JSiedy Tennyson wrócił do swojego mieszkania, Jill siedziała już przed kominkiem. Jason prawie rzucił się na jej spotkanie.
— Cały czas zastanawiałem się, gdzie jesteś. Miałem cię już szukać.
— Hubert przygotowuje obiad — odpowiedziała Jill. — Powiedziałam mu, że zostanę. Nie masz nic przeciwko temu?
Pochylił się, żeby ją ucałować, potem usiadł obok niej.
— Też pytanie. Mów wreszcie, co u ciebie słychać.
Jill zrobiła niewyraźną minę.
— Niezbyt dobrze. Nie mają zamiaru wyrazić zgody na pisanie reportażu. Zamiast tego zaproponowali mi pracę.
— Mam nadzieję, że ją przyjęłaś?
— Nie. Przynajmniej na razie nie. I nie wydaje mi się, żebym zmieniła zdanie. Ale słyszałam, że ty już się zatrudniłeś.
— Na jakiś czas. To chyba dobre miejsce na przeczekanie.
Jill wskazała na stojącą na stole w wazoniku różę.
— Skąd ją wziąłeś?
— Dostałem od ogrodnika. Wyobraź sobie, że dziś rano znalazłem wspaniały ogród. Jeśli miałabyś ochotę, z przyjemnością cię po nim oprowadzę.
— Zaproponowali mi, żebym zamieszkała u nich i dziś rano przeniosłam się. Cztery mieszkania dalej. Robot, który przenosił moje rzeczy, powiedział, że znajdę cię tutaj. Masz jakiegoś drinka?
— Chyba tak — odparł Tennyson. — Ale najpierw chciałbym pokazać ci ogród.
— Dobrze — zgodziła się Jill.
— Spodoba ci się — zapewniał ją Tennyson. Kiedy doszli do ogrodu, Jill odwróciła się nagle i spytała: — Po co ten cały szum z powodu ogrodu? Co w nim takiego niezwykłego?
— Nie chodzi o ogród — odpowiedział spokojnie Tennyson. — Podejrzewam, że Hubert pilnie nadstawia uszu i nawet będąc w kuchni wie, o czym rozmawiamy. Zrób coś w tym mieszkaniu, a po dziesięciu minutach wszyscy w mieście już będą o tym plotkować. Być może nawet w ogrodzie będą nas podsłuchiwać, ale tutaj przynajmniej mamy szansę. Musimy porozmawiać.
— Po Gutshot masz już manię prześladowczą — pokiwała głową Jill. — Wszyscy chcą cię zasztyletować albo otruć.
Tennyson wzruszył ramionami.
— Może. Może masz rację.
— Jeśli jednak podjąłeś decyzję o pozostaniu tutaj, to nie można chyba powiedzieć, że ci się tutaj nie podoba.
— Nie chodzi o to, że mi się nie podoba — odparł Tennyson. — Po prostu czuję się dziwnie. Cholernie dziwnie. Widziałem ostatnio kobietę, tę, do której byłem wzywany, kiedy Ecuyer przerwał nam kolację. Otóż ona twierdzi, że odnalazła Niebo.
— Niebo?
— Owszem. Niebo. Nie opowiadałem ci jeszcze o programie, jaki tutaj prowadzą. Ludzie podróżują w podświadomości do różnych miejsc i ściągają informacje, które następnie wprowadzane są do Papieża. Mam jednak dziwne wrażenie, że tak naprawdę informacje te służą innym celom. Z tego, co mówił mi wczoraj Ecuyer, między punktem widzenia Programu Poszukiwań i Watykanu istnieją pewne rozbieżności.
— Niebo? — powtórzyła zdziwiona Jill. — Chodzi ci o boskie, biblijne Niebo ze złotymi gwiazdkami, fanfarami i latającymi aniołkami?
— Coś w tym rodzaju.
— To chyba niemożliwe?
— Nie wiem. W każdym razie Mary uważa, że je odnalazła. Ecuyer jeszcze nie jest do końca przekonany, czy to prawda.
— Ecuyer to wariat.
— Nie przesadzajmy — Tennyson przerwał dyskusję i zmienił temat. — Słuchaj, czy grozili ci użyciem siły, jeśli nie zgodzisz się na ich propozycję?
— Co?
— Nie dziw się tak. Ecuyer powiedział, że jeśli nie będę chciał zostać, zawsze mogą zatrzymać mnie siłą.
— Na szczęście nikt mi nic takiego nie mówił. Rozmawiałam z kardynałem. Purpurowy habit i szkarłatna piuska. W tle jedna paląca się świeca. Zaraz, zaraz. Ale chyba nie dlatego zostajesz? Zmusili cię?
— Nie. Powiedzieli w końcu, że jeśli chcemy, to nas wypuszczą. Mimo to cały czas wyczuwam jakieś zagrożenie. Cała ta planeta znajduje się pod panowaniem Watykanu i to właśnie Watykan ustanawia tutaj prawa. Ale zostanę, bo tego chcę, przynajmniej na razie. I tak nie mam dokąd uciekać. Poza tym jest tu całkiem miło, a ta historia zaintrygowała mnie na dobre.
— Mnie też — odrzekła Jill. — Kardynał nie chciał słyszeć o pisaniu o nich artykułu ani, tym bardziej, książki. Nie wspominał jednak o tym, jakoby mieli zamiar zatrzymać mnie tutaj siłą. Wręcz przeciwnie, odniosłam wrażenie, że chciałby się mnie jak najszybciej pozbyć. A on nagle zaproponował mi pracę.
— Żelazna pięść w aksamitnej rękawicy.
— Tak to można nazwać. To całkiem miły… robot, już chciałam powiedzieć „starszy człowiek”. Sympatyczny, chociaż uparty. Dyskutowałam z nim zawzięcie, a on nie ustępował ani na krok.
— Co to za praca?
— Chcą spisać historię Watykanu. Kardynał twierdzi, że nie mają nikogo, kto mógłby to zrobić. Sugerował wręcz, że robota nie można przyuczyć do takiego zajęcia. Czy dasz wiarę, że posiadają historię wszystkiego, co się tutaj wydarzyło i co zostało zrobione od momentu, kiedy dotarł na tę planetę pierwszy statek? Cała baza danych czeka tylko na moje skinienie. Oczywiście odmówiłam. To znaczy, nie powiedziałam „nie”. Właściwie rzuciłam tylko coś o tym, że muszę się zastanowić. Mam nadzieję, że odczytali to jako dyplomatyczną odmowę.
— A chciałabyś, żeby tak było?
— Prawdę mówiąc, Jason, już sama nie wiem. Pomyśl tylko! Cała ich tajemnica tkwi w bazie danych. Przez te wszystkie lata czekała spokojnie w zakurzonych nośnikach magnetycznych. Trzeba tylko kogoś, kto bez żadnych skrupułów ją odkryje.
— Ale jaki z tego pożytek, jeśli nie uda ci się jej odkryć?
— Właśnie. Żadnego. Jason, czy ja wyglądam jak podstępna żmija?
— Cóż, kiedy się nad tym dobrze zastanowić…
— Nie mogłabym żyć ze świadomością, że miałam okazję to zrobić i zrezygnowałam — ciągnęła Jill.
Coś tu nie gra. Najpierw nie pozwalają ci napisać nawet małej wzmianki o tym miejscu, a potem podtykają ci całą tajemnicę na tacy. Co prawda, istnieje jeszcze możliwość, że rzeczywiście potrzebują kogoś, kto spisze im tę historię, i są pewni, że potrafią cię tutaj zatrzymać.
— Jeśli tak jest naprawdę — zastanowiła się Jill — muszą być cholernie pewni siebie.
— Tak właśnie wyraził się Ecuyer. Że są „pewni siebie”.
— Jason, wygląda na to, że musieliśmy upaść na głowę przylatując tutaj. Jeśli Watykan nie chce, aby jakiekolwiek informacje ujrzały światło dzienne, to jedynym sposobem jest upewnienie się, że nikt, kto przyleci tutaj, nie opuści już więcej planety.
— A pielgrzymi? Ciągle przylatują i odlatują.
— Kardynał częściowo mi to wyjaśnił. To dlatego, że pielgrzymi się nie liczą. Przylatują z rozsianych po całym kosmosie planet, ale zawsze zaledwie kilku z tej samej. Są wyznawcami ciemnych kultów o niewielkim znaczeniu. Nikt nie zwraca uwagi na to, co mówi wyznawca takiego kultu tak długo, dopóki jest to zdanie pojedynczej osoby. Wszystko, co mówią pielgrzymi, uznaje się na ogół za religijne majaki.
— Watykan z pewnością ma wiele do ukrycia — powiedział w zamyśleniu Tennyson. — Weźmy na przykład Program Poszukiwań Ecuyera, o którym pielgrzymi nic nie wiedzą i nie podejrzewają nawet jego istnienia. Może to właśnie Program Poszukiwań jest tutaj najważniejszy, może Watykan to tylko przykrywka? Słuchacze doją kosmos z informacji, we wszystkich punktach czasu i przestrzeni, a może również i w innych miejscach, poza znanymi nam wymiarami. Jeśli takie miejsca gdzieś w ogóle istnieją.
— Na przykład Niebo. Jeśli ono istnieje.
— Chodzi o to, że nikt inny nie prowadził nigdy podobnych badań. Program Poszukiwań zgromadził tony informacji zebranych przez pracowników. Gromadzą dosłownie wszystko. I co zamierzają z tym zrobić?
— Może rzeczywiście wprowadzają te dane do Papieża?
— Eee tam, też mi Papież — odburknął Tennyson. — Nie, to niemożliwe. Tu musi chodzić o coś więcej. Ecuyer powiedział coś na temat tego, że w ciągu tych stuleci Projekt Papież stał się jedynie pretekstem do kontynuacji Programu Poszukiwań. I chyba o to chodzi. Sugerował, że nie powinienem nigdy wspominać o tym w obecności ludzi z Watykanu, bo niektórzy z nich mogą się poczuć dotknięci.
— Watykan ma swoje obawy — zauważyła JilL — Kardynałowi również wypsnęło się to i owo. Wyglądało to tak, jakby chciał się komuś zwierzyć, chociaż nie podejrzewam, żeby przyznał się do tego, gdyby go wprost zapytać. On i być może inni kardynałowie mają wrażenie, że ktoś stara się wykraść ideę Watykanu. Określił to jako „rozszarpanie przez sępy”. Największym jego zmartwieniem jest to, że nikt nie wie, kto lub co jest tym sępem.