żebrali się w mieszkaniu Tennysona, przed kominkiem, w którym płonął ogień. Tennyson wstał, żeby napełnić szklaneczkę Ecuyera i rzekł do Theodo-siusa:
— Wasza Eminencjo, cały czas mam wrażenie, że jestem niegościnny, nie mogąc zaproponować panu nic do zjedzenia, podczas gdy reszta nas wcina kanapki i pije tak smakowite trunki.
Kardynał wygodniej rozsiadł się na krześle, które Jill przyniosła z kuchni.
— Wystarczy mi, że jestem tu pośród przyjaciół i ogrzewam się przy kominku. Pamięta pan noc, kiedy przyszedłem do pana, a pan zaprosił mnie do środka?
— Pamiętam — odparł Tennyson. — Nie mógł pan wejść, bo przyszedł pan z wieściami od Jego Świątobliwości.
— Właśnie. Od tamtej pory czekałem tylko na pana zaproszenie.
— Nie trzeba było czekać — wtrąciła Jill. — Niech pan wpada, kiedy tylko będzie pan miał ochotę. Zawsze jest pan tu mile widziany.
— Wygląda na to, że wszystko dobrze się skończyło zauważył Ecuyer. — Możemy chyba kontynuować pracę przerwaną przez zamieszki. Wkrótce Słuchacze wznowią swe wyprawy.
— Jego Świątobliwość powiedział, że ogłosi wyniki swoich przemyśleń w terminie późniejszym — przypomniała Jill. — Myślicie, że mógłby…
— Nie — nie dał jej dokończyć Theodosius. — Po wysłuchaniu wszystkiego, co drugi Decker miał nam do powiedzenia, szczególnie o Centrum i wizytach Mary, wątpię, żeby miał się nad czym zastanawiać. Prawdę mówiąc, Jego Świątobliwość przyjąłby o wiele słabsze dowody. Kiedy usłyszał o całym tym zamieszaniu z Niebem i propozycji kanonizacji Słuchacza, poczuł się gorzej, niż nam się wydaje. Musicie pamiętać, że jest komputerem, chociaż prawie doskonałym. Nie ma wątpliwości, po której stoi stronie.
— Gdyby jednak przyszło co do czego, stanąłby przeciwko nam — zauważył Ecuyer.
— Najpierw zrobiłby wszystko, żeby umożliwić kontynuację prac Watykanu. Tak jak zresztą większość z nas.
— Jest jeszcze jedna rzecz, która spędza mi sen z powiek. Parę wieków temu Bąble odwiedziły naszą planetę.
— Nie musi pan się tym przejmować — uspokoił go Theodosius. — Decker zapewniał mnie, że duża część raportów z każdej wyprawy nadal leży w archiwach, a wziąwszy pod uwagę, że codziennie spływa do nich ogromna ilość nowych informacji, prawdopodobieństwo, że ktoś będzie chciał kopać w zbiorach i szukać danych dotyczących akurat tej wyprawy, jest minimalne. Nie pamiętają nawet, że kiedyś już tu byli.
— Istnieją jednak rekonstrukcje Jason II i Jill II, które mogą im przypomnieć, że nasze dane znajdują się już w ich archiwach. Mogą też od razu im powiedzieć, kim jesteśmy.
— Rzeczywiście, istnieje takie niebezpieczeństwo — przyznał Theodosius. — Ale trudno. Musimy się z tym pogodzić. Chociaż to, swoją drogą dziwne, że nikt jeszcze nas nie wywąchał. Poza tym nie jesteśmy tak zupełnie bezbronni. Nie mówimy o tym, ale widział pan, co Jego Świątobliwość zrobił, żeby ochronić nas przed wybuchem Pluskacza. Efekt tłumienia. Broń wymyślona przez ludzi. Tłumi wszystko, co znajduje się na jego drodze. A mamy też inne…
— Nic o tym nie wiedziałem — odparł zdziwiony Ecuyer.
— Nie jest ich znowu tak wiele — ciągnął Theodosius. — Poza tym użylibyśmy ich tylko w razie rzeczywistego niebezpieczeństwa. Z tego, co mówi Decker, wynika, że Bąble są dość krwiożerczą rasą. Każdy z nich jest malutkim państwem czekającym tylko na szansę zdobycia pola przeciwnika.
— Dymek planował przejęcie galaktyki, a potem całego wszechświata — rzekł Tennyson. — Oczywiście był kompletnie stuknięty. Znalazł tego słabiutkiego, małego bożka, którego chciał użyć jako tajnej broni.
— Tylko że skorzystał z niej zbyt szybko — dodała Jill. — Jasonie, to ty go do tego popchnąłeś. Domyślałeś się, co może się stać?
— Nie, po prostu robiłem, co mogłem, żeby nie wyciągnął z nas żadnych informacji na temat naszego pochodzenia. Ale, jak widać, chyba przeholowałem.
— Nie przesadzaj, ocaliłeś nas wszystkich — uśmiechnął się Ecuyer.
— Mówicie, że znalazł małego bożka — powtórzył Theodosius. — Nie ma małych bożków. Jest tylko jeden Bóg lub jedna Zasada niezależnie od tego, jak się to nazwie. Jestem tego pewien. Trzeba wystrzegać się małych bożków, bo one po prostu nie istnieją.
— Nie możemy tylko zrozumieć, dlaczego Dymkowi wydawało się, że znalazł tak wielkiego boga. Przypisywał mu znacznie większą siłę, niż powinien. Centrum już dawno stwierdziło w toku swoich badań, że nie istnieją żadne wartości duchowe, że wszystkie religie i cała wiara nie mają żadnych podstaw istnienia.
— To prawda — rzekł w zamyśleniu Theodosius. — To prawda. Zawsze są tacy, którzy tak myślą. Stoją nadzy przed całym wszechświatem i w swojej nagości doszukują się chwały. Nawet kiedy znajdziemy prawdziwą wiarę, której szukamy, jeśli w ogóle ją znajdziemy zawsze trafią się niedowiarki. Są to ludzie nie umiejący poddać się dyscyplinie ani wstrzemięźliwości.
— A Decker II? — spytał Ecuyer. — Co z nim dalej będzie?
— On i Stóg Siana siedzą na razie w areszcie domowym — wyjaśnił Theodosius. — Są chyba nieszkodliwi, ale musimy nabrać pewności. Tak czy inaczej, w tej chwili na głowie mamy tylko Dymka, chociaż z miejsca, w którym przebywa, na pewno nie ucieknie.
— Nawet gdyby mógł, nie miałby dokąd uciec — dorzucił Tennyson. — Inne Bąble wiedzą już, co planował, więc nie odważyłby się wrócić do Centrum. To był naprawdę przebłysk geniuszu ze strony Szeptacza, kiedy schwycił Pluskacza i sprowadził go na Koniec Wszechświata. Nawet gdyby ludzie ze świata równań nie przyprowadzili nam pozostałej trójki, Dymek prawdopodobnie próbowałby odnaleźć Pluskacza. Chociaż nie jestem pewny. Kiedy się nad tym wszystkim zastanawiam, wszystko strasznie mi się komplikuje. Szeptacz być może coś z tego pojmuje, ale ja na pewno nie. W każdym razie jeszcze nie teraz. Szeptacz twierdzi, że nie sprowadził Pluskacza umyślnie, ale nie wiem, czy mówi prawdę. Zrozumienie sposobu myślenia Szeptacza, wybiega czasami poza moje możliwości.
— Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło — powtórzył Ecuyer. — Że galarety przyprowadziły nam pozostałą trójkę. Jak myślicie, dlaczego to zrobiły?
— A kto to może wiedzieć? — westchnęła Jill. — Ludzie ze świata równań myślą znacznie szybciej niż my. Odnoszę wrażenie… że… To znaczy, wydaje mi się…
— Wyduś to wreszcie z siebie — ponaglił ją Ecuyer.
— Cóż, mam wrażenie, że potrafią przewidywać przyszłość. Że widzą to, co się wydarzy.
— Też tak myślę — poparł ją Tennyson. — Ciekawe, czy gdzieś tu jeszcze są. Zupełnie straciłem ich z oczu.
— Już odeszli — odparła Jill. — Nie wiem dokąd. Ale jestem pewna, że jeśli kiedykolwiek będziemy ich potrzebować, Szeptaczowi uda się ich wywęszyć.
— To chyba znowu jesteśmy na starym Watykanie — rzekł Theodosius. — Możemy wrócić do porzuconych zajęć i kontynuować pracę. Jason, mógłbyś mi nalać drinka, chciałbym wznieść toast.
— Ależ, Wasza Eminencjo…
— Udając, że piję wyleję go sobie na brodę — wyjaśnił Theodosius.
Tennyson poszedł i po chwili wrócił z dużą porcją szkockiej.
Theodosius wstał z miejsca unosząc szklankę wysoko w górę.
— Za tych, którzy naprawdę wierzyli. Pozostali wypili toast.
Theodosius przechylił głowę i uroczyście wylał sobie trunek na brodę.