JTo pewnym czasie, jeden ze szczuropodobnych członków załogi odnalazł go w małym, przypominającym szafę schowku, gdzie wcisnął się po wejściu na statek. Został stamtąd wywleczony i zaprowadzony do kapitana, siedzącego samotnie w sterowni i oddającego się słodkiemu nieróbstwu. Statek leciał zgodnie z kursem i w danej chwili nie było nic do roboty.
— Kto to jest? — spytał kapitan.
— Pasażer na gapę — odpowiedział obcy. — Wyciągnąłem go ze schowka na rufie.
— W porządku — kapitan kiwnął głową. — Zostaw go tu. Możesz odejść.
Gryzoń ruszył do drzwi.
— Proszę o zwrot mojej torby — rzucił za nim Tennyson.
Szczur zatrzymał się i odwrócił, ale nie puścił torby. Kapitan nie wytrzymał.
— Daj mi tę torbę i spływaj. Nie chcę cię tu widzieć.
Szczur posłusznie oddał torbę i w pośpiechu opuścił sterownię.
Kapitan przyjrzał się w zamyśleniu torbie, po czym podniósł głowę.
— A więc pan Jason Tennyson, prawda? Lekarz? — spytał.
Tennyson kiwnął głową.
— Tak, jestem lekarzem.
Kapitan położył torbę na podłodze, za krzesłem, na którym siedział.
— W mojej karierze zdarzyło mi się już kilku pasażerów na gapę. Ale jeszcze nigdy lekarz. Niech mi pan powie, doktorze, o co tu chodzi?
— To długa opowieść — odparł Tennyson — ale wolałbym jej teraz nie zaczynać.
— Siedział pan tam przez parę godzin — ciągnął kapitan. — Pewnie udało się panu wejść w Gutshot. Dlaczego pan tak długo czekał?
— Właśnie miałem zamiar wyjść, kiedy pański przyjaciel wywlókł mnie stamtąd siłą.
— To nie był mój przyjaciel.
— Przepraszam.
— Na tym statku, poza nami nie ma — ani jednego człowieka — kontynuował kapitan. — Nikt nie chce latać tak daleko. Żeby skompletować załogę muszę przyjmować różne szumowiny. Latam z nimi rozwożąc ładunki innych szumowin aż na Koniec Wszechświata i…
— Koniec czego?
— Koniec Wszechświata. Tam właśnie zmierzamy. Niech mi pan nie mówi, że nie tam chciał pan się dostać?
— Do tej chwili nie — odparł lekko zaskoczony Tennyson. — Nigdy nie słyszałem o takim miejscu.
— W takim razie zapewne chciał pan po prostu opuścić Gutshot.
— Tym razem, Kapitanie, pańskie domysły są trafne.
— Jakieś problemy?
— Ratowałem swoje życie.
— I wpadł pan na pierwszy statek, który odlatywał?
Tennyson potwierdził skinieniem głowy.
— Usiądź człowieku — powiedział kapitan. — Nie stój tak. Chcesz coś do picia?
— Chętnie — zgodził się Tennyson.
— Powiedz mi — spytał kapitan — czy ktoś widział, jak wkradałeś się na statek?
— Raczej nie.
— Na pewno?
— Poszedłem wcześniej do baru. Wie pan, do jednej z tych portowych knajp. Kiedy wychodziłem, przypadkiem wziąłem czyjąś kurtkę i czapkę. O ile pamiętam, bardzo się spieszyłem…
— Teraz już wiemy, co stało się z ubraniem Jenkinsa. Jenkins to mój pierwszy mat.
— Oczywiście zaraz oddam kurtkę i czapkę — szybko odparł Tennyson. — Zostawiłem je w kryjówce.
— To dziwne — ciągnął kapitan. — Nie zadałeś sobie nawet trudu, żeby sprawdzić dokąd leci ten statek. Najwyraźniej nie chciałeś lecieć na Koniec Wszechświata.
— To akurat było mi obojętne. Chciałem polecieć w każde miejsce, które nie nazywało się Gutshot — odrzekł Tennyson. — Byli bardzo blisko. Prawie mnie już mieli. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Kapitan wyciągnął rękę po butelkę znajdującą się na stole za nim i podał ją Tennysonowi.
— A teraz do konkretów. Jestem związany przepisami i muszę przytoczyć panu zasady regulaminu. Artykuł trzydzieści dziewięć paragraf dziewięć mówi, że pasażer bez ważnego biletu musi zostać zatrzymany w areszcie i odstawiony przy najbliższej okazji do portu, w którym dostał się na statek. W porcie tym powinien zostać oddany w ręce władz. Zanim to nastąpi, w czasie podróży pasażer ten zobowiązany jest do wykonywania prac wyznaczonych mu przez kapitana, co powinno przyczynić się do obniżenia kosztów jego pobytu na statku. Czy zrozumiał pan te przepisy?
— Tak — potwierdził Tennyson. — Wiem, że przejazd bez ważnego biletu jest nielegalny, ale muszę panu powiedzieć…
— Tym niemniej jest jeszcze jedna sprawa, jaką muszę rozważyć — kontynuował kapitan. — Jako że na co dzień przebywam wśród obcych szumowin, w głębi duszy mam poczucie, że ludzie w każdych okolicznościach powinni trzymać się razem. Na statku takim jak ten nasze akcje stoją bardzo nisko, więc powinniśmy wspierać się nawzajem i przymykać oko na pewne fakty, jeśli tylko jest to możliwe…
— To bardzo miło, że pan tak uważa — odparł Tennyson — ale od dłuższego czasu bezskutecznie usiłuję panu powiedzieć coś, co całkowicie zmienia postać rzeczy. Widzi pan, ja nie jestem pasażerem na gapę.
Kapitan spojrzał na niego podejrzliwie.
— Kim w takim razie pan jest, jeśli nie pasażerem na gapę?
— Powiedzmy, że po prostu bardzo się spieszyłem. Nie miałem czasu, żeby zorganizować wyjazd oficjalnie, a ponieważ z pewnych powodów musiałem wsiąść na pański statek, dostałem się tutaj w sposób nieformalny, oszukując strażnika, który wziął mnie za pańskiego mata…
— Ale ukrył się pan.
— To akurat jest proste do wytłumaczenia. Bałem się, że mógłby pan nie dać mi czasu na wyjaśnienia i, będąc pryncypialnym, wyrzucić mnie ze statku. Dlatego ukryłem się czekając na chwilę, kiedy wydawało mi się, że nie będzie pan już mógł zawrócić i, chcąc nie chcąc, będzie pan musiał kontynuować podróż.
— Z tego, co pan mówi, rozumiem, że jest pan gotów zapłacić za przejazd?
— Oczywiście. Proszę tylko podać cenę.
— Cóż, w takim razie pozwolę panu zapłacić za podróż zgodnie z normalną stawką, bez doliczenia ewentualnej kary.
— To bardzo miłe z pana strony.
— Doktorze Tennyson — kapitan zmienił temat — proszę się wreszcie napić. Nie przytknął pan nawet butelki do ust. Kiedy widzę, jak ktoś siedzi i bawi się pełną butelką zamiast pić, zaczynam się denerwować.
— Przepraszam, Kapitanie. Nie chciałem pana denerwować — Tennyson uniósł butelkę, pociągnął potężny łyk i opuścił ją.
— Wyborne — zachwycił się. — Cóż to takiego?
— To mikstura nazywana Szkocką. Pierwszy raz zrobiono ją na Matce Ziemi.
— Na Starej Ziemi?
— Dokładnie tak — przytaknął kapitan. — Rodzinnej planecie ludzi.
— Bardzo jestem ciekaw, jak wygląda Stara Ziemia. Był pan tam kiedykolwiek?
Kapitan skinął głową.
— Niewielu z nas postawiło nogę na jej świętej ziemi. Jesteśmy rozsiani po kosmosie i tylko nieliczni odważają się ponownie wybrać się tam, gdzie wszyscy pragniemy pewnego dnia wrócić.
— Tak to jest — mruknął Tennyson i ponownie pociągnął łyk z butelki.
— Ale wracając do naszych spraw — zreflektował się kapitan. — Obawiam się, że nie mam dla pana miejsca. Nieliczne, znajdujące się na tym statku kabiny są przepełnione. Nawet moje pokoje zostały wynajęte hordzie łuskowatych obrzydliwców pielgrzymujących na Koniec Wszechświata. Przed końcem podróży będę musiał zdezynfekować wszystkie pomieszczenia, zanim wprowadzę się do nich z powrotem, a i tak zapewne upłyną lata, zanim pozbędę się smrodu, jaki pozostanie po nich.
— Czemu w takim razie wynajął im pan miejsca?
— Oczywiście z powodu pieniędzy — odparł kapitan. — Ta hałastra jest cholernie bogata i chcieli mieć najlepsze miejsca na statku, niezależnie od kosztów. Zgodziłem się. Każdy z nich zapłacił trzykrotnie więcej, niż wynosi normalna opłata za przejazd. Mimo to wydaje mi się, że pewnego dnia będę tego żałował. Przyszło mi sypiać na zmianę w jednej kabinie z matem. A muszę panu powiedzieć, że mat jest wiernym wyznawcą diety czosnkowej. Wydaje mu się, że to go utrzymuje w formie. Jedynie skrajna konieczność zmusza mnie do wczołgiwania się na jego koję.
— Poza panem mat jest jedynym człowiekiem?
— Niestety, tak. Jest nas tylko dwóch. Załoga składa się ze szczurów takich jak ten, który pana znalazł, i innych, podobnych mu, śmierdzących obcych. Pomieszczenia dla pasażerów i kabiny są zajęte przez przyprawiających mnie o mdłości pielgrzymów.
— Jeśli tak pan nie cierpi obcych, czemu zajmuje się pan ich przewozem? Założę się, że z równym powodzeniem mógłby pan kierować frachtowcami.
— Muszę przetrwać jeszcze pięć lat tego piekła — odparł kapitan. — Jeszcze tylko pięć lat. Na frachtowcach nie zarabia się prawdziwych pieniędzy. Za to przewożenie tych cholernych pielgrzymów jest bardzo opłacalne, jeśli tylko jest się w stanie to wytrzymać. A ja jestem wytrzymały i dlatego będę to robił jeszcze kolejne pięć lat. Do tego czasu zarobię wystarczająco dużo, żeby przejść na emeryturę. Wtedy wreszcie wrócę na różową planetę nazywaną Kwiatem Jabłoni. Głupia nazwa, ale idealnie pasuje do tego miejsca. Czy był pan kiedykolwiek na jakiejś różowej planecie, doktorze? Nie ma ich zbyt wielu.
— Nie, nigdy.
— Szkoda — westchnął kapitan.
Od strony otwartych drzwi dało się słyszeć skrzypnięcie.
Kapitan odwrócił się na krześle.
— A, to ty, kochanie — powiedział wyraźnie uradowany.
Tennyson również obrócił się. W drzwiach stała jakaś kobieta. Miała imponującą figurę, szerokie ramiona i biodra, piękne oczy osadzone w pełnej wyrazu twarzy, duże, kształtne usta i błyszczące jak złoto włosy.
— Wejdź, proszę — powiedział kapitan. — Jak widzisz, mamy jeszcze jednego pasażera. Czworo ludzi na pokładzie w czasie jednego tylko rejsu. To chyba nasz rekord.
— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — rzekła kobieta.
— Ależ skąd — odparł kapitan. — Bardzo się cieszymy, że zechciałaś nas odwiedzić. Jill Roberts, a to doktor Tennyson. Doktor Jason Tennyson.
Wyciągnęła rękę do Tennysona.
— Miło mi spotkać kolejnego człowieka. Gdzie się pan ukrywał?
Tennyson momentalnie zamarł. Obracając się, kobieta stanęła tak, że ujrzał jej zasłonięty dotąd drugi policzek. Przez całą jego długość, od szczęki aż po skroń biegła wyraźna, czerwona szrama.
— Przykro mi, doktorze — powiedziała. — Tak już wyglądam. Od lat straszę tym wszystkich przyjaciół.
— Proszę mi wybaczyć — odrzekł wyraźnie speszony Tennyson. — Moje zachowanie jest naganne. Jako lekarz…
— Jako lekarz nie może pan nic na to poradzić. Zamaskowanie tego w jakikolwiek sposób jest niemożliwe. Nawet operacja plastyczna jest niewykonalna. Tak już po prostu musi zostać. Muszę z tym żyć. Zresztą, już się nauczyłam z tym żyć.
— Panna Roberts jest pisarką — wyjaśnił kapitan. Artykuły do czasopism, długa półka książek.
— Jeśli butelka nie przyrosła jeszcze do pańskiej ręki, to czy mógłby pan pozwolić mi zniejszyć nieco jej zawartość? — spytała Jill Roberts.
— Oczywiście — odpowiedział szybko Tennyson. — Pozwoli pani, że wytrę. — Dokładnie przetarł szyjkę butelki końcem rękawa koszuli.
— Wygląda na to, że na tej puszce po konserwach nie ma ani jednej szklanki — ciągnęła Jill Roberts. — Ale, prawdę mówiąc, specjalnie mi to nie przeszkadza. Picie z kimś z jednej butelki to tylko jeden ze sposobów wymiany zarazków.
Wzięła butelkę i usiadła na jednym wolnym krześle.
— Gdzie też pan śpi? — spytała Tennysona. — Kapitan wspominał mi, że wszystkie kabiny są zajęte. Nie upchnął chyba pana razem z tym obcym bydłem w czwartej klasie?
— Doktor Tennyson — powiedział kapitan z uśmiechem — trochę się spóźnił. Szczerze powiedziawszy, nie mam go gdzie umieścić. Pojawił się dość niespodziewanie.
Kobieta podniosła butelkę do ust, opuściła i spojrzała podejrzliwie na Tennysona.
— To prawda? — spytała. Tennyson uśmiechnął się szeroko.
— Kapitan stara się być uprzejmy. Tak naprawdę jestem pasażerem na gapę. A co do kabiny, nie powinniście się państwo tym martwić, ułożę się gdziekolwiek. I tak jestem szczęśliwy, że udało mi się dostać na pokład.
— Jeśli już mamy być skrupulatni, to prawda wygląda jeszcze inaczej. — Kapitan poczuł się zobowiązany wyjaśnić sprawę do końca. — Doktor rzeczywiście jest pasażerem na gapę, ale pragnie zapłacić za podróż. Dlatego, z praktycznego punktu widzenia, od tej chwili nie jest już pasażerem na gapę.
— Ależ pan musi być głodny — zauważyła Jill. — Pewnie nie wziął pan ze sobą jedzenia.
— Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym — odparł Tennyson. — Prawdę mówiąc, zbytnio się spieszyłem. Ale wystarczyłby mi jakiś stek.
— Na tej konserwie nie ujrzy pan steków — uśmiechnęła się Jill. — Ale na pewno znajdzie się coś do wypełnienia żołądka. Prawda, Kapitanie?
— Oczywiście — zgodził się kapitan. — Nie powinno z tym być większych problemów. Jestem pewien, że coś się znajdzie.
Jill wstała i wetknęła sobie butelkę pod pachę.
— Proszę przysłać jedzenie do mojej kabiny — rzuciła w stronę kapitana, a następnie zwróciła się do Tennysona: — Proszę ze mną. Umyjemy pana, uczeszemy i zobaczymy, jak pan naprawdę wygląda.