Tak doskonałych omletów jak w Azalii nie serwowano chyba nigdzie na świecie. Puszyste i słodkie nawet bez dodatku syropu. Dwanaście lat minęło od chwili, kiedy jadła je ostatnio, a ciągle pamiętała ich smak.
Cały weekend robiła porządki, przygotowując dom rodziców do wystawienia na sprzedaż, i w poniedziałek uznała, że coś się jej należy od życia: drobna przyjemność w postaci omletu w Azalii.
– Witaj, Peg – pozdrowiła siwowłosą właścicielkę kawiarni i wnuczkę pierwszej właścicielki w jednej osobie. Babcia Peg otworzyła Azalię, kiedy jej mąż, a dziadek Peg, zginął na froncie w Europie. Wojenna wdowa musiała jakoś zapewnić byt piątce dzieci.
– Witaj, kochanie. – Peg wyszła zza kontuaru i serdecznie uściskała Avery. Pachniała syropem klonowym i bekonem. – Moje wyrazy współczucia. Tak mi przykro. Jeśli tylko będę mogła pomóc ci w czymkolwiek, wystarczy, żebyś powiedziała słowo.
Avery odwzajemniła uścisk.
– Dziękuję, Peg. Bardzo ci dziękuję. To wiele dla mnie znaczy.
Peg podejrzanie błyszczały oczy, kiedy wreszcie wypuściła Avery z objęć.
– Założę się, że przyszłaś na mój sławny omlet. Avery uśmiechnęła się szeroko.
– To aż tak widać?
– Pierwszy spałaszowałaś, jak miałaś dwa latka. Pamiętam dobrze, twoi rodzice wprost oniemieli, kiedy zobaczyli, jak zmiatasz z talerza wszystko do czysta. – Peg wygładziła fartuch. – Siadaj, dziecko, rozgość się. Zaraz powiem Marcie, żeby podała ci kawę.
Pora lunchu minęła, stali stołownicy już sobie poszli, kawiarnia opustoszała i Avery miała do dyspozycji wszystkie stoliki, mogła wybierać. Usiadła przy oknie wychodzącym na plac miejski, gdzie trwały przygotowania do festynu wiosennego. Między drzewami instalowano lampiony, grabiono trawniki. W piątkowy wieczór zabrzmi muzyka, plac rozbłyśnie dziesiątkami kolorowych świateł. Bajkowy widok.
Uśmiechnęła się do siebie. Mieszkańcy Luizjany kochali się bawić, świętować, wykorzystywali po temu wszelkie nadarzające się okazje. Każde miasto, każde miasteczko miało jakieś swoje święto, więc Cypress Springs nie mogło być gorsze. Miało swój trwający cały weekend festyn wiosenny, połączony z jarmarkiem i loterią, pełen muzyki, śmiechu oraz rozmaitych atrakcji, wśród których każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Zwykle zjeżdżali na festyn goście z całego stanu, więc miejsca w pensjonatach oraz motelach trzeba było rezerwować na kilka tygodni naprzód. Avery, kiedy jeszcze mieszkała w Cypress, co roku brała udział w festynie.
– Kawy?
Avery odwróciła głowę od okna.
– Poproszę.
Kelnerka nalała kawy, postawiła na stoliku dzbanuszek z mlekiem. Avery podziękowała, posłodziła kawę, dodała mleka i znowu zapatrzyła się w okno.
Weekend był jedną emocjonalną huśtawką: wypełniony łzami, śmiechem, bólem i wdzięcznością. Sąsiedzi i znajomi zaglądali, żeby sprawdzić, jak sobie radzi. Przynosili kwiaty, jedzenie, ciasta. Po raz ostatni widziała ich wszystkich na pogrzebie matki. Każdy zabawił chwilę, każdy zachował jakieś wspomnienia o ojcu Avery: ciepłe, zabawne, wzruszające, którymi chciał się podzielić. Wielu z nich biło się w piersi za brak reakcji na dziwne zachowanie doktora.
W każdym razie serdeczność, którą odczuwała na każdym kroku, bardzo pomagała, dodawała otuchy, podnosiła na duchu, wzmacniała.
Przede wszystkim jednak sprawiała, że Avery nie czuła się osamotniona.
Zapomniała już, jak to jest żyć wśród przyjaciół, ludzi sobie życzliwych, należeć do małej społeczności, być osobą z krwi i kości, a nie anonimowym numerem, kimś, kto się liczy już choćby dlatego, że tę społeczności współtworzy i dba o jej kształt.
Wróciła myślami do rozmowy z Gallagherem. Zaproponowałby ceremonia odbyła się w środę wieczorem, zaś sam pogrzeb następnego dnia rano. Był pewien, że całe miasteczko zechce pożegnać swojego doktora, więc wybrał taki termin, by wszyscy zdążyli przeczytać nekrologi i w niedzielnym, i w środowym wydaniu „Gazette”.
Lila zaofiarowała się urządzić stypę w czwartek, wręcz nalegała. Avery przystała bez oporów, wdzięczna, że ktoś wziął ten bolesny obowiązek na siebie.
Jeszcze dwa dni.
Czy pochowanie ojca pomoże jej pożegnać się z nim? Zacisnęła dłonie na kubku. Czy pogrzeb coś zamknie? Czy też nadal będzie czuła straszliwą pustkę w sercu?
Kelnerka przyniosła zamówienie, dolała kawy do kubka. Avery podziękowała, odkroiła pierwszy kęs, włożyła do ust i przymknęła oczy, rozkoszując się niezrównanym smakiem słynnych omletów Peg.
Nawet nie zauważyła, kiedy pochłonęła pół porcji. Odłożyła sztućce i westchnęła z ukontentowaniem.
– Takie dobre, jak je zapamiętałaś? – zagadnęła Peg zza baru.
– Jeszcze lepsze – odparła, odsuwając talerz. – Objadłam się tak, że zaraz pęknę. Więcej już nie zmieszczę, choć pyszne.
Peg pokręciła głową z politowaniem.
– Nic dziwnego, żeś taka chuda. Marcie zaraz poda ci rachunek.
Avery podziękowała i zerknęła przez okno. Już miała odwrócić wzrok, kiedy kątem oka dostrzegła Huntera z Lila. Pochłonięci rozmową, stali pod wielkim dębem po drugiej stronic ulicy.
Nie, pomyślała, przyjrzawszy się uważniej. Nie rozmawiali, sądząc po minach i gestach, najwyraźniej o coś się spierali. Lila uniosła gwałtownie dłoń, jakby chciała wymierzyć synowi policzek, on zdążył ją powstrzymać, równie gwałtownie odtrącając uniesioną rękę. Na odległość było widać, że jest wściekły. A Lila zdesperowana.
Avery poczuła się jak podglądaczka. Chciała odwrócić głowę, lecz nie była w stanie. Matka i syn wymienili jeszcze kilka zdań, po czym Hunter odwrócił się, chciał odejść. Lila chwyciła go za rękę, on z obrzydzeniem tę rękę strącił.
Lila o coś prosiła, to oczywiste. Błagała. Ale o co? O synowską miłość? O wysłuchanie?
Hunter odszedł.
Lila przez chwilę stała bez ruchu, patrzyła za nim, a potem bezradnie opuściła ramiona, jakby skurczyła się w sobie. Oparła się o drzewo i ukryła twarz w dłoniach.
Avery zerwała się od stolika, złapała torebkę.
– Zapłacę później, Peg. Zatrzymaj rachunek – zawołała, spiesząc do drzwi.
Zanim Peg zdążyła odpowiedzieć, była już na ulicy.
– Lilu, nic ci nie jest? – zagadnęła niepewnie.
– Odejdź, Avery, proszę.
– Wykluczone. Przecież nie zostawię cię w takim stanie.
– Nie pomożesz mi. Nikt nie może mi pomóc. Opuściła dłonie, podniosła wzrok na Avery.
Zapłakana, z rozmazanym makijażem, wyglądała dziesięć lat starzej niż miła, zadbana pani, która podejmowała Avery kilka dni wcześniej kolacją.
– Pozwól, odprowadzę cię przynajmniej do samochodu albo, jeszcze lepiej, odwiozę do domu.
– Nie zasługuję na twoją troskę, Avery. Tyle błędów popełniłam w życiu. Wobec dzieci, wobec… – Załamała ręce. – Boże, zlituj się nade mną. To moja wina! To wszystko moja wina.
– Hunter tak ci powiedział?
– Muszę już iść.
– Hunter coś ci zarzucał? Mówił o winie? Widziałam, że się spieracie.
– Muszę iść – powtórzyła Lila i zaczęła szukać kluczyków w torebce. Ręce tak strasznie jej drżały, że z trudem odnalezione kluczyki poleciały na ziemię.
Avery pochyliła się, żeby je podnieść.
– Jeśli rzeczywiście tak ci powiedział, nie wierz mu. To nie twoja wina, że Hunter jest taki, jaki jest. On ponosi odpowiedzialność za swoje życie, nie ty.
Lila pokręciła głową.
– Nic nie wiesz… Byłam straszną matką. Wszystko popsułam. Wszystko!
Lila chciała odejść, ale Avery chwyciła ją za ramię i odwróciła ku sobie.
– Nieprawda. Pomyśl o Matcie. O Cherry. Przyjrzyj się im. Mają udane, szczęśliwe życie. Wychowałaś ich na porządnych ludzi.
Lila znieruchomiała, spojrzała Avery prosto w oczy.
– Źle się czuję – powiedziała cicho. – Możesz odwieźć mnie do domu?
Avery zaprowadziła ją do samochodu, zaparkowanego po drugiej stronie placu, pomogła jej wsiąść, sama usadowiła się za kierownicą i zapaliła silnik.
Droga upłynęła im w milczeniu. Avery czuła, że Lila nie ma ani siły, ani ochoty do rozmowy.
Kiedy dojechały na miejsce, pomogła Lili wysiąść, ujęła ją pod łokieć i poprowadziła do domu.
Ledwie otworzyła drzwi, u szczytu schodów pojawiła się Cherry. Spojrzała na matkę i Avery.
– Co się stało?
– Nic, wszystko w porządku – zapewniła Lila.
– Jestem tylko trochę zmęczona.
Cherry zbiegła na parter, ujęła matkę pod ramię.
– Pomogę ci.
– Daj spokój, nic mi nie jest.
– Mamo…
– Nie chcę o tym rozmawiać. – Odsunęła rękę córki. – Boli mnie głowa… – Spojrzała na Avery.
– Dziękuję, jesteś kochana, że mnie odwiozłaś. Mam nadzieję, że nie pokrzyżowałam ci planów.
– Skądże. Mam nadzieję, że wkrótce poczujesz się lepiej.
– Muszę się położyć. Przepraszam.
Cherry patrzyła, jak matka powoli wchodzi po schodach, a kiedy zniknęła, zapytała wyraźnie zaniepokojona:
– Co się stało, Avery?
– Nie wiem. Siedziałam w Azalii, przy stoliku pod oknem. Wyjrzałam i zobaczyłam twoją matkę. Rozmawiała z Hunterem…
– Z Hunterem?
– Rozmowa musiała być nieprzyjemna, sądząc po tym, co widziałam.
Przez twarz Cherry przemknął grymas wściekłości.
– A to sukin… Dlaczego ją nęka? Dlaczego stąd po prostu nie wyjedzie?
Avery milczała, nie bardzo wiedząc, co miałaby powiedzieć.
Cherry wyciągnęła z szuflady stolika stojącego w holu paczkę papierosów i zapaliła, ledwie mogąc powstrzymać drżenie rąk. Podeszła do drzwi, uchyliła je i stanęła w progu, wydmuchując dym na zewnątrz.
– Kłócili się? – zapytała po długiej chwili. – O co?
Avery bezradnie pokręciła głową.
– Nie wiem. Pytałam, ale Lila nie chciała nic powiedzieć.
– Coś jednak musiała ci powiedzieć. – W głosie Cherry słychać było irytację.
– Tylko tyle, że wszystko w życiu robiła nie tak, jak powinna. Że skrzywdziła swoje dzieci. I że to wszystko jej wina.
– Mój Boże… – Cherry zamknęła oczy.
– Próbowałam jej tłumaczyć, że nie może się obwiniać. Przecież Hunter sam ponosi odpowiedzialność za swoje uczynki i decyzje.
– Nie chciała cię słuchać – bardziej stwierdziła, niż zapytała Cherry.
– Przeciwnie, jakby się uspokoiła.
– Alleluja. – Cherry zgasiła niedopałek w stojącej na ganku popielniczce. – Możesz sobie pogratulować.
– Rozumiem, że to nie pierwszy taki incydent.
– Dobrze rozumiesz. Ledwie się tu pojawił, zaczął ją nękać. Całą rodzinę, jeśli idzie o ścisłość. Nie uwierzyłabyś własnym uszom, gdybyś usłyszała, co wygadywał, o jakie rzeczy nas oskarżał. – Cherry westchnęła. – To, że Mattowi i mnie układa się w życiu, nie ma dla niej znaczenia. Myśli tylko o Hunterze i jego problemach. W pewnym sensie rzeczywiście zawiniła.
– Co się z nim stało, Cherry? Był takim dobrym, pogodnym chłopakiem.
Cherry wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Nikt z nas nie wie.
– To zaczęło się tamtego lata, kiedy zamordowano Sallie Waguespack, prawda?
Cherry poderwała głowę i prawie wrogo spojrzała na Avery.
– Skąd to skojarzenie?
– Bo właśnie wtedy między Mattcm i Hunterem coś się popsuło. Zrobili akurat prawo jazdy. I zaraz potem wybuchł konflikt. Hunter bardzo się zmienił. – Ponieważ Cherry milczała, Avery mówiła dalej: – A skąd skojarzenie? Stąd, że znalazłam w rzeczach ojca pudełko z wycinkami prasowymi. – Opowiedziała o wycinkach i o rozmowie z Buddym. – Zapomniałam zupełnie o tamtej sprawie i dopiero teraz…
– Co ma piernik do wiatraka? – prychnęła Cherry.
– Słucham?
– Dlaczego uważasz, że Hunter miałby mieć coś wspólnego z tamtym morderstwem?
Avery spojrzała na Cherry z nieskrywanym zdziwieniem.
– Nie uważam. Zwykła zbieżność zdarzeń, tyle tylko chciałam powiedzieć.
Cherry zaczęła pocierać czoło, jakby nagle rozbolała ją głowa.
– Miałam wtedy… ile? Dziewięć, dziesięć lat. Pamiętam tylko, że było… niespokojnie. Wszyscy chodzili wzburzeni… poruszeni. Mówili o czymś, ale milkli przy dziecku. No, coś do mnie dotarło…
– Opuściła dłoń, zwiesiła głowę. – Masz rację, Hunter rzeczywiście wtedy się zmienił. Odizolował się, zamknął w sobie. Matt musiał to bardzo przeżyć, domyślam się, jak ciężko musiało mu być. Nagle, prawie z dnia na dzień, stracił brata, a byli sobie tacy bliscy. – Cherry przeszedł dreszcz. Cofnęła się do holu i zamknęła drzwi.
– Matt w końcu pogodził się z sytuacją. Ojciec i ja chyba też, ale mama… nigdy nie mogła przeboleć. Teraz, po powrocie Huntera, jest jeszcze gorzej. Zresztą wszystkim nam jest trudniej. Dopóki mieszkał w Nowym Orleanie, mogliśmy udawać, że nie pamiętamy. Nawet mama… Znajdowała pociechę w tym, że odniósł sukces, jest wziętym prawnikiem, dobrze sobie radzi.
Co z oczu, to z pamięci. Avery potrafiła to zrozumieć. W pewnym sensie dotyczyło to jej samej, tego, jak wyglądały ostatnio jej relacje z ojcem. Mówiła sobie, że z nim wszystko w porządku, że staruszek żyje sobie spokojnie, nic złego się nie dzieje.
– Ale nie, on musiał wrócić – ciągnęła Cherry. – Pełen urazy, pretensji do całej rodziny. Aż dziw bierze, że z takim bagażem obciążeń, jeszcze chodzi prosto.
– Tamtego wieczoru, kiedy byłam u was na kolacji, Buddy wspomniał, że Hunter omal nie został wyrzucony z izby adwokackiej. Co się stało?
– Co się stało? Zrujnował sobie karierę, to się stało. Miał wszystko, pozycję, pieniądze, głowę nie od parady. Miał rodzinę, która go kochała. Przekreślił wszystko. – Cherry była pełna goryczy. – Wiesz, czym się zajmuje? Był współwłaścicielem największej na całym Południu, najbardziej wziętej kancelarii zajmującej się prawem handlowym. Rzucił to i został prowincjonalnym kauzyperdą. Prowadzi sprawy rozwodowe i upadłościowe. Rozumiesz coś z tego? – W głosie Cherry zabrzmiał bezbrzeżny smutek. – Bo ja nie. Otworzył biuro w dawnej kwiaciarni Barkera, mieszka w mieszkaniu za sklepem. To na rogu Walton i Johnson. Pamiętasz?
Avery tylko skinęła głową. Jak miała to skomentować? Co powiedzieć?
– Już słyszałaś, co myślę o jego powrocie do Cypress. Wrócił, żeby sprawić nam ból. Ukarać nas za jakieś wyimaginowane winy, za krzywdy, których ponoć od nas zaznał. – Cherry spojrzała w stronę schodów, jakby chciała powiedzieć, że chodzi o Lilę. – I udało mu się.