Rozdział 18

Tennyson ponownie znalazł się w świecie równań i wykresów, ale tym razem trochę z tego rozumiał.

Jednym z nich był Ecuyer. Wykres w pewnym sensie przypominał Ecuyera, a równania, jakie były mu przypisane, w jakiś niepojęty Tennysonowi sposób przywodziły na myśl jego pracodawcę. Nie był to chyba kolor, wykres i równania były szaro-różowe, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego taka właśnie kombinacja barw miałaby mu przypominać Ecuyera. Sprawiał to raczej kształt wykresów i składników równań. Przez chwilę Tennyson wytężał umysł, pocąc się i łapiąc nerwowo powietrze, próbując rozwikłać równania, co jednak było niemożliwe do wykonania, gdy nie znał konwencji ich zapisu i pojawiających się znaków.

Po zastanowieniu zostawił Ecuyera, czy też to, co mu go przypominało. Uczynił to z rozwagą, ale i z wielkim trudem. Muszę spojrzeć na to pod innym kątem, stwierdził, nabrać pewnego dystansu, przez chwilę zająć się czymś innym i wyrzucić to z mojego umysłu. Kiedy później powrócę do tego, jakiś wykres albo równanie musi w końcu stać się czytelne.

Po prostu musiał znać prawdę. Bardzo chciał wiedzieć, czy był to rzeczywiście Ecuyer.

Całe otoczenie spowijała mgła, a w powietrzu dawały się wyczuć dziwne wibracje. Gdyby tylko znalazł coś stabilnego, coś, czemu będzie mógł lepiej się przyjrzeć. Niestety, mimo że otaczające Tennysona obiekty właściwie pozostawały nieruchome, wciąż wydawało mu się, że co chwila zmieniają swoje oblicze. Tak, najwyraźniej o to właśnie chodziło, o niestabilność.

Po chwili spędzonej na rozważaniach, powrócił do poprzedniego obiektu zainteresowań. Odwrócił szybko głowę, mając nadzieję, że może uda mu się wziąć diagramy i równania przez zaskoczenie.

Ecuyera już tam nie było. Szary i różowy kolor znikły. Na ich miejsce wszedł fiolet i złoto. Kolejny wykres i kolejny zestaw równań.

Na ich widok Tennyson zamarł. Przerażenie zaparło mu dech w piersiach. Nie wytrzymał i krzyknął:

— Mary! Mary! Mary!

Próbował wydostać się z miejsca, w jakim się znalazł, chociaż nie wiedział jak to zrobić, a w dodatku ktoś najwyraźniej przytrzymywał go, nie pozwalając uciec.

— Nie! Nie! Nie! — krzyknął ponownie, a ktoś odezwał się do niego szeptem.

— Już, już. Spokojnie.

W tym samym momencie poczuł na sobie czyjeś dłonie, a kiedy otworzył oczy, zobaczył jedynie ciemność, co było dla niego zaskoczeniem, bo nie wiedział, że jego oczy były zamknięte.

Ten sam głos powiedział:

— Nie, Hubercie. Wszystko w porządku. Miał po prostu koszmar.

— Jill? — spytał słabo Tennyson.

— Tak. Już wszystko w porządku. Jestem przy tobie.

Zauważył, że leży w łóżku. Jill pochylała się nad nim, a Hubert stał niezdecydowanie w oświetlonym przedpokoju.

— Pracowałam do późna — powiedziała Jill. — Myślałam, że pewnie już śpisz, ale wpadłam, a Hubert mnie wpuścił. Chciałam się z tobą zobaczyć. Mam ci tyle do opowiedzenia.

— Byłem w świecie równań — mówił jeszcze trochę nieprzytomny Tennyson. — Znów mi się to śniło. Ecuyer też tam był. Szaro-różowy. Kiedy na chwilę się odwróciłem…

— Krzyczałeś coś o Mary. Mary też tam była? Mary, ta od Nieba?

Kiwnął potakująco głową. Spróbował usiąść na łóżku, ciągle zamroczony snem.

— Była fioletowo-złota — powiedział cicho. — To było straszne.

Загрузка...