Podejdź bliżej — szepnęła Mary. — Żebym mogła cię lepiej widzieć. Moje oczy odmawiają mi dziś posłuszeństwa, więc będziesz musiała się pochylić.
Jill przysunęła się do łóżka i pochyliła.
Nieruchome dotąd wychudłe dłonie poruszyły się na prześcieradle. Jedna z nich podniosła się i pogładziła Jill po policzku.
— Tak, tak — powtórzyła. — Znam cię.
Ręka osunęła się bezsilnie na pościel. Powieki ciężko opadły na zmęczone oczy.
Pielęgniarka pociągnęła Jill do wyjścia.
— Powinna pani już iść.
— Niech pani mnie puści — zdenerwowała się Jill. — Sama pójdę.
Kiedy wyszła, odetchnęła głęboko. Nagle poczuła się wolna. W pokoju Mary wyraźnie odczuwało się nadchodzącą śmierć. Śmierć i jeszcze coś — coś, czego nie mogła zidentyfikować.
Słońce przesuwało się już ku zachodowi wisząc tuż nad fioletową ścianą gór, a ostatnie promienie słoneczne spowijały ziemię w słodkim błogosławieństwie. Po raz pierwszy od momentu, gdy przybyła na Koniec Wszechświata (nie mogła sobie zresztą przypomnieć, ile to już czasu minęło od tamtej chwili, parę dni, tygodni czy miesięcy) widziała planetę nie jako obcy, nieprzyjazny świat z groteskową, niezrozumiałą instytucją, jaką był Watykan, ale miejsce, w którym żyje, otoczenie, w którym przebywa się z przyjemnością.
Watykan zadomowił się już na tej planecie, stał się właściwie jej częścią, tak jakby zapuścił w jej wnętrzu swoje długie korzenie. W procesie tym nie wyczuwało się jednak natręctwa, a raczej naturalną kolej rzeczy, zjawisko podobne do zapuszczania korzeni przez drzewo, które asymiluje się z pozostałą roślinnością planety. Na wschód i południe rozciągały się pola uprawne, ogrody i sady, idylliczne oazy otaczające zwaliste budowle tworzące Watykan. Na zachodzie nad krajobrazem królowały góry, fioletowa masa spowita barankami chmur, wiecznie rzucających ruchomy cień. W tej właśnie grze cieni od pierwszego wejrzenia zakochał się Jason Tennyson. Kiedy potem zwrócił uwagę Jill na pobliskie szczyty, nie zrobiły one na niej większego wrażenia. W tamtym momencie góry były dla niej tylko kawałkiem twardej skały. Teraz wiedziała już, że nie miała racji. Góry są przyjaciółmi, jeśli tylko człowiek otworzy przed nimi swoje serce. Ciepłe uczucia do wielkiego, niebieskiego masywu majaczącego na tle nieba narastały w niej z każdym dniem. Dopiero teraz jednak zdała sobie sprawę, czym w jej życiu stały się te góry. Dobrym, czuwającym duchem, przyjazną osobą, do której zawsze mogła się zwrócić ze swoimi problemami. Tylko że do tej chwili nigdy jakoś nie miała czasu stanąć i przyjrzeć się im w skupieniu. Znowu się myliła, a Jason od początku miał rację.
Kiedy tak stała i myślała o nim i o górach, poczuła nagle nieodpartą chęć zobaczenia Jasona. Nie było go w klinice, więc zapewne nie wyszedł jeszcze z domu. Ostatnio przecież miał w zwyczaju wybierać się na długie spacery. Mógł też pójść odwiedzić Deckera.
Kiedy zapukała do drzwi Tennysona, nikt nie odpowiedział. Pomyślała, że mógł się zdrzemnąć, więc nacisnęła klamkę. Drzwi się otworzyły. Na Końcu Wszechświata nie zamykano drzwi na klucz. Tutaj nikt nie potrzebował zamków.
Mieszkanie było puste. Z kuchni nie dobiegał żaden dźwięk, więc zapewne Huberta też nie było. W kominku jaśniał mały płomień.
— Jason — szepnęła jeszcze bardziej miękkim głosem, niż chciała, gdyż cisza panująca w pokoju nakazywała wręcz spokojne zachowanie. Zauważyła swoje odbicie w wielkim lustrze wiszącym nad kominkiem, zagubiona postać w opustoszałych czterech ścianach, blada plama twarzy naznaczona czerwienią zeszpeconego policzka.
— Jason — powiedziała już nieco głośniej.
Nie usłyszała żadnej odpowiedzi, więc weszła przez uchylone drzwi do sypialni. Łóżko było posłane i przykryte kolorową narzutą. Drzwi do łazienki stały otworem. Odwróciła się z powrotem w kierunku pokoju dziennego. Przed kominkiem stał oparty plecami o ciepłe obmurowanie Jason. Patrzył na pokój, ale w jego oczach od razu dostrzegało się tajemniczą pustkę oznaczającą prawdopodobnie, że nic nie widzi. Skąd on się tu wziął? — zastanawiała się Jill. — Jak to możliwe, że go nie zauważyłam? Nie słyszała przecież zamykania ani otwierania drzwi, a poza tym minęło zbyt mało czasu od momentu, gdy wyszła z pokoju, aby mógł wejść i przemierzając całe pomieszczenie dotrzeć do kominka.
— Jason — powiedziała ostro — co się z tobą dzieje?
Tennyson powoli odwrócił głowę w jej stronę, ale jego twarz nie wyrażała żadnej reakcji na jej widok.
Jill podeszła bliżej, stanęła naprzeciw niego i potrząsnęła nim mocno.
— Jason, co ci jest?
Oczy doktora, do tej chwili zupełnie zamglone, nabrały teraz bardziej przytomnego wyrazu.
— Jill — powiedział rozczarowanym, łamiącym się głosem, jakby trudno mu się było pogodzić z faktem, że ją ujrzał. — Jill — powtórzył podnosząc dłonie i chwytając ją za ramiona. — Musiałem wyjść.
— Zauważyłam. Ale gdzie?
— Na zewnątrz — odparł nieprzytomnie.
— Jason, otrząśnij się! Gdzie na zewnątrz?
— Byłem w świecie równań.
— To ten świat, który pojawił się w twoich snach? A raczej koszmarach?
— Tak, ale tym razem to nie był sen. Byłem tam. Szedłem po jego powierzchni. Ja i Szeptacz…
— Szeptacz? Ten diamentowy pył, o którym mi opowiadałeś?
— Byliśmy tam razem — ciągnął Jason. — Jako jedna istota.
— Chodź no, siadaj tutaj — przerwała mu Jill. — Chcesz czegoś? Zrobić ci drinka?
— Nie, dziękuję. Po prostu zostań ze mną. Zdjął dłoń z jej ramienia i pogładził ją po policzku, po tym, który przecinała odrażająca blizna. Weszło mu to już w zwyczaj i było jakby podświadomym wyrazem miłości, na przekór jej szpetocie. Na początku odsuwała się, kiedy próbował ją głaskać w ten sposób. Od momentu, gdy się poznali, Jason nigdy w żaden sposób nie dał jej do zrozumienia, że dostrzega ów defekt urody.
Był to jeden z powodów, dla których go kochała. Żaden inny mężczyzna, żadna inna osoba nie dawała jej nigdy takiego poczucia normalności. Dlatego teraz już nie unikała pieszczoty, zaczęła ją natomiast lubić, jakby był to rodzaj błogosławieństwa.
Dłoń Tennysona przesunęła się po jej policzku. Jill stała przodem do lustra i mogła bez problemów przyglądać się jego ruchom. Widziała w nich przede wszystkim wyraz miłości.
Kiedy jego dłoń opadła, Jill w osłupieniu wytrzeszczyła oczy. Nie, to tylko moja wyobraźnia, powiedziała sobie, nic innego. Muszę mieć jakieś omamy. Za chwilę wszystko wróci do normy, powtarzała sobie.
Stała jeszcze przez chwilę zupełnie nieruchomo. Zamknęła oczy i otworzyła je ponownie, ale wyobraźnia nadal panowała nad rzeczywistością.
— Jason! — powiedziała ochryple, starając się zapanować nad drżeniem głosu.
— Jason! — powtórzyła nie wytrzymując już emocji.
Policzek był bez skazy. Blizna zniknęła.