I o są nasze archiwa — rzekł Ecuyer do Tennysona. — Tutaj opisujemy i indeksujemy informacje zbierane w czasie pracy Programu Poszukiwań.
Pomieszczenie było stosunkowo duże, ale nie posiadało okien. Blade światła lamp sufitowych tworzyły jedną linię biegnącą przez całą długość dachu. Rzędy wypełnionych informacjami szuflad zajmujących całą powierzchnię ścian, od podłogi do sufitu, ginęły w oddali.
Ecuyer szedł wolno wzdłuż jednego z rzędów szuflad przesuwając otwartą dłonią po metalowych rączkach. Tennyson podążał za nim, nie mogąc jeszcze przyjść do siebie po wrażeniu jakie wywierał ogrom archiwum. Czuł się w wielkiej hali jak mała mróweczka, przytłoczona wielkością budynku i obawiająca się śmierci pod natłokiem otaczającej ją przestrzeni.
Po chwili Ecuyer zatrzymał się i wyciągnął jedną z szuflad, szukając czegoś wśród wielu znajdujących się tam kryształowych sześcianów.
— A, tutaj jesteś — powiedział z wyraźnym zadowoleniem wyjmując jeden z nich. — Przypadkiem udało mi się znaleźć to, czego szukałem.
Podał Tennysonowi sześcian o boku około dziesięciu centymetrów.
Chyba nie chce, żebym się tym zachwycał? — pomyślał Tennyson.
Ecuyer zamknął szufladę.
— A teraz — powiedział — wyświetlę go panu.
— Wyświetli pan?
— Tak, zobaczy pan co zostało zapisane w tym sześcianie, doświadczy pan uczuć, jakie były udziałem Słuchacza. Zobaczy pan wszystko, co przeżył, widział i myślał. Wprowadzimy pana do jego wnętrza…
Spojrzał uważnie na Tennysona.
— To nie będzie bolało. To nawet nie będzie nieprzyjemne. Nie poczuje pan bólu ani strachu.
— Chce pan powiedzieć, że spróbuje pan… że połączy mnie pan w jakiś sposób z tym sześcianem?
Ecuyer kiwnął potakująco głową.
— To bardzo proste — uśmiechnął się.
— Ale po co? — zdziwił się Tennyson. — Po co chce pan to zrobić?
— Bo mógłbym opowiadać o naszej pracy przez kolejne trzy dni — rzekł Ecuyer — a i tak nie zrozumiałby pan tego nawet w przybliżeniu tak dobrze, jak po kilku minutach projekcji tej kostki.
— Rozumiem, ale dlaczego ja, przecież jestem zupełnie obcy — dziwił się nadal Tennyson.
— Nawet jeśli jest pan obcy, bardzo chciałbym, aby zdecydował się pan z nami zostać i przyłączyć do zespołu. Potrzebujemy ciebie, Jason. Nie rozumiesz?
— Prawdę mówiąc, zdecydowałem już, że zostaję. Posiedziałem sobie dzisiaj rano na ławeczce w pięknym ogrodzie i udało mi się podjąć decyzję, nie zastanawiając się nawet nad tym specjalnie.
— To wspaniale — odpowiedział wyraźnie zadowolony Ecuyer. — Tylko dlaczego tak długo pan zwlekał? Dlaczego nie powiedział mi pan tego od razu?
— Bo pan wciąż próbował mnie przekonywać. Muszę przyznać, że było to tak przyjemne, że nie chciałem sobie psuć zabawy.
— Należała mi się nauczka — zaśmiał się Ecuyer — Nie mam panu tego za złe. Nawet nie zdaje pan sobie sprawy, jak bardzo jestem szczęśliwy z powodu pańskiej decyzji. Ale wracając do tematu, chce pan spróbować? — Tu Ecuyer wskazał na kostkę.
— Trochę się boję, ale jeśli pan uważa, że powinienem, to czemu nie.
— Tak, myślę, że powinien pan spróbować — odparł Ecuyer. — To ważne dla mnie i chyba dla pana również, żeby wiedzieć dokładnie, co tutaj robimy.
— Dzięki temu zrozumiem lepiej tę sprawę z Niebem?
— Pewnie tak, ale chodzi nie tylko o to. Widzę, że nadal jest pan sceptykiem?
— Tak. Pan nie jest?
— Nie wiem — odparł Ecuyer. — Nie jestem pewien. Każda cząstka mego jestestwa krzyczy, że to niemożliwe, a jednak…
— Dobrze — przerwał mu Tennyson. — Zaczynajmy.
— W porządku. Proszę za mną.
Wyszli z archiwum i znaleźli się w małym pokoiku wypełnionym po brzegi wszelkiego rodzaju urządzeniami elektronicznymi.
— Proszę tu usiąść — powiedział Ecuyer wskazując na jeden ze stojących foteli. — Niech się pan odpręży.
Nad fotelem wisiał zaopatrzony w plątaninę kabli hełm. Tennyson przyjrzał mu się podejrzliwie.
— Proszę, niech pan usiądzie — powtórzył Ecuyer. — Zaraz założę panu hełm, włożę kostkę do stacji i…
— Cóż — westchnął Tennyson. — Chyba będę musiał panu zaufać.
— Niech mi pan wierzy, wcale nie będzie bolało.
Tennyson powoli usiadł na fotelu i wygodnie oparł ręce na poręczach. Ecuyer opuścił hełm, starając się dopasować go do kształtu głowy Tennysona.
— W porządku? — spytał wreszcie.
— W porządku. Ciemno jak w czasie nocy polarnej.
— To dobrze. Nie ma pan problemów z oddychaniem?
— Nie, wszystko gra.
— W takim razie zaczynamy.
Jeszcze przez chwilę Tennyson wpatrywał się w egipskie ciemności, po czym nagle ujrzał przed oczyma światło. Zielonkawy blask, wraz z pojawieniem się którego poczuł, że znajduje się w wodzie. Uczucie było tak nieoczekiwane, że podświadomie zaczął nerwowo łapać powietrze, jak wyrzucona na brzeg ryba. Już po chwili jednak przyzwyczaił się do nowych warunków.
Woda była ciepła, a muł na dnie miękki i drobny. Musiał niedawno coś jeść, bo czuł się wyraźnie ociężały. Z żadnej strony nie odczuwał niebezpieczeństwa. Przez chwilę wypełniało go uczucie pełnego zadowolenia i Tennyson pogrążył się głębiej w uginające się pod jego ciężarem podłoże. Kiedy muł nie poddawał się już więcej naciskowi, poruszył nogami, starając się wkopać jeszcze głębiej w ciepły szlam. Wysiłek nie przyniósł większych rezultatów, chociaż kiedy zaprzestał, wyraźnie poczuł otulający go ciepły muł, zapewniający wygodę i bezpieczeństwo. Przysiadł tak głęboko i wygodnie jak tylko mógł, doznając zniewalającego uczucia zadowolenia i niemocy. Wiedział, że kiedy przykryje go szlam, niezależnie od tego, jaka by była jego grubość, osłonięty zostanie ze wszystkich stron i stanie się praktycznie niezauważalny. Było właściwie niemożliwe, żeby grasujący w tych okolicach drapieżnik dostrzegł go w takiej kryjówce. Wystarczyło jedynie nie ruszać się, nie prowokować ataku. Miał wszystko, czego mu było trzeba. Najadł się wcześniej, tak że jeszcze przez dłuższy czas nie będzie odczuwał głodu. Było mu ciepło i bezpiecznie. Pozostawał w bezruchu, starając się nie wzburzać wody.
Gdy tylko jednak osiadł na dnie, w poczuciu pełnego zadowolenia i niemocy, pojawiło się w nim palące, wewnętrzne pytanie. Coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył, ponieważ aż do tego momentu w jego umyśle nigdy nie powstało żadne pytanie. Po prostu istniał i było to wszystko, co potrzebował wiedzieć. Nigdy nie zastanawiał się, kim jest. Kwestia tożsamości jakoś nigdy się nie pojawiła.
Poruszył się niespokojnie, zdenerwowany i zły, że nagle staje przed nim zupełnie nie znane mu pytanie. Ale nie to było nawet najgorsze. Istniało jeszcze coś bardziej denerwującego. Miał wrażenie, że przestał być już sobą, jakby pytanie to nie zostało postawione przez niego, lecz nadeszło z zewnątrz. A przecież na zewnątrz nie było nic, nic oprócz ciepła, płytkiego morza i miękkości dennego mułu. Obawa, że przerażający cień połknie go za chwilę, znikła wreszcie i był pewien, że może nie obawiać się krążących drapieżników, czyhających na trylobity.
O, Boże! pomyślał nagle z przestrachem. Jestem trylobitem!!!
Kiedy wreszcie zdał sobie z tego sprawę, zapadła całkowita ciemność, którą po chwili rozjaśniło blade światło. Tennyson siedział w fotelu, a stojący nad nim Ecuyer trzymał hełm w wyciągniętych rękach. Doktor odetchnął głęboko i popatrzył niezupełnie jeszcze przytomnym wzrokiem na Ecuyera.
— Powiedział pan, że to przypadkowa kostka. W takim razie musiałby to być łut szczęścia.
Ecuyer uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Nie nazwałbym tak tego. Pamięta pan Słuchacza, o którym panu opowiadałem?
— Człowiek, który był wcześniej tryłobitem? Ale to było tak rzeczywiste!
— Może być pan pewien przyjacielu, że to, co pan widział i odczuwał, to nie gra świateł ani pokaz efektów specjalnych. Pan rzeczywiście przez moment był tryłobitem.