Decker zatrzymał się na długo przed zachodem słońca, gdyż znalazł wyborne miejsce na obozowisko. Na wzgórzu biło malutkie źródełko dające początek łagodnemu strumykowi spływającemu ku dolinie. Na północ od źródełka rosła kępa gęstych górskich krzewów, które osłaniały Deckera przed nocnym wiatrem, nadciągającym z widniejących nie opodal mglistych szczytów. Przy strumieniu leżało zwalone, oparte o grupę wielkich otoczaków suche drzewo, mogące być świetnym drewnem opałowym.
Decker zaczął pracować metodycznie. Naniósł drewna i rozpalił ognisko. Następnie nazbierał jeszcze zapas gałęzi, które zamierzał zużyć nocą. Rozbił mały namiot, który miał go chronić przed ewentualnym deszczem, po czym rozłożył swój śpiwór. Przyniósł wiadro wody ze strumienia i nastawił jej część do zagotowania nad ogniskiem. Z podróżnej torby wyciągnął dwie ryby, które złowił wcześniej, owinął je w liście i położył na patelni. Zanim zaczął przygotowania do kolacji, upewnił się, że strzelba stoi w zasięgu ręki, oparta o kamień. Rzadko jej potrzebował, kiedy wybierał się na wycieczki w góry, tym niemniej nie wadziło zachować ostrożność.
Szeptacz, jak dotąd, nie dołączył do niego. Nie było to zbyt zaskakujące, gdyż nie wiedział on nic o planowanej wycieczce Deckera. Właściwie wyprawy tej Decker nawet nie planował. Wstał po prostu, zabrał swoje rzeczy i wyszedł. Nie było to jednak działanie pod wpływem impulsu, nie czuł też żadnej nagłej potrzeby zobaczenia gór czy opuszczenia swego domostwa. Pomysł wydawał mu się dość naturalny. Ogród został porządnie wypielony, drewno narąbane i nie pozostało mu już nic więcej do zrobienia. Zdecydował więc, że wybierze się na wycieczkę, taką jak wszystkie inne, które odbywał do tej pory i w czasie których zbierał swoje kamienie, oczywiście jeśli tylko dopisywało mu szczęście. Przez moment myślał jeszcze, że mógłby wpaść do Watykanu, żeby spytać Tennysona, czy przypadkiem nie chce się z nim wybrać, ale wkrótce porzucił ten pomysł uzmysławiając sobie, że nie jest to odpowiedni moment dla doktora. Jako lekarz Watykanu prawdopodobnie miał on teraz mnóstwo roboty przy Mary.
Nie chodziło o to, że chce być sam, lubił Tennysona. Był on pierwszym człowiekiem, którego naprawdę polubił. Deckerowi wydawało się, że Tennyson jest bardzo do niego podobny. Nigdy dużo nie mówił, a przede wszystkim nie poruszał drażliwych tematów. Zadawał mało pytań, a te, które już zadał, nigdy nie były natrętne. Potrafił dyplomatycznie zachować się w każdej, nawet najbardziej kłopotliwej sytuacji. Rozmowa o Szeptaczu była na pewno śliskim tematem, a jednak mówił o tym zupełnie bezpośrednio i jakoś tak otwarcie, że zupełnie nie odczuwało się drażliwości sytuacji.
Kiedy Decker usiadł przy ogniu sprawdzając, czy ryba jest już usmażona, uświadomił sobie, jak bardzo chciałby, żeby Szeptacz był tutaj, koło niego. Gdyby wiedział, że Decker wybiera się na wycieczkę w góry, prawdopodobnie dołączyłby do niego. Zawsze lubił takie wyprawy. Mieli tak dużo tematów do rozmów i obydwaj świetnie się bawili przepłukując żwir z dna rzeki w poszukiwaniu cennych znalezisk. Szeptacz był nieoceniony przy tych poszukiwaniach, chociaż nigdy nie chełpił się odnajdywaniem kamieni, których Decker nie zauważył.
Kiedy Tennyson po raz pierwszy opowiedział mu o swoim spotkaniu z Szeptaczem, Decker zdał sobie sprawę, że może teraz rzadziej widywać swojego diamentowego przyjaciela. Czasami bywało to nawet pożyteczne, gdyż często zdarzały się takie sytuacje, kiedy Decker wolał być sam. Był jednak pewien, że stara przyjaźń nie zostanie zerwana, zbyt wiele czasu spędzili razem. Dlatego też nie miał wątpliwości, że chwilowa nieobecność druha nie oznacza wcale osłabienia więzi między nimi. Będąc Tennysonem Szeptacz prawdopodobnie rozszerzy swoje możliwości i zainteresowania. W tej chwili właśnie są zapewne gdzieś razem urzeczywistniając marzenia Szeptacza. Decker nie miał jednak żadnych wątpliwości co do tego, że jego stary przyjaciel wkrótce wróci do niego. Zapewne zresztą stanie się to jeszcze przed zakończeniem tej podróży.
Kociołek z wodą gotował się już pełną parą. Decker wyciągnął rękę, aby chwycić utrzymujący go nad płomieniem rozwidlony patyk i przesunąć gotujące się naczynie. W tym samym momencie kociołek wybuchnął mu prosto w twarz. Wiedziony jakąś niewidzialną ręką przeleciał i rozcinając powietrze, wylewając całą zawartość prosto na twarz i klatkę piersiową Deckera.
W instynktownym odruchu Decker rzucił się po strzelbę. Jego palce zacisnęły się na zimnej kolbie, ale w tej chwili rozległ się szczęk ładowania innej strzelby znajdującej się gdzieś niedaleko, na wzgórzu ponad Deckerem.
Wciąż trzymając broń Decker potoczył się za wielki kamień i ostrożnie wyjrzał zza niego. Dokładnie wtedy °d strony skalistego uskoku znajdującego się w połowie wysokości wzgórza padł strzał. Decker nie dojrzał jednak w tym miejscu nikogo.
— Strzelił za wcześnie, drań — powiedział głośno Decker. — Gdyby podszedł bliżej, miałby większą szansę trafić. Nie wytrzymał.
Skręcony kociołek leżał parę metrów od niego. Ryby na patelni zaczęły dymić. Jeśli pozostawi je dłużej na ogniu z pewnością spalą się. Niech to szlag! A taki byłem głodny, pomyślał Decker.
Któż to mógł do niego strzelać? Kto chciał go zabić? Nie miał żadnych wątpliwości, że taki właśnie był zamiar strzelającego. Nie chodziło przecież o zniszczenie kociołka z wrzątkiem. Strzelano, by go zabić a nie przestraszyć.
Patrzył na wzgórze próbując odnaleźć najmniejszą choćby oznakę ruchu. Przez cały czas powtarzał sobie, że z pewnością nie przydarzyłoby mu się to, gdyby Szeptacz był w okolicy. Na wiele godzin wcześniej Szep-tacz wykryłby podkradającego się do nich myśliwego. To musi być ktoś, kto wie, że Szeptacza nie ma ze mną, pomyślał Decker. Ale to niemożliwe, bo nikt na Końcu Wszechświata nie domyśla się jego istnienia — uświadomił sobie. Nigdy nie opowiadał o nim nikomu, a przecież nie było poza nim nikogo, kto mógłby zobaczyć jego starego przyjaciela, nikt zatem nie wiedział o jego istnieniu. Nikt oprócz Tennysona i prawdopodobnie Jill, gdyż nie mieli oni między sobą żadnych tajemnic. A może Tennyson opowiedział o tym Ecuyerowi? Nie, to chyba niemożliwe, odpowiedział sobie od razu. Tennyson i Ecuyer byli przyjaciółmi, ale Decker miał pewność, że doktor zatrzymałby tę informację dla siebie.
Wszystkie te rozważania były jednak bezproduktywne. Tak naprawdę mógł to być każdy. Miał po prostu pecha, że zdarzyło się to akurat w momencie, kiedy jego niewidzialny przyjaciel był nieobecny. W innym wypadku wszystkie okoliczności wskazywałyby na Tennysona, a doktor nie miał żadnego powodu, żeby zabijać Deckera. A nawet gdyby miał, zabijanie zdecydowanie nie było w jego stylu.
Na Końcu Wszechświata parę osób miało strzelby. Niektórzy myśliwi od czasu do czasu wybierali się na polowanie w poszukiwaniu zwierzyny. Najczęściej jednak posiadali broń mało kalibrową, a sądząc po dźwięku rozlegającym się przy wystrzale, strzelba, z której dziś do niego strzelano, niewątpliwie należała do większych.
Starał się odszukać w pamięci nazwiska osób, które mogły chcieć go zabić. Właściwie trudno mu było znaleźć kogoś takiego, w końcu jednak, po wielkim wysiłku wytypował kilka osób. Zastanawiając się potem nad każdą z osobna, odrzucił wszystkie. Nikt nie miał aż tak silnego motywu. Może kogoś czasami obraził tym, co powiedział lub zrobił, ale z pewnością, nie mogło stać się to powodem uganiania się za nim ze strzelbą. Pomysł ten wydawał mu się wręcz śmieszny. A mimo to na wzgórzach z pewnością ktoś czyhał, oczekując na najmniejszy jego ruch i ujawnienie pozycji, gotów wpakować mu trochę ołowiu w czaszkę.
Coś z wielką szybkością uderzyło w głaz jakiś metr od miejsca, gdzie ukrywał się Decker. Odłamki skalne rozprysnęły się wokół a niektóre uderzyły Deckera w policzek i kark, wbijając się nieznacznie w skórę. Echo wystrzału odbiło się od wzgórz. Kula rykoszetem odskoczyła ze świstem.
Dopiero teraz Decker zauważył przez moment jakieś dziwne migotanie mniej więcej w połowie wzgórza, tam gdzie znajdowało się urwisko skalne. Spróbował bliżej mu się przyjrzeć, ale nie udało mu się to. Oparł strzelbę o głaz i wycelował dokładnie w miejsce, gdzie, jak podejrzewał, znajdował się jego przeciwnik.
Przez dłuższą chwilę nie działo się nic. Panował całkowity bezruch i cisza. Zabójca najwyraźniej czekał. Wtedy Decker dojrzał wreszcie niewyraźny kształt ramienia, zarys klatki piersiowej i domniemane miejsce, w którym znajdowała się głowa.
Złożył się do strzału i wycelował. Najpierw odnalazł ramię, później niewyraźnie zarysowaną głowę znajdującą się w półcieniu. Wiedział jednak, że musi to być głowa. Przycisnął mocniej broń, wycelował, wstrzymał oddech i zaczął powoli naciskać na spust…