Mary zmarła o poranku. Wątła, stara kobieta po śmierci wyglądała jeszcze gorzej niż za życia, tak jakby śmierć odebrała jej jakąś część wymiaru fizycznego, który posiadała jako istota żywa. Tennyson przyglądał się jej stojąc przy łóżku. Przykryte prześcieradłem ciało tworzyło zaledwie mały pagórek na łóżku. Znowu, podobnie jak za każdym razem, kiedy umierał jego pacjent, ogarniało go nieuzasadnione poczucie winy i zadawał sobie pytanie, czy mógł uczynić coś, co uchroniłoby zmarłego przed odejściem z tego świata. Za pierwszym razem uratował jej życie, tego był pewien. Powiew śmierci odbił się od złotych schodów Nieba, kiedy ciemna postać przegoniła Mary ze schodów grożąc jej palcem. Po tym wydarzeniu nie chciała już żyć, nie walczyła już o przetrwanie i dobrowolnie poddała się śmierci.
Pielęgniarka niepewnie dotknęła jego ramienia.
— Przykro mi, doktorze — powiedziała cicho.
— Mnie też — odparł Tennyson. — Podziwiałem ją.
— Nie mógł pan zrobić nic więcej — zapewniała go Pielęgniarka. — Nikt nie mógł nic już zrobić. — Odwróciła się i wyszła.
W chwilę później również Tennyson opuścił pokój Mary. Ecuyer, siedzący dotąd w szpitalnej poczekalni, podniósł się z krzesła na widok doktora. Tennyson pokręcił smutno głową.
— To koniec.
Ecuyer podszedł do niego i przez moment stali twarzą w twarz w milczeniu.
— Była najlepszym Słuchaczem — rzekł Ecuyer. — Najlepszym, jakiego w ogóle znałem. Przed kliniką czeka cały tłum, będę musiał wyjść i powiedzieć im o tym.
— Pójdę z tobą — powiedział cicho Tennyson.
— To dziwne — zauważył Ecuyer. — Nie tylko była dobrym Słuchaczem, ale również oddanym. Głęboko wierzyła w program. Był całym jej życiem. I to właśnie ona doprowadziła do jego zakończenia.
— Doszły cię już jakieś słuchy? Ecuyer potrząsnął głową.
— To na pewno nie wydarzy się w ten sposób. Wszystko odbędzie się cicho i bezboleśnie. Bez żadnych sensacji. Po prostu ciągłe ograniczanie programu. Nowe prawa ukradkiem wprowadzane do procedury. Generalne zaszczucie programu. Pewnego dnia, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że to już się stało, zorientujemy się, iż zostaliśmy gdzieś na uboczu, a nasza praca wyrzucona jest na śmietnik.
— Co zrobisz, Paul?
— Zostanę tutaj. Nie mam przecież dokąd iść. Na pewno się mną zaopiekują, Watykan dopilnuje tego. Przynajmniej to są mi winni. Również Słuchacze dostaną nowe zajęcia. Spokojnie dokonamy tu naszego żywota, a kiedy odejdą już ostatni z nas, nastąpi ostateczny koniec.
— Na twoim miejscu nie byłbym taki pewien — rzekł Tennyson. Przez moment wahał się, czy ma powiedzieć Ecuyerowi o tym, co usłyszał od Szeptacza. Co mogło dać im ostatnią szansę ratunku.
— Chcesz mi coś powiedzieć? — zapytał Ecuyer widząc wahanie Tennysona.
— Nie, chyba nie.
Mówienie mu o tym nie miałoby najmniejszego sensu. Szansę były naprawdę niewielkie, właściwie prawie żadne. To, co zaproponował Szeptacz, wydawało się zupełnie niemożliwe do wykonania.
Tak, to bez sensu, rzekł w duchu Tennyson. Nie wierzę, żeby ludzie ze świata równań nie posiadając żadnych danych potrafili odnaleźć miejsce, które Mary nazwala Niebem. Przecież to może być dosłownie wszędzie. Na przykład w jakiejś odległej galaktyce albo nawet innym wszechświecie. Chociaż z drugiej strony, mogło to równie dobrze być gdzieś zupełnie blisko. Przecież Decker uważał, że wie, gdzie to jest. Co oznacza, że prawdopodobnie był tam albo znajdował się przynajmniej gdzieś w okolicy. Ale właściwie nie jesteśmy pewni, czy Decker mówił prawdę. Zresztą nigdy się już tego nie dowiemy.
Ecuyer stał przy drzwiach. Powoli otworzył je i wyjrzał na zewnątrz. Mały placyk przed kliniką był szczelnie wypełniony tłumem oczekującym na wieści o Mary. Kiedy Tennyson szedł do kliniki, zbiorowisko było dość pokaźne, teraz jeszcze się zwiększyło. Wszyscy jednak stali cicho, nie odzywając się nawet słowem, co było dziwne w przypadku tak ogromnego skupiska ludzi.
Ecuyer postąpił parę kroków do przodu, a tłum przyglądał mu się uważnie.
Wiedzą już, co Ecuyer chce im powiedzieć, ale czeka-ją, pomyślał Tennyson. Roboty i ludzie czekają w ciszy na ogłoszenie śmierci Mary. Nareszcie będą mieli swoją świętą.
Ecuyer mówił cicho, nie podnosząc głosu:
— Mary odeszła na spoczynek. Przed chwilą. Zmarła po cichu, z uśmiechem na ustach. Nie mogliśmy zrobić nic więcej.
Tłum zaszemrał. Odgłos przypominał nabieranie powietrza do ogromnych płuc.
Oddech ulgi? — pomyślał Tennyson. Koniec oczekiwania.
Nagle ktoś o donośnym głosie, raczej człowiek niż robot, zaintonował modlitwę. Inne głosy natychmiast przyłączyły się do niego i już po chwili echo modlitwy wypowiadanej przez setki ust odbiło się od murów Watykanu. Niedługo potem dzwony bazyliki zaczęły głośno bić.
Ecuyer wrócił do Tennysona i razem wyszli z kliniki.
— Nie powinieneś przyłączyć się do nich? — spytał Tennyson. — Nie przejmuj się mną.
— Nie przejmuję się… — zaczął Ecuyer, ale nie dokończył swej myśli. Zamiast tego rzekł: — Gdyby tylko Mary mogła to wszystko widzieć, na pewno roześmiałaby się. Była dewotką. Chodziła regularnie na mszę, spędzała długie godziny modląc się na klęczkach. Nie robiła tego bynajmniej na pokaz ani z chęci przypochlebiania się, po prostu religia była dla niej wszystkim.
No i doczekała się. Znalazła Niebo, pomyślał Tennyson, ale nie powiedział tego na głos.
Przez pewien czas szli w milczeniu. Potem Ecuyer spytał:
— Co czujesz?
— Smutek — odparł Tennyson.
— Nie jesteś temu winien. Pamiętaj, nie mogłeś nic na to poradzić.
— Cóż, lekarz zawsze ma poczucie winy. To kara, jaką ponosi się za wybranie tego zawodu, cena, jaką się płaci za przywilej bycia uzdrowicielem. Ale z czasem zapomnę o tym.
— Muszę cię na razie pożegnać. Mam parę spraw do załatwienia. Dasz sobie radę?
— Pójdę na spacer — odparł Tennyson. — To na pewno poprawi mi humor.
Jill poszła do biblioteki mówiąc, że praca pozwoli jej oderwać się na chwilę od rzeczywistości. Tennyson nie chciał wracać do mieszkania, bo bez Jill cały dom wydawał mu się zbyt pusty. Nie miał więc innego wyboru. Zresztą, tak jak powiedział Ecuyerowi, spacer na pewno dobrze mu zrobi.
Wycieczka nie była jednak na tyle ekscytująca, aby mógł zapomnieć o ostatnich wydarzeniach. Nadal odczuwał jakiś dziwny niepokój i wyraźnie słyszał monotonne bicie dzwonów bazyliki.
Spacerował już dobry kwadrans, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że znajduje się na ścieżce prowadzącej do chaty Deckera. Zatrzymał się i zaczął wracać. Nie mógł iść do chaty przyjaciela, po prostu nie mógł. Pomyślał, że minie pewnie jeszcze trochę czasu, zanim odważy się to zrobić.
Skręcił na szlak prowadzący na szczyt górski, który często odwiedzał. Siadał tam i godzinami obserwował wieczny spektakl poruszających się cieni dalekich gór. Wspinając się na szczyt, jeszcze wyraźniej słyszał bicie dzwonów bazyliki.
Usiadł na płaskim głazie, tym samym co zazwyczaj, i zapatrzył się na góry. Słońce stało już prawie w zenicie, dzięki czemu stoki przybrały bladoniebieski kolor z ciemniejszymi plamami porastających je lasów. Ośnieżone szczyty jaśniały odbitym światłem słonecznym.
Jak zawsze zmieniają kolory i przesuwają się, pomyślał Tennyson. Już za godzinę będą wyglądać zupełnie Maczej niż w tej chwili. Zmieniają się, a mimo to trwają wiecznie, przynajmniej dla nas. Kiedyś jednak już ich tu nie będzie. Zostaną zrównane do poziomu planety, a pozostałe formy życia będą zamieszkiwać te równiny nie mając nawet zielonego pojęcia, że kiedyś były tu góry. Nic nie jest wieczne.
Gonimy za wiedzą, kurczowo łapiemy się każdego fragmentu informacji, jaki uda nam się uzyskać. Pracujemy bez końca, chcąc otrzymać najważniejszą odpowiedź albo właściwie wiele najważniejszych odpowiedzi, które nie okażą się zapewne odpowiedziami ostatecznymi, ale doprowadzą nas do odkrycia nowych faktów lub czynników. A mimo to próbujemy, nie poddajemy się, ponieważ naszym zadaniem, jako istot inteligentnych, jest kontynuowanie poznawania.
Rozłożył przed sobą dłonie i spojrzał na nie inaczej, niż robił to dotychczas — tak jakby były częścią jego ciała, której nigdy przedtem nie widział. Jeden dotyk tych palców, przyjazny dotyk czułości potrafił usunąć znamię z twarzy Jill. Nie ma co do tego wątpliwości, wielka, czerwona blizna znikła, gdy pieszczotliwie pogłaskał Jill po policzku. Może było to spontaniczne sa-mowyleczenie? Nie, na pewno nie. Jako lekarz wiedział dobrze, że proces taki wymaga czasu, a to, czego dokonał swoim dotknięciem, trwało nie dłużej niż parę sekund.
Otrzymał dar od ludzi ze świata równań, dar jednego świata dla drugiego.
Wciąż przyglądał się swoim dłoniom, wyglądały zupełnie zwyczajnie. Nawet po głębokim namyśle nie mógł znaleźć na nich żadnych istotnych zmian, które stanowiły dowód cudownych możliwości.
Czy to możliwe, że przez tysiąclecia ukryte telenty albo raczej talenty ewolucyjne rozwijały się u członków rasy ludzkiej, po to, aby któregoś dnia mogły zostać odkryte i wykorzystane? Na wszystkich etapach historii ludzkości pojawiają się opowieści o uzdrowicielach, leczących przez nałożenie dłoni. Do posiadania takich właściwości przyznawało się wiele osób, ale nigdy nie zdołano udowodnić, czy rzeczywiście były one w stanie leczyć w ten prosty sposób.
Ponadto była jeszcze kwestia Szeptacza. Zanim Decker przybył na Koniec Wszechświata, nikt nie był w stanie dojrzeć diamentowej chmurki, pod której postacią ukrywał się jego przyjaciel. Decker jednak nie tylko potrafił go zobaczyć, ale również rozmawiać z nim. Mimo to nie udało mu się zjednoczyć z umysłem Szeptacza. Udało się to dopiero Tennysonowi i Jill. Na czym w takim razie polegała różnica między nimi? Czyżby należało to przypisać ukrytym dotąd możliwościom drzemiącym w doktorze i dziennikarce?
Tak czy inaczej, w przypadku usunięcia znamienia Jill w grę wchodziły na pewno zupełnie inne powody. Przecież już wiele razy przykładał dłoń do policzka ukochanej a pieszczota poczyniła cudowne zmiany dopiero po tym, jak powrócił ze świata równań. Jego szczególne umiejętności, magia czy też cokolwiek by to było, z całą pewnością pojawiły się dopiero ostatnio i znał tylko jedno miejsce, skąd mogły wziąć swój początek.
Ponownie spojrzał na dłonie i stwierdził, że są to te same dłonie, którymi posługiwał się przez całe swoje życie. Nie sposób było zauważyć jakichkolwiek śladów magii ani nowo nabytych uzdolnień.
Wstał z kamienia i szybko wepchnął ręce do kieszeni kurtki. Nie chciał już więcej na nie patrzeć. Dzwony bazyliki nadal głośno zawodziły. Mógł kontynuować spacer, ale nie wiedzieć czemu nie miał już na to ochoty. Nie miał pojęcia, co z sobą zrobić.
Wreszcie postanowił, że wróci do mieszkania. Jill z pewnością jeszcze nie wróciła z pracy i bez wątpienia będzie czuł się bardzo samotny, ale może uda mu się zabić czas przygotowując obiad. Wiedział już, co ugotuje, jakieś wytworne danie, które będzie wymagało nie tylko mnóstwa czasu, ale i zaangażowania, a i tak w końcu okaże się zapewne zupełnie niejadalne.
Nie, pomyślał, to chyba nie jest najlepszy pomysł.
Wolał zaskoczyć Jill przygotowując jej dobry obiad niż przyrządzając wykwintne danie, którego nie da się nawet spróbować. Uświadomił sobie teraz, że właściwie dotychczas jeszcze nie gotował, zajmowali się tym zawsze Hubert i Jill, która od czasu do czasu pomagała robotowi w kuchni.
Szedł ścieżką prowadzącą do Watykanu, kiedy nagle zatrzymał się i przyjrzał zbliżającej się z naprzeciwka sylwetce. Wyraźnie dojrzał fioletową szatę przepasaną w talii, z podniesionymi połami, które zapewne w ten sposób chciano uchronić przed wybrudzeniem w przydrożnym pyle. Wkrótce Tennyson zorientował się, że nadchodzącą osobą był przybrany jak zwykle w szkarłatną piuskę kardynał Theodosius.
Tennyson poczekał, aż kardynał się zbliży na odpowiednią odległość, i rzekł:
— Nie wiedziałem, że Wasza Eminencja lubi piesze wycieczki.
— Ja też dotąd tego nie wiedziałem — odparł kardynał — chociaż pan podobno za nimi przepada.
— Zgadza się. Może kiedyś wybralibyśmy się gdzieś razem? Będzie to dla mnie bardzo przyjemne doświadczenie. Myślę, że Waszej Eminencji również się to spodoba. Jest tu tak dużo do zobaczenia i poznania.
— Piękno? — spytał kardynał. — Mówi pan o pięknie przyrody?.
— Zgadza się. Daleko przed nami góry, a tu, przy drodze rozkwitłe różnokolorowe kwiaty.
— Tylko pan widzi to jako piękno — odparł Theodosius. — Kiedy wasi ludzie tworzyli roboty, nie wyposażyli nas w niektóre swoje cechy. Jedną z nich jest właśnie docenianie piękna, takiego, jakim wy je widzicie. Są dla mnie jednakże inne rodzaje piękna. Piękno logiki, skomplikowanej abstrakcji, nad którą można dumać godzinami.
— Szkoda. Tak wiele tracicie nie posiadając naszego wyczucia piękna.
— Wy też, nie widząc go, tak jak my.
— Przepraszam, nie chciałem urazić Waszej Eminencji.
— Nic nie szkodzi — odparł przyjaźnie robot. — Nie wziąłem tego do siebie. Prawdę mówiąc, jestem zbyt szczęśliwy, by obrażać się na kogokolwiek. Ten spacer to dla mnie wielka przygoda. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wybrał się tak daleko od Watykanu. Ale mogę pana zapewnić, że nie jest to wycieczka dla czystej przyjemności. Szukam Nestora.
— Nestora? Czemu?
— Bo wygląda na to, że są oni naszymi dobrymi sąsiadami, których zbyt długo zaniedbywaliśmy i których oczernialiśmy w naszych opowieściach. Jak słyszałem, jeden z nich żyje na wzgórzach ponad chatą Deckera. Słyszał pan coś o tym?
— Decker nigdy mi o tym nie wspominał — odparł nieco zaskoczony Tennyson. — Jest pan pewien?
— Tak powiadają. Już od wielu lat. Jeden z Nestorów przygląda się nam podobno ze wzgórz nad chatą Deckera.
— Jeśli rzeczywiście Nestorowie przyglądają się wam przez cały czas, to muszą dużo o was wiedzieć. o was i o Watykanie.
— Więcej, niż moglibyśmy przypuszczać. No, ale muszę już ruszać w drogę. Nie wiem, czy uda mi się go tak łatwo znaleźć. Niech pan do mnie kiedyś wpadnie, to porozmawiamy.
je, jakieś wytworne danie, które będzie wymagało nie tylko mnóstwa czasu, ale i zaangażowania, a i tak w końcu okaże się zapewne zupełnie niejadalne.
Me, pomyślał, to chyba nie jest najlepszy pomysł.
Wolał zaskoczyć Jill przygotowując jej dobry obiad niż przyrządzając wykwintne danie, którego nie da się nawet spróbować. Uświadomił sobie teraz, że właściwie dotychczas jeszcze nie gotował, zajmowali się tym zawsze Hubert i Jill, która od czasu do czasu pomagała robotowi w kuchni.
Szedł ścieżką prowadzącą do Watykanu, kiedy nagle zatrzymał się i przyjrzał zbliżającej się z naprzeciwka sylwetce. Wyraźnie dojrzał fioletową szatę przepasaną w talii, z podniesionymi połami, które zapewne w ten sposób chciano uchronić przed wybrudzeniem w przydrożnym pyle. Wkrótce Tennyson zorientował się, że nadchodzącą osobą był przybrany jak zwykle w szkarłatną piuskę kardynał Theodosius.
Tennyson poczekał, aż kardynał się zbliży na odpowiednią odległość, i rzekł:
— Nie wiedziałem, że Wasza Eminencja lubi piesze wycieczki.
— Ja też dotąd tego nie wiedziałem — odparł kardynał — chociaż pan podobno za nimi przepada.
— Zgadza się. Może kiedyś wybralibyśmy się gdzieś razem? Będzie to dla mnie bardzo przyjemne doświadczenie. Myślę, że Waszej Eminencji również się to spodoba. Jest tu tak dużo do zobaczenia i poznania.
— Piękno? — spytał kardynał. — Mówi pan o pięknie przyrody?.
— Zgadza się. Daleko przed nami góry, a tu, przy drodze rozkwitłe różnokolorowe kwiaty.
— Tylko pan widzi to jako piękno — odparł Theodosius. — Kiedy wasi ludzie tworzyli roboty, nie wyposażyli nas w niektóre swoje cechy. Jedną z nich jest właśnie docenianie piękna, takiego, jakim wy je widzicie. Są dla mnie jednakże inne rodzaje piękna. Piękno logiki, skomplikowanej abstrakcji, nad którą można dumać godzinami.
— Szkoda. Tak wiele tracicie nie posiadając naszego wyczucia piękna.
— Wy też, nie widząc go, tak jak my.
— Przepraszam, nie chciałem urazić Waszej Eminencji.
— Nic nie szkodzi — odparł przyjaźnie robot. — Nie wziąłem tego do siebie. Prawdę mówiąc, jestem zbyt szczęśliwy, by obrażać się na kogokolwiek. Ten spacer to dla mnie wielka przygoda. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wybrał się tak daleko od Watykanu. Ale mogę pana zapewnić, że nie jest to wycieczka dla czystej przyjemności. Szukam Nestora.
— Nestora? Czemu?
— Bo wygląda na to, że są oni naszymi dobrymi sąsiadami, których zbyt długo zaniedbywaliśmy i których oczernialiśmy w naszych opowieściach. Jak słyszałem, jeden z nich żyje na wzgórzach ponad chatą Deckera. Słyszał pan coś o tym?
— Decker nigdy mi o tym nie wspominał — odparł nieco zaskoczony Tennyson. — Jest pan pewien?
— Tak powiadają. Już od wielu lat. Jeden z Nestorów przygląda się nam podobno ze wzgórz nad chatą Deckera.
— Jeśli rzeczywiście Nestorowie przyglądają się wam przez cały czas, to muszą dużo o was wiedzieć. o was i o Watykanie.
— Więcej, niż moglibyśmy przypuszczać. No, ale muszę już ruszać w drogę. Nie wiem, czy uda mi się go łatwo znaleźć. Niech pan do mnie kiedyś wpadnie, to Porozmawiamy.
— Dziękuję za zaproszenie — skinął głową Tennyson. — Nie omieszkam skorzystać.
Stał jeszcze przez chwilę na ścieżce przyglądając się znikającej za wzniesieniem sylwetce kardynała. Potem odwrócił się i ruszył dalej w kierunku Watykanu.
Kiedy doszedł wreszcie do swojego mieszkania i położył dłoń na klamce, ogarnęły go wątpliwości. Przypomniał sobie, że wewnątrz czeka go tylko pustka i samotność. Stał przez chwilę nieruchomo, irytując się na siebie za brak zdecydowania, w końcu jednak zebrał się w sobie, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Wewnątrz nie znalazł pustki ani samotności. W kominku buzował ogień, a Jill podnosiła się właśnie, żeby go przywitać. Tennyson nie wytrzymał, przebiegł przez pokój, porwał ją w ramiona i mocno przytulił.
— Tak się cieszę, że tu jesteś — powiedział cicho. — Bałem się samotności.
Jill łagodnie wyswobodziła się z uścisku.
— Nie tylko ja tu jestem. Szeptacz wrócił. Tennyson szybko rozejrzał się po pokoju, lecz nigdzie nie zauważył śladu Szeptacza.
— Nie widzę.
— Jest w moim umyśle, ale chciałby również przeniknąć do twojego. Przyszedł, żeby ponownie zabrać nas do świata równań.
— Niebo!
— Tak, Jason. Istoty ze świata równań odnalazły drogę do Nieba. Mogą nas tam doprowadzić.