Rozdział 52

Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak to zapamiętał. Zielona, groszkowa równina pokrywała powierzchnię planety docierając do samego horyzontu, gdzie stykała się z lawendowym niebem. Bloki stały wokół, tak jak zwykle…

A mimo to coś było inaczej. Różnica jednak nie tkwiła w tym, gdzie on się znajdował, ani gdzie znajdowały się bloki. Była w nim samym. Nie był już sobą, w każdym razie nie tylko sobą. Był kimś jeszcze.

W czasie pierwszej wizyty w świecie równań bardzo słabo wyczuwał obecność Szeptacza. Przez większą część czasu nie czuł go właściwie w ogóle. Być może za bardzo się bał, żeby dokładnie szukać w sobie śladów jego bytności. Teraz jednak wyraźnie czuł, że Szeptacz jest w środku, przenikał go jego delikatny, jakby czarodziejski dotyk. Jeszcze wyraźniej jednak czuł obecność kogoś innego.

Jason, odezwała sią Jill, przemawiająca z wnętrza jego mózgu, tak jakby ich umysły tworzyły teraz jedno, a ciała przenikały się wzajemnie. — Jason, jestem tutaj.

Podobnie czuł się ubiegłej nocy, kiedy obydwoje otworzyli swoje umysły dla Szeptacza, tak aby mógł przyłączyć się do nich i wspólnie z nimi opłakiwać śmierć przyjaciela. Wtedy również wydawało mu się, że ich umysły stają się jednym, ale uczucie to było stłumione i osłabione przez żywe wciąż wspomnienia o Deckerze. W tej chwili jednak odczuwał wszystko bardzo wyraźnie. On i Jill byli blisko siebie jak nigdy dotąd, nawet bliżej niż w momencie, gdy ich ciała zespalał miłosny uścisk.

Kocham cię Jason, powiedziała Jill. Chociaż teraz właściwie nie muszę już mówić ci jak bardzo, sam to wiesz.

I miała rację, tak jak zawsze. Ani on, ani ona nie musieli nic mówić. Byli jednością i chcąc nie chcąc wiedzieli, co się dzieje w mózgu drugiego.

Nie opodal nich stało pięć bloków. Inne bloki otoczyły ich kołem, jakby przyglądając się spotkaniu.

To ci, którzy zgodzili się być naszymi przewodnikami, wyjaśnił Szeptacz.

Wśród pięciu bloków Tennyson zauważył swojego starego znajomego, ciemnofioletowego z krzykliwymi pomarańczowymi równaniami i wykresami. Był tam też różowy blok z zielonymi symbolami oraz szary z rudymi plamami i jasnocytrynowymi wykresami. Czwarty był różowoczerwony. Miał na sobie fioletowe symbole i żółte wykresy.

Ten jest mój, powiedziała Jill na jego widok.

Piąty miał kolor zgniłej zieleni i opatrzony był brą-zowo-złotymi równaniami i rysunkami.

Skąd oni wiedzą, gdzie jest Niebo? — spytał niepewnie Szeptacza Tennyson.

Nie wiedzą, że miejsce to nazywa się Niebo. Mają dla niego inną nazwę. W odległym zakątku galaktyki leży Pewne bardzo znane miejsce. My go oczywiście nie zna-my, ale oni tak. I to właśnie jest Niebo?

Tak. Są tego prawie pewni, odparł Szeptacz. Mają tam świecące wieże, cały ten zgiełk, który nazywacie muzyką i strome schody prowadzące aż do samych wież.

Szli w kierunku pięciu bloków. W tym samym czasie bloki przesunęły się tak, że kiedy wreszcie znaleźli się blisko siebie, otoczyły ich tworząc koło.

Najbliżej nich znajdował się blok różowo-czerwony, który teraz, kiedy zbliżyli się na wystarczającą odległość, zmienił konfigurację symboli wyświetlanych na swojej powierzchni. Nowy zapis pojawił się bardzo powoli, aby nawet osoba nie zaznajomiona z takim sposobem komunikacji mogła łatwo go odczytać.

Witamy, głosił napis. Czy jesteście gotowi?

Szeptaczu, rzekł Tennyson. Szeptaczu!

Nie usłyszał odpowiedzi. Zdał sobie sprawę, że to przecież nie on odczytał znaczenie pojawiających się symboli, ale właśnie Szeptacz przenikający ich umysły.

Nie musicie nic robić, ciągnął blok. Stójcie tam, gdzie teraz. Nie ruszajcie się. Dobrze?

Tak, odparł Szeptacz, a kiedy to mówił, na powierzchni różowoczerwonego rozmówcy pojawiło się krótkie, proste równanie, dzięki czemu również inne bloki mogły odczytać odpowiedź.

Zaledwie Tennyson zdążył pomyśleć, że to wszystko nie ma chyba sensu, kiedy jego umysł zaroił się myślami Jill i Szeptacza, tak że nie był już w stanie zapanować nad nim i zapomniał o cynizmie i zwątpieniu, jakie go ogarnęły.

W tej samej chwili na różowoczerwonej powierzchni powoli ukazały się kolejne symbole i Tennyson zdążył tylko uchwycić sens pierwszych słów przetłumaczonych przez Szeptacza. Mówiły one, że są już w Niebie.

Stali na placu centralnym, a wokół nich wznosiły się strzeliste wieże. Powietrze przepełniała niebiańska muzyka dochodząca z wież, tak wszechobecna, że wydawało się, iż cały świat jest muzyką. Plac wybrukowany był zlotem, albo przynajmniej substancją złotego koloru, a wieże jaśniały bielą tak nieskazitelną, że wydawały się rozświetlone znajdującym się wewnątrz nich, tajemniczym światłem. Wyczuwali świętość lub przynajmniej coś, co ją przypominało.

Tennyson pokręcił głową. Coś było nie tak. Stali na samym środku placu, w powietrzu rozbrzmiewała muzyka, wieże były śnieżnobiałe, ale nikogo tutaj nie było. Za nimi stało tylko pięć istot ze świata równań i Szep-tacz, mała chmurka połyskującego pyłu unosząca się tuż nad nimi. Wszystko wskazywało na to, że Niebo jest nie zamieszkane. Stali tak przez chwilę, po czym Jill odezwała się.

— O co tu chodzi?

Wyszła z Tennysona i rozejrzała się po placu.

— Coś jest nie tak, prawda? — spytała. — Po pierwsze, dlaczego tu nikogo nie ma?

— A po drugie, gdzie tu są jakieś drzwi? — dorzucił Tennyson. — Spójrz, w tych budowlach są tylko dziury, okrągłe, jakby mysie dziury, jakieś dwa i pół metra nad powierzchnią ziemi.

Rzeczywiście, wieże nie posiadały ani drzwi, ani okien.

— Nie ma okien — powtórzyła Jill. — A przecież chyba powinny być.

Chłodny wiatr powiał nad placem i Tennyson zadrżał z zimna.

Pomiędzy wieżyczkami znajdowały się wąskie uliczki. Prawdopodobnie stali w środku miasta, jeśli było to miasto. Tennyson spojrzał w górę na wznoszące się wokół nich budowle i zdał sobie sprawę, że są o wiele wyższe niż mu się na początku wydawało. Wznosiły się wysoko ku błękitnemu niebu, tak wysoko, że właściwie nie Woźna było dostrzec ich końca. Początkowo wydawało mu się również, że pod każdą wieżyczką znajduje się tam świecące wieże, cały ten zgiełk, który nazywacie muzyką i strome schody prowadzące aż do samych wież.

Szli w kierunku pięciu bloków. W tym samym czasie bloki przesunęły się tak, że kiedy wreszcie znaleźli się blisko siebie, otoczyły ich tworząc koło.

Najbliżej nich znajdował się blok różowo-czerwony, który teraz, kiedy zbliżyli się na wystarczającą odległość, zmienił konfigurację symboli wyświetlanych na swojej powierzchni. Nowy zapis pojawił się bardzo powoli, aby nawet osoba nie zaznajomiona z takim sposobem komunikacji mogła łatwo go odczytać.

Witamy, głosił napis. Czy jesteście gotowi?

Szeptaczu, rzekł Tennyson. Szeptaczu!

Nie usłyszał odpowiedzi. Zdał sobie sprawę, że to przecież nie on odczytał znaczenie pojawiających się symboli, ale właśnie Szeptacz przenikający ich umysły.

Nie musicie nic robić, ciągnął blok. Stójcie tam, gdzie teraz. Nie ruszajcie się. Dobrze?

Tak, odparł Szeptacz, a kiedy to mówił, na powierzchni różowoczerwonego rozmówcy pojawiło się krótkie, proste równanie, dzięki czemu również inne bloki mogły odczytać odpowiedź.

Zaledwie Tennyson zdążył pomyśleć, że to wszystko nie ma chyba sensu, kiedy jego umysł zaroił się myślami Jill i Szeptacza, tak że nie był już w stanie zapanować nad nim i zapomniał o cynizmie i zwątpieniu, jakie go ogarnęły.

W tej samej chwili na rożowoczerwonej powierzchni powoli ukazały się kolejne symbole i Tennyson zdążył tylko uchwycić sens pierwszych słów przetłumaczonych przez Szeptacza. Mówiły one, że są już w Niebie.

Stali na placu centralnym, a wokół nich wznosiły się strzeliste wieże. Powietrze przepełniała niebiańska muzyka dochodząca z wież, tak wszechobecna, że wydawało się, iż cały świat jest muzyką. Plac wybrukowany był złotem, albo przynajmniej substancją złotego koloru, a wieże jaśniały bielą tak nieskazitelną, że wydawały się rozświetlone znajdującym się wewnątrz nich, tajemniczym światłem. Wyczuwali świętość lub przynajmniej coś, co ją przypominało.

Tennyson pokręcił głową. Coś było nie tak. Stali na samym środku placu, w powietrzu rozbrzmiewała muzyka, wieże były śnieżnobiałe, ale nikogo tutaj nie było. Za nimi stało tylko pięć istot ze świata równań i Szep-tacz, mała chmurka połyskującego pyłu unosząca się tuż nad nimi. Wszystko wskazywało na to, że Niebo jest nie zamieszkane. Stali tak przez chwilę, po czym Jill odezwała się.

— O co tu chodzi?

Wyszła z Tennysona i rozejrzała się po placu.

— Coś jest nie tak, prawda? — spytała. — Po pierwsze, dlaczego tu nikogo nie ma?

— A po drugie, gdzie tu są jakieś drzwi? — dorzucił Tennyson. — Spójrz, w tych budowlach są tylko dziury, okrągłe, jakby mysie dziury, jakieś dwa i pół metra nad powierzchnią ziemi.

Rzeczywiście, wieże nie posiadały ani drzwi, ani okien.

— Nie ma okien — powtórzyła Jill. — A przecież chyba powinny być.

Chłodny wiatr powiał nad placem i Tennyson zadrżał z zimna.

Pomiędzy wieżyczkami znajdowały się wąskie uliczki. Prawdopodobnie stali w środku miasta, jeśli było to miasto Tennyson spojrzał w górę na wznoszące się wokół nich budowle i zdał sobie sprawę, że są o wiele wyższe niż mu się na początku wydawało. Wznosiły się wysoko ku błękitnemu niebu, tak wysoko, że właściwie nie można było dostrzec ich końca. Początkowo wydawało mu się również, że pod każdą wieżyczką znajduje się budowla stanowiąca jej fundament, teraz jednak skłaniał się ku opinii, że wszystkie te budowle stanowią całość, jedną wielką konstrukcję, na której, w określonych odległościach osadzone są wieżyczki. To, co wydawało się wąskimi uliczkami, oddzielającymi poszczególne budynki, było zapewne tunelami przecinającymi masywną budowle na poziomie ziemi.

Budowla (lub budowle) była nieskazitelnie biała i nie wyglądała na zbudowaną z kamienia. Budulec przypominał raczej lód powstały z zamrożonej, najczystszej wody. Nie widać w nim było żadnych bąbelków powietrza ani żadnych innych zanieczyszczeń. Nie, to niemożliwe, rzekł do siebie Tennyson. Nawet jeśli nie był to kamień, to na pewno nie był to również lód.

Przez cały czas przejmująca, trudna do opisania muzyka spływała na nich z wież. Kiedy jej słuchali, wydawało im się, że jest to właściwie coś więcej niż muzyka, albo w każdym razie muzyka tak podniosła i piękna, że żaden kompozytor nie byłby w stanie jej stworzyć.

W tej chwili przemówił Szeptacz:

To miejsce nie jest tak puste, jakby się mogło wydawać. Mieszka tu wiele istot. Całe to miejsce tętni życiem.

I rzeczywiście, jakby na zawołanie pojawiło się życie.

Z jednej z wąskich uliczek (a może tuneli?) wyjrzała wielka głowa. Głowa czerwia. Jego czoło było spłaszczone i potężnie opancerzone. Gruba i ciężka skorupa przykrywała całą przednią część głowy. Za skorupą, po obu stronach można było dojrzeć wielkie, podzielone na tysiące małych segmentów oczy. Na czubku głowy sterczał długi czułek. Tennyson, któremu zrobiło się niedobrze z obrzydzenia, zauważył, że głowa znajduje się dobre dwa metry nad ziemią.

Czerw się poruszył. Zaczął powoli wychodzić z uliczki. Za głową ukazało się długie, złożone z segmentów ciało. Kiedy wysunął się na odpowiednią długość, uniósł lekko korpus i wyprostował przykurczone dotąd odnóża. Kiedy na nich stanął, zrobił się wyższy o pół metra.

Podczas gdy z uliczki wyłaniała się coraz większa jego część, skierował się na stojących pośrodku placu przybyszów. Tennyson i Jill powoli cofali się, aż wreszcie stanęli, gdyż drogę tarasowało im pięć bloków. Ich powierzchnie jaśniały krzyczącymi kolorami, a pojawiające się symbole przemykały błyskawicznie ustępując wciąż miejsca nowym.

Czerw w całości wydostał się z tunelu. Miał przynajmniej dziewięć metrów długości i stał pewnie na rozstawionych odnóżach.

Po chwili ponownie zmienił kierunek skręcając w stronę śnieżnobiałej budowli. Wyglądało na to, że zauważył przybyszów, chociaż nie okazał im większego zainteresowania.

Podpełzł do jednej z najbliższych dziur w wieżyczce i podniósł odwłok. Przednie odnóża uchwyciły brzeg dziury i uniosły ciało na odpowiednią wysokość, dzięki czemu mógł zacząć do niej wpełzać. Chwilę jeszcze patrzyli, jak robal znika w dziurze.

Tennyson odetchnął z ulgą.

— Chodźmy się rozejrzeć — rzekł. — Zobaczymy, czy jest tu coś ciekawego.

Nie odkryli jednak żadnych rewelacji. Wąskie uliczki rzeczywiście okazały się tunelami przecinającymi ogromną budowlę w określonych odstępach. Tunele te byty jednak zamknięte. Wewnątrz, jakieś dziesięć metrów od wejścia do tunelu znajdowały się niebieskie drzwi. Parze przyjaciół w żaden sposób nie udało się ich otworzyć. Wspólnie usiłowali napierać na nie z całej siły, ale drzwi nie poddawały się ani odrobinę. Po pewnym czasie wspólnych usiłowań drzwi drgnęły, ale było to wszystko, czego Tennyson i Jill mogli dokonać.

— Jestem pewien, że trzeba je otwierać siłą — rzekł zasapany Tennyson. — Gdybyśmy tylko mieli wystarczająco dużo siły, dam głowę, że można by je otworzyć.

— Czerw przez nie przeszedł — zauważyła Jill.

— Bo jest o wiele silniejszy niż my. Zresztą są to pewnie drzwi zbudowane specjalnie dla tych robali. Prawdopodobnie są jedynymi istotami, które mają wystarczająco dużo krzepy, żeby je otworzyć.

— Tak czy inaczej, myślę, że nie ma wątpliwości, iż to nie jest Niebo. Ale przydałby się jakiś dowód. Nie możemy tak po prostu wrócić i stwierdzić, że to nie jest Niebo. Gdybym miała swój aparat…

Musimy podróżować z jak najmniejszym balastem. Nigdy nie wiadomo, co znajdziemy u kresu wędrówki, więc trzeba być przygotowanym na szybki i sprawny odwrót.

Co myślą o tym nasi przyjaciele ze świata równani — spytał Tennyson.

Są bardzo zdziwieni.

To tak jak my — dorzuciła Jill.

— Same zdjęcia nie byłyby wystarczającym dowodem — ciągnął Tennyson. — Można je zrobić gdziekolwiek, a my musimy mieć coś lepszego niż całą taśmę filmową.

Przeszli dookoła placu centralnego, ale nie znaleźli nic, co by wzbudziło ich zainteresowanie.

— Jesteśmy uwięzieni — rzekła w końcu zmęczona Jill. — Mamy tylko jedną drogę wyjścia, przez dziury, w których znikają robale. Może Szeptacz przeleciałby się po kanale ciągnącym się za taką dziurą i zobaczył, co jest na drugim końcu? Przecież tam musi chyba być drugi koniec, prawda?

— Ludzie ze świata równań też mogliby to zrobić, bo przecież potrafią unosić się w powietrzu, ale nie chciałbym, żebyśmy teraz rozbijali naszą grupę. Mam przeczucie, że powinniśmy trzymać się razem.

Daleko po drugiej stronie placu inny czerw wysunął się z tunelu i skierował się wprost na nich. W końcu jednak skręcił przechodząc obok grupki przybyszów i niknąc w jednej z dziur w wieżyczkach.

— Nie jestem pewna, czy mogłabym wejść do takiej dziury — rzekła Jill ze wstrętem. — Chyba tylko czerwie ich używają.

— Ale jak na razie nie widać, żeby się nami interesowały.

— Bo stoimy daleko od nich. Poczekaj — tylko, aż wejdziemy do dziury.

— Zastanawiam się — zaczął Tennyson nie zwracając uwagi na słowa Jill — czy Szeptacz mógłby poprosić jednego z naszych matematycznych przyjaciół, żeby ten podszedł bliżej i pozwolił mi wdrapać się na jego szczyt. Dzięki temu mógłbym dostać się do dziury.

— Jeśli ty tam wejdziesz, to ja też — odparła zdecydowanym tonem Jill. — Nie mam zamiaru zostać tu sama.

Każdy z nich chętnie ci pomoże, odpowiedział Szeptacz. Do której dziury chcesz wejść?

Bez różnicy. Naprawdę nie prosiłbym ich o to, ale bez pomocy w żaden sposób nie dosięgnę krawędzi, tłumaczył się Tennyson.

W takim razie wdrap się na tego stojącego za tobą.

W porządku.

— Mam wrażenie, że zupełnie nam odbiło — zauważyła Jill.

Różowoczerwony blok podsunął się do ściany wieżyczki, tuż pod wskazaną dziurę. Blok zaczął się rozpłaszczać, dzięki czemu stawał się coraz niższy i parze przyjaciół łatwiej było wdrapać się na jego grzbiet.

— Podsadzę cię — powiedział Tennyson do Jill.

— Dobra — westchnęła. — Tylko mam nadzieję, że nie będzie to takie straszne, jak mi się wydaje.

Tennyson podniósł dziennikarkę, która wgramoliła się na grzbiet bloku.

— Co za ohyda, czuję się jak na stosie galarety. Zaraz chyba zapadnę się po kolana. A ślisko tu jak cholera — narzekała dziewczyna.

Tennyson wziął rozbieg, podskoczył i jego dłonie znalazły się obok niej, na galaretowatej powierzchni. Jill złapała go za rękę i pomogła wdrapać się na samą górę. Siedzieli przez chwilę trzymając się mocno razem i próbując uchwycić równowagę. Po pewnym czasie bok przestał się tak trząść i wydawało się że nawet lekko zgęstniał, dzięki czemu czuli się bardziej stabilnie. Powoli zaczął się podnosić, a właściwie nie tyle podnosić, co zwyczajnie wyprostowywać do normalnego kształtu.

Dziura w wieżyczce znajdowała się tuż przed nimi. Tennyson podszedł do niej chwiejnym krokiem i ostrożnie wszedł do środka. Chciał podać Jill rękę i pomóc jej przedostać się do otworu, ale dziennikarka zręcznie przesuwając się po galarecie dotarła już do niego.

Rozejrzeli się wokół. Dziura była wejściem do kolejnego tunelu, krótszego jednak i nie posiadającego drzwi.

Na samym jego końcu jarzyło się mocne światło. Grunt pod stopami był już solidny więc szybko posuwali się w kierunku światła. Patrząc za siebie zauważyli, że ludzie ze świata równań także znaleźli się w tunelu. Nad pierwszym z nich unosił się Szeptacz.

Kiedy doszli do drugiego końca tunelu spostrzegli, że podłoże tunelu przechodzi w szeroką, białą drogę najwyraźniej ułożoną z tego samego materiału, co mury i wieże. Prowadziła ona w dal ginąc w promienistej poświacie. Zawieszona była w powietrzu, nad widniejącymi w dole budowlami.

Budowle te były ogromne, chociaż ich ogrom skutecznie maskowały strzeliste, niewyobrażalnie wysokie kolumny dosięgające białej drogi. Tak jak większość konstrukcji, i one zbudowane były z białego materiału, którego prawie nie można było dostrzec z powodu oślepiających świateł bijących od nich. Różnokolorowe światła nie układały się w żaden logiczny schemat, a ich migotanie nie wykazywało żadnej synchronizacji.

Wyglądało to wszystko jak wielki karnawał, pomyślał Tennyson, gra świateł i coś na kształt miliona wspaniale udekorowanych choinek z lampkami.

— Patrz — powiedziała Jill wskazując jakiś poruszający się obiekt. — Tam jest jeden z naszych ukochanych czerwi.

— Gdzie?

— Tam. Na jednej z kolumn. Patrz, gdzie pokazuję. Zrobił, co powiedziała, ale dopiero po chwili dojrzał czerwia przyczepionego do kolumny i wspinającego się po niej. Nie wszystkie jego odnóża przywierały do kolumny. Część z nich była najwyraźniej zajęta manipulowaniem przy przewodach wiszących na kolumnie świateł.

— Obsługa techniczna — rzekła Jill. — Czerwie obsługi technicznej. Najwyraźniej właśnie one dbają o prawidłowe funkcjonowanie tego miejsca.

— Możliwe — odparł Tennyson.

— Chodźmy stąd. Zaczynam mieć tego wszystkiego serdecznie dość.

Pospieszyli w dół białą drogą, która teraz zdawała się jarzyć wszystkimi kolorami otaczających ją świateł.

Daleko przed sobą zauważyli wejście do kolejnego tunelu. Kiedy tam dotarli, czekały już na nich cztery istoty. Były to czarne stożki. Zupełnie ciemne, bez jakichkolwiek jaśniejszych punktów na swojej powierzchni, co sprawiało wrażenie, że czerń wysysała wszystkie okoliczne kolory. Posiadały szerokie podstawy i wysokość około półtora metra. Poruszały się bezszelestnie, tak że trudno było stwierdzić, w jaki sposób to robią.

U samego wejścia do tunelu stała umieszczona na kółkach platforma, również cała czarna.

Trzy stożki stały obok platformy. Kiedy Jill, Tenny-son i mieszkańcy świata równań podeszli do tunelu, stożki skutecznie wprowadziły ich na platformę nie wydając z siebie żadnego odgłosu ani nie dając żadnych sygnałów lecz po prostu popychając ich w stronę podestu. Gdy tylko Jill podeszła do krawędzi platformy i chciała z niej zejść z powrotem na ścieżkę, czwarty stożek zablokował jej drogę.

— Chyba chcą, żebyśmy tu zostali — powiedziała do Tennysona.

Kiedy wszyscy znaleźli się już na podeście stożki ustawiły się w jego narożnikach i platforma zaczęła opuszczać się w dół tunelu.

Po chwili wylecieli z tunelu i znaleźli się w ogromnej pustej przestrzeni, tym razem bez kolumn. Trójwymiarowy system dróg oplatał krajobraz prowadząc we wszystkich możliwych kierunkach, plącząc się i wijąc w zasięgu wzroku. Niektóre drogi przeznaczone były jedynie dla środków lokomocji takich jak ten, na którym się właśnie znajdowali. Od czasu do czasu pojawiały się jednak i inne pojazdy, jedne w kształcie owalnych żuków, inne przypominające wysmukłe strzały. Pozostałe drogi najwyraźniej przeznaczone były tylko dla pieszych. Chodziły po nich, skakały, wiły się i czołgały wszystkie możliwe formy życia. Patrząc na nie Tennyson przypomniał sobie kapitana Wędrownika i jego obrzydzenie do załogi składającej się z różnego rodzaju obcych. Spoglądając teraz na pieszych Tennyson zrozumiał wreszcie, o co chodziło kapitanowi. W swoim czasie widział wiele różnych obcych form życia, ale nigdy nie przybierały one tak przerażających kształtów jak te, które widział w tej chwili.

Pomiędzy drogami stały budynki o wszelkich możliwych kształtach i rozmiarach, z małymi ogródkami na zapleczu. Nie były one zbudowane z tego samego materiału co spotkane wcześniej większe budowle. Przede wszystkim były wielobarwne. Wyglądało to tak, jakby ktoś nagle pomieszał makiety architektonicznie różnych projektów, dzięki czemu na jednej powierzchni znalazły się budynki z zupełnie różnych światów.

Platforma zaczęła nagle skręcać zrzucając ich prawie ze swojej powierzchni. Przeskakiwała z drogi na drogę i prawie natychmiast zanurzyła się w kolejny tunel. Kiedy wylecieli z tunelu, znaleźli się w czymś, co wyglądało na wnętrze jednej z większych budowli, które widzieli wcześniej. Platforma powoli opadła na ziemię pomiędzy wieloma innymi pojazdami w miejscu przypominającym parking.

Jill i Tennyson zeszli z podestu, a czworo mieszkańców świata równań podążyło za nimi. Stożki nadal otaczały ich kierując ścieżką pomiędzy pojazdami.

Weszli do jakiegoś pomieszczenia. Na jego przeciwległym końcu, na specjalnym podium rozciągającym się od ściany do ściany siedziała wielka bańka mydlana. Wokół podium w małych grupkach zgromadziły się stożki, a przy bańce usadowił się mały stóg siana z wychylającymi niewyraźnie na tle siana oczami. Podobna do ośmiornicy istota skakała w przód i tył przed bańką. Za każdym razem, kiedy lądowała na ziemi, wydawała z siebie odgłos mlaśnięcia podobny do rzuconej na twardą powierzchnię wielkiej, świeżej wątroby.

Stożki popchnęły ich do przodu, aż stanęli przed bańką mydlaną. Wtedy dopiero zostawiły ich w spokoju.

Bańka była czymś więcej niż tylko wydmuchniętą przez dziecko bańką mydlaną. Z przodu miała małe wgłębienie, w którym widniało coś na kształt twarzy. Twarzy, której istnienia można się było jedynie domyślać. Momentami widać ją było dość wyraźnie, częściej jednak przypominała obłoczek dymu.

Jill patrzyła zaskoczona:

— Jason, pamiętasz tę notatkę, którą napisał Theodosius? Tę, którą znalazłam w koszu na śmieci w sekretnym schowku?

— O Boże, tak! — odparł olśniony Tennyson. — Opisywała właśnie tę bańkę. „Twarz jak unoszący się obłoczek dymu”.

Z obłoczka dymu dobiegł jakiś zgrzytliwy, chropowaty odgłos. Brzmiał jeszcze przez dłuższą chwilę, przybysze zrozumieli, że jest to próba nawiązania z nimi kontaktu.

— Nic z tego nie rozumiem — zauważyła Jill. Próbuje się z nami skomunikować, rzekł Szeptacz. To jasne. Ale ja też nic z tego nie rozumiem.

Brzmi trochę tak, jakby krzyczał na nas. Szeptaczu, myślisz że jest na nas zły?

Wątpię, odparł Szeptacz. Nie wyczuwam w nim żadnej złości.

Jeden ze stożków podleciał i stanął przed bańką. Bańka zaskrzeczała coś do niego, po czym stożek oddalił się. Zapadła cisza. Czuli, że obcy wciąż na nich patrzy, nawet w momentach, gdy dym zasłaniał twarz i nie mogą dostrzec jej wyrazu.

Wydaje mi się, że chociaż nie jestem tego pewien, że posłał po kogoś, kto być może będzie w stanie przetłumaczyć jego słowa, powiedział Szeptacz.

Bańka nic więcej na razie nie mówiła. Również stożki zachowywały milczenie, chociaż nie wiadomo było, czy w ogóle potrafiły wydawać jakieś dźwięki. Jedynym rozlegającym się w pomieszczeniu odgłosem były mlaśnięcia wydawane przez podobną do ośmiornicy istotę skaczącą w przód i tył. Oczy na stogu siana przyglądały im się z zaciekawieniem.

W końcu usłyszeli jeszcze inny odgłos. Odgłos absolutnie nie do pomylenia z innymi. Był to dźwięk stawianych przez człowieka kroków.

Tennyson obrócił się.

Na końcu pomieszczenia, przy wejściu stał Thomas Decker.

Загрузка...