Rozdział 51

Avery siedziała bez ruchu na łóżku, kurczowo ściskając w dłoni telefon. Doktor Harris wyjaśnił jej wszystko. Badeaux miał dwóch zastępców, w przypadku zgonu na miejsce udawał się któryś z tej trójki.

Kiedy Sallie Waguespack została zamordowana, Badeaux spędzał w Paryżu miesiąc miodowy, wezwano więc Chauvina. Ojciec Avery podpisał akt zgonu i to on zadecydował, że nie będzie autopsji, a Badeaux po powrocie nie zakwestionował jego decyzji. Można powiedzieć, że sprawa spoczęła w ziemi razem z ofiarą.

Trudy Pruitt mówiła prawdę. Jej synowie nie zabili. Ojciec Avery pomógł prawdziwemu mordercy ujść kary.

Nie mogła uwierzyć, że to zrobił. Zawsze miała go za człowieka prawego, nieskazitelnie uczciwego, o niezłomnych zasadach.

Do końca życia dręczyły go wyrzuty sumienia, to dlatego nie pozbył się wycinków, miały mu przypominać o przeniewierstwie. Czy bał się, że zostanie odkryte? A może czekał na to?

Nie mógł dłużej żyć ze świadomością, że kiedyś przyłożył rękę do zbrodni. Ale nie popełnił samobójstwa. Chciał się ujawnić. Oczyścić Pruittów z niesłusznie ciążącej na nich winy.

Dlatego zginął.

Dlaczego jednak zdecydował się wtedy, przed laty, pomóc mordercy? Kogo osłaniał?

To oczywiste. Swojego najlepszego przyjaciela. Buddy’ego Stevensa.

Avery zamknęła oczy. Buddy ją okłamał. Twierdził, że nie ma pojęcia, dlaczego ojciec przechowywał wycinki. Powiedział, że ojciec nie brał udziału w dochodzeniu.

Tymczasem tkwił po uszy w tej sprawie. Obaj byli uwikłani.

Przypomniała sobie, co przeczytała w dzienniku matki. Po śmierci Sallie Waguespack wszystko się zmieniło. Stosunki ojca z Buddym popsuły się diametralnie. W ostatnich latach w ogóle przestali ze sobą rozmawiać, jeśli miała wierzyć słowom Huntera.

Ojciec musiał znienawidzić Buddy’ego, to przez niego przecież złamał zasady.

Biedna kobieta. Na domiar wszystkiego w ciąży, W ciąży. Z kim?

Lila będzie wiedziała.

Avery chwyciła torebkę, w której miała dwa, szczęśliwym zrządzeniem uratowane przed spaleniem, zeszyty matczynych dzienników, i zeszła do kuchni.

– Znacznie lepiej wyglądasz – przywitała ją Lila ciepłym słowem i równie ciepłym uśmiechem. – Wiesz, coś jednak jest w tych niewyszukanych, domowych daniach – ciągnęła, krzątając się przy garnkach. – Pomyśl, makaron zapiekany z serem, risotto z kurczaka albo porządny kawałek pieczeni wołowej, i człowiek od razu czuje się lepiej.

Gdyby to było takie proste, pomyślała Avery. Jak z reklam z lat pięćdziesiątych. Lśniące kuchenki, pełne wszelkich dóbr lodówki – ikony dostatku, powszechnej szczęśliwości, uśmiechnięte gospodynie domowe z głowami prosto od fryzjera, z paznokciami prosto od manikiurzystki. Stary serial telewizyjny. Rumiane bobasy, spasione aniołki, domek z ogródkiem, przed domem nowy samochód. Prosperity i samozadowolenie pierwszych lat po wojnie.

Życie niestety nie przypominało starych reklam i starych seriali, chociaż Lila bardzo chciała upodobnić je do reklam i seriali. Życie Liii – odcinek starego serialu. Oszustwo. Iluzja.

Pozór doskonały pomagający ukryć prawdę.

Jak wygląda prawda?

Avery wyjęła z torebki dzienniki matki.

– Muszę cię o coś zapytać – powiedziała cicho.

– To bardzo ważne. Mam tu dzienniki matki. Znalazłam na strychu cały komplet, wszystkie. Te dwa ocalały, bo wychodząc rano z domu, zabrałam je ze sobą. Przejrzałam je i chcę cię o coś zapytać.

– Oczywiście, kochanie. Co chcesz wiedzieć?

– Z kim Sallie Waguespack była w ciąży? Lila odmierzała właśnie mleko, które miała dodać do ciasta. Szklaneczka wypadła jej z ręki.

– Lilu?

– Nie wiem, o czym mówisz. – Lila chwyciła ścierkę i zaczęła gorączkowo wycierać rozlane mleko.

– Owszem, wiesz. Czyje to było dziecko? Lila stanęła nieruchomo, w kuchni zaległa głucha, martwa cisza.

– Oni wszyscy już nie żyją – podjęła Avery. – Wszyscy, którzy mieli cokolwiek wspólnego ze śmiercią Sallie, już odeszli. Z wyjątkiem Buddy’ego. Wiesz, co to oznacza?

Z gardła Lili wyrwał się szloch. Avery podeszła bliżej.

– Powiedz, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy. Buddy, mój ojciec, Pat Greene, oni byli w zmowie. Kogoś kryli. Kogo, Lilu? Ci chłopcy nie zabili Sallie Waguespack.

Lila otworzyła usta, ale tyko poruszyła nimi kilka razy bezgłośnie, jak ryba chwytająca powietrze. Avery potrząsnęła nią.

– Jesteś jedyną osobą, której wspomniałam o dziennikach. Tam było wszystko. Komu powtórzyłaś naszą rozmowę? Kto podpalił mój dom? Kto chciał zniszczyć dowody?

– Proszę – jęknęła Lila. – Proszę, ja…

– Przestań go osłaniać. Musisz to wreszcie wyjaśnić, przeciąć. Tylko ty jesteś w stanie to zrobić. Tylko ty możesz…

– To było dziecko Buddy’ego! – wyrzuciła z siebie. – Oszukał mnie. Zdradził rodzinę. Zdradził to miasto. Pan Paragraf, za dnia nauczający wszystkich dookoła, że mają żyć w bojaźni Bożej, w poszanowaniu prawa, a w nocy cudzołożył z tą… tą dziwką! – Wybuchnęła spazmatycznym płaczem, skurczyła się w sobie, jakby rozpacz przyginała ją do ziemi. – Ona… zaszła w ciążę. Wtedy Buddy wyznał mi prawdę. Ja nic… nigdy…

Nic nie wiedziała. Nie podejrzewała. Bogobojna żona bogobojnego szefa policji.

Avery szczerze jej współczuła. Zawsze, odkąd mogła sięgnąć pamięcią, wydawało się jej, że Stevensowie są idealnym małżeństwem. Najwyraźniej Lili też się tak wydawało.

– Ona chciała go zniszczyć. Rozgłosić wszystkim dookoła. Nie mogłam na to pozwolić. Nie mogłam dopuścić, żeby do mojej rodziny przylgnął brud, błoto.

– Co zrobiłaś? – zapytała Avery, chociaż znała już odpowiedź.

– Poszłam do niej. Prosiłam, błagałam, żeby milczała. Żeby nas oszczędziła. Jaka ja byłam naiwna. Sallie Waguespack nie znała takiego słowa. Wyśmiała mnie. Powiedziała, że jestem żałosna. Żałosna kura domowa, garkotłuk, tak mnie nazwała. – Lila zacisnęła dłonie. – Chełpiła się, jak go uwiodła, jakie to było łatwe, opowiadała… jak dobrze im razem w łóżku. Chełpiła się, że jest w ciąży. Powiedziała, że nie będzie milczeć, żebym tego po niej nie oczekiwała. Siedziałyśmy w kuchni. Płakałam, błagałam, żeby przestała, żeby się zamknęła. – Oczy Lili zrobiły się szkliste, martwe. – Ja nie chciałam. Naprawdę nie chciałam. Musisz mi uwierzyć.

– Mów, Lilu. Powiedz mi wszystko.

– Chwyciłam nóż i… ugodziłam ją. Raz, potem drugi. Nie wiem, ile ciosów zadałam… aż zobaczyłam… krew. Wszędzie pełno krwi.

Avery cofnęła się, oparła o szafkę.

– A Buddy zrobił resztę – szepnęła.

– Tak. Nie prosiłam go o to, ale powiedział, że wszystkim się zajmie, że mam być cicho. Nie rozumiałam, co to może znaczyć… co zamierza. Dopiero następnego dnia…

Sprokurował dowody. Uczynił z Pruittów winnych morderstwa. Wybrał ich na kozły ofiarne. Wszystko po to, by osłonić żonę. I ratować siebie.

Wciągnął w to swojego najlepszego przyjaciela, a przy okazji także Pata Greene’a i Kevina Gallaghera.

– Musiałam z tym żyć przez te wszystkie lata. Poczucie winy. Wyrzuty sumienia. Ci chłopcy… Co ja najlepszego… – Ogarnęła ramiona dłońmi. – Buddy ubłagał twojego ojca, żeby skłamał. Żeby nie zarządził autopsji. Pruittowie nie żyli. To było takie proste…

– Wiedzieliście, że nie dojdzie do procesu.

– Tak. Twój ojciec nie potrafił tego znieść. Wyrzuty sumienia… Dlatego popełnił samobójstwo. Żałuję, że nie miałam dość odwagi, by zrobić to samo! Moje dzieci… moi przyjaciele. Zniszczyłam życie tylu ludzi.

Drzwi do kuchni otworzyły się pchnięte gwałtownie i do kuchni wpadł siny na twarzy Buddy, za nim Cherry.

– Dość! – ryknął.

Cherry podbiegła do matki, otoczyła ją ramionami.

– Za późno, Buddy – powiedziała Avery. – Jak mogłeś?

– Nie chciałem, żebyś się dowiedziała – powiedział z żalem. – Twój ojciec też nie chciał.

– Skąd wiesz, czego chciał mój ojciec? – wybuchnęła. – Zmusiłeś go do kłamstwa! Przez wzgląd na przyjaźń.

Buddy pokręcił głową.

– Chciałem tylko chronić swoją rodzinę. Potrafisz to chyba zrozumieć? Lila nie była niczemu winna. Nie mogłem dopuścić, żeby poszła do więzienia za moje błędy. Za moje grzechy. Twój ojciec to rozumiał.

– Zostaw mojego ojca… Kazałeś skłamać Greene’owi, że widział Pruittów?

– Tak. Prosiłem, żeby mi pomógł. Powiedziałem mu, że miałem romans z Sallie. Tylko tyle. Był moim przyjacielem. Ufał mi.

– A narzędzie zbrodni? – spytała Avery z jadowitym sarkazmem.

– Ja je podrzuciłem. Pat o niczym nie wiedział. Gallagher przygotowywał Sallie do pochówku. Poprosiłem go, by nie rozgłaszał, że dziewczyna była w ciąży. Po co? Najtrudniej było przekonać twojego ojca. W końcu uległ, ale tylko przez wzgląd na Lilę i dzieci.

– Ci dwaj chłopcy… – szepnęła Avery zdjęta zgrozą i wstrętem. – Oni byli…

– To męty. Ludzki śmieć. Jeden dziewiętnaście lat, drugi dwadzieścia, i obaj po kilka razy zatrzymywani. Za narkotyki, usiłowanie gwałtu, zakłócanie porządku, pijackie burdy. Nic by z nich nie było, takie szumowiny… Poświęcenie kogoś takiego dla ratowania rodziny nie było wcale trudną decyzją.

– Nikt cię nie zatrudniał na stanowisku Pana Boga, Buddy.

Przez jego twarz przebiegł grymas złości.

– Twój ojciec mówił to samo. Widać rzeczywiście niedaleko pada jabłko od jabłoni.

– A Sal? Dlaczego on? Potrzebowałeś „Gazette”, żeby urobić opinię publiczną?

– Sal nie miał z tym nic wspólnego. Był przekonany, że wszystko było tak jak w oficjalnym raporcie, ale dzięki „Gazette” mogłem uczulić ludzi na kontekst zbrodni. Wywołać poczucie zagrożenia narastającą falą przestępczości płynącej z innego świata, z wielkich miast. Nastawić przeciwko zdemoralizowanej młodzieży. Krzyczeć o pladze narkotyków. I w ten sposób odwrócić uwagę od samej zbrodni.

– Spodobało ci się, prawda? – Avery najchętniej plunęłaby mu w twarz. – Założyłeś stowarzyszenie. Uznałeś, że masz prawo, przy wsparciu sześciu sobie podobnych drani, decydować, jak powinni żyć inni. Zmuszać ludzi, by tańczyli, jak zagracie, bo inaczej… Staliście się sędziami i egzekutorami. Z wiadomym skutkiem.

– To nie tak. Kochaliśmy to miasteczko. Chcieliśmy strzec ładu. Obserwowaliśmy ludzi. Czasami trzeba było komuś złożyć przyjacielską wizytę. Użyć siły perswazji, jeśli zaszła konieczność.

– Siły perswazji? Co za piękne określenie. Co to było, ta wasza perswazja? Tłuczenie okien? Niszczenie dobytku? Pogróżki? Doprowadzanie ludzi do bankructwa przez bojkotowanie ich sklepów? Dlaczego niepłonące krzyże przed domami napiętnowanych? W końcu niczym się nie różniliście od morderców z Ku-Klux-Klanu. Jakimi kryteriami kierowaliście się, wydając wyroki śmierci?

Buddy był najwyraźniej zaszokowany oskarżeniami Avery.

– Na Boga, nie byliśmy mordercami. Namawialiśmy tylko nieposłusznych, by zmienili swoje postępowanie. Albo miejsce pobytu – dodał po chwili.

– Nieposłusznych? Inaczej mówiąc, żądaliście od mieszkańców Cypress bezwzględnego posłuszeństwa. Jakim prawem? Niedobrze mi się robi, kiedy cię słucham.

– Nie rozumiesz. Nam zależało na dobru mieszkańców Cypress. Nasze akcje wynikały z troski. Nikogo nie skrzywdziliśmy.

– Rozumiem aż nazbyt dobrze. – Avery spojrzała na Cherry. Dziewczyna płakała, tuliła matkę do siebie i płakała. – Jesteś nędznym hipokrytą. Uzurpowałeś sobie prawo do pouczania i karania wszystkich dookoła, a sam miałeś więcej na sumieniu niż ktokolwiek inny.

W oczach Buddy’ego zalśniły łzy.

– Myślisz, że nie cierpię z powodu moich grzechów? Gdyby można było cofnąć czas, nigdy nie zbliżyłbym się do Sallie Waguespack. Nie doszłoby do nieszczęścia. – Wyciągnął dłoń do Avery. – Nie patrz na mnie tak, jakbym był potworem. To ja, Buddy. A ty ciągle jesteś moją dzieciną.

– Nie. – Avery cofnęła się ze wstrętem. – Nigdy więcej mnie nie dotkniesz.

– Zrozum, Avery. Bałem się o swoją rodzinę. Musiałem chronić Lilę, dzieci…

– Chroniłeś przede wszystkim własną skórę. Za każdą cenę. Za cenę ukrycia zbrodni. Za cenę kolejnych morderstw.

– Nigdy nikogo nie zamordowałem!

– Czyżby? Wszyscy, którzy byli w jakikolwiek sposób uwikłani w sprawę Sallie Waguespack, już nie żyją. Wszyscy z wyjątkiem ciebie. Jak mam to rozumieć, Buddy?

– O czym ona mówi, tato? – szepnęła Cherry. Buddy zerknął niespokojnie na córkę.

– To nieprawda. Nie słuchaj jej, kochanie. Ona jest w szoku, nie wie, co mówi. Wszystko jej się plącze w głowie.

– Nic mi się nie plącze. Zamordowałeś swoich przyjaciół. Dlaczego? Bo chcieli ujawnić prawdę? Bo nie mogli żyć dłużej z poczuciem winy? Dlatego zabiłeś swojego najserdeczniejszego przyjaciela? Obezwładniłeś paralizatorem, przeciągnąłeś do garażu, oblałeś olejem napędowym…

– Nie! – krzyknęła Lila. – Nie.

– Nieprawda. – Buddy zrobił się blady jak kreda. – Nie miałem z tym nic wspólnego. Nie mógłbym…

– Nie wierzę ci. Nie wierzę ani jednemu twojemu słowu. Nigdy już nie uwierzę.

Teraz wszystko było przeraźliwie jasne: depresja Lily, jej alkoholizm, wyjazd Huntera, wysiłki Cherry, żeby rodzina do końca się nie rozpadła.

– Nikt nie musi o niczym wiedzieć. – Buddy zniżył głos. – Wszystko zostanie w rodzinie, bo jesteśmy jedną rodziną. Kochamy cię, Avery.

Kiedyś mu wierzyła, ufała mu. Teraz już nie potrafiła.

– To koniec, Buddy.

– Tylko my ci zostaliśmy. – Gdy zrobił krok w jej kierunku, Avery cofnęła się odruchowo. – Cypress jest twoim domem.

Kolejny krok i znowu się cofnęła. Za plecami miała ścianę, przed sobą Buddy’ego. Nie mogła wykonać żadnego ruchu. Zdjęła ją panika. Była w potrzasku.

– Oddaj mi dzienniki. Laurie do mnie dzwoniła. Powiedziała mi, że byłaś w pensjonacie, że zostawiłaś list dla Gwen. Martwi się o ciebie.

– Wszyscy się martwimy – wtrąciła Lila. – Kochamy cię, Avery. Jesteś jedną z nas.

– Tak – wsparła matkę Cherry. – Oddaj tatusiowi te dzienniki i wszystko będzie OK.

Avery próbowała ocenić sytuację. Troje przeciwko niej. Buddy, góra mięśni z pistoletem za pazuchą. Lila, krucha niczym porcelanowa figurka, która zaraz rozpadnie się na drobiny.

Zamieniona w słup soli Cherry, reagująca na to, co się wokół niej dzieje, z dziesięciominutowym opóźnieniem.

Jedyne realne zagrożenie stanowił Buddy.

Gaz! Ma przecież pojemnik z gazem!

– No, dziecinko – przemawiał do niej Buddy. – Jesteśmy przecież jedną wielką, kochającą się rodziną.

– Tak, tak – przytaknęła drżącym głosem, sięgając jednocześnie do przewieszonej przez ramię torebki. – Jesteśmy rodziną. – Zacisnęła palce na pojemniczku, wyrwała go szybkim ruchem z torebki i prysnęła Buddy’emu gazem prosto w oczy.

Z krzykiem zatoczył się do tyłu, zaś Avery jednym susem dopadła drzwi, goniona nawoływaniami Lili i Cherry. Nie wiedziała nawet, kiedy znalazła się na ganku.

Tu uświadomiła sobie, że nie ma samochodu.

Za plecami usłyszała tupot stóp. Buddy zaraz ją dopadnie.

Wieczorny mrok przecięły światła samochodu. Pod domem z piskiem opon zatrzymał się biały sedan Matta, otworzyły się drzwi od strony pasażera.

– Wsiadaj, szybko. To nie Hunter, to tata. Uciekamy.

Zerknęła przez ramię. Buddy coś krzyczał, próbował wyciągnąć pistolet z kabury.

Nie mieli czasu do stracenia. Gdy wskoczyła do samochodu, Matt ruszył z piskiem opon. Obejrzała się. Buddy biegł jeszcze chwilę za nimi. W końcu zrezygnowany stanął na środku jezdni.

Ukryła twarz w dłoniach. Miała wrażenie, że za chwilę straci resztki kontroli nad rozedrganymi nerwami, rozpadnie się w gwiezdny pył.

– Nic ci nie zrobił? Skinęła głową.

– Kiedy… jak do tego doszedłeś?

– Że to tata? Kocham go, ale jest słabym człowiekiem. Bezwolna kupa mięsa.

Nic z tego nie rozumiała.

– Chyba nie chcesz go usprawiedliwiać? To morderca, Matt.

Uśmiechnął się… tak jakoś dziwne. Avery nagle zrobiło się zbyt ciasno w pędzącym wozie. Kątem oka zauważyła, że Matt ma pistolet na siedzeniu, tuż koło uda. Znów znalazła się w potrzasku, zakołatała gdzieś w tyle głowy ledwie uchwytna myśl.

Poczuła gęsią skórkę na całym ciele.

– Miałaś rację, że mi zaufałaś – ciągnął Matt. – Tata miał dobre zamiary, ale za bardzo ulega emocjom i to czyni go słabym.

Matt jest wspólnikiem Buddy’ego. Należy do Siedmiu.

A ona, idiotka, wsiadła do jego samochodu.

Pistolet na siedzeniu…

Gdy dojeżdżali do świateł, Avery przesunęła się nieznacznie, gotowa wyskoczyć. Kiedy Matt zahamował na czerwonym, ukradkiem nacisnęła klamkę. Zablokowana.

Śmiech Matta.

– Naprawdę myślisz, że jestem aż taki głupi, Avery?

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Dobranoc, Avery.

Zanim zrozumiała, co się dzieje, zdzielił ją kolbą pistoletu w skroń. Poczuła rozrywający ból w czaszce, a potem już nic.

Загрузка...