Rozdział 6

Położony w pobliżu sądu, w centrum miasteczka, budynek policji wyglądał tak samo jak przed laty. Niski pawilon przypominał bardziej magazyn niż siedzibę władzy.

Kiedy Avery weszła do dusznego, zakurzonego wnętrza, oficer dyżurny podniósł głowę znad biurka; chłopak, ledwie mężczyzna, jeszcze ze śladami po trądziku na twarzy.

Uśmiechnęła się na powitanie.

– Zastałam Buddy’ego?

– Jasne. Chce się pani z nim widzieć?

– Nie, chciałam się tylko dowiedzieć, czy jest w pracy.

Na twarzy młodzieńca odmalował się niejaki wysiłek umysłowy, po czym bystry funkcjonariusz parsknął śmiechem.

– Pani sobie ze mnie żartuje! – Praca mózgu, jak widać, przyniosła efekt.

– Tak. Przepraszam.

– Nic nie szkodzi. Avery Chauvin, prawda?

– Owszem. My się znamy?

– To było dawno. Pani czasami się mną opiekowała. Jako baby-sitter. Jestem Sammy Martin, syn Marge i Dela.

Avery zastanawiała się przez chwilę, usiłując przypomnieć sobie rodzinę Martinów, wreszcie skojarzyła, kto to taki. Uśmiechnęła się. Dziecię Sammy był prawdziwym wcieleniem Piekielnego Piotrusia. Jeden koszmar. Ciekawe, że zdecydował się zostać policjantem.

– Nigdy nie zgadłabym, że to ty, bo i skąd. Ile miałeś wtedy lat? Osiem, dziewięć?

– Osiem. – Sammy spoważniał. – Moje wyrazy współczucia… z powodu taty. Nikt nie mógł uwierzyć w to, co się stało.

– Dziękuję. – Łzy napłynęły jej do oczu. – Mówisz, że Buddy jest w pracy?

– Tak. Powiem mu, że przyszłaś. – Odwrócił się. – Buddy! – ryknął, co niekoniecznie można uznać za właściwą formę komunikowania się z szefem. – Masz gościa!

Buddy wrzasnął:

– Sekundkę!

Avery uśmiechnęła się szeroko.

– Ciekawy macie sposób porozumiewania się. Sammy odpowiedział uśmiechem.

– Najstarsza znana technika, ale za to niezawodna.

Nowsza technika dała znać o sobie w postaci dzwonka telefonu. Avery odsunęła się od biurka i podeszła do parafialnej tablicy ogłoszeń. Podobne znajdowały się jeszcze w bibliotece, na poczcie i w Piggly Wiggly. Sieć informacyjna Cypress Springs, pomyślała z rozbawieniem. To też się nie zmieniło.

Przesuwała wzrokiem po przyszpilonych do deski ogłoszeniach. Ulotki policyjne: „Poszukiwani”, „Zaginieni”. Ogłoszenia mieszkańców: „Sprzedam bez pośredników”.

– Witaj, maleńka – rozległ się tubalny głos Buddy’ego.

– Bałam się, że wyszedłeś na lunch.

– Właśnie przed chwilą wróciłem. – Uściskał ją serdecznie. – A to miła niespodzianka.

– Masz chwilę czasu? Chciałam z tobą porozmawiać.

– Oczywiście. – Spojrzał na nią uważnie. – Coś się stało?

– Nie, nic specjalnego. Chciałam tylko zapytać cię o coś, co znalazłam w szafie ojca.

– Chodźmy. – Buddy zaprowadził Avery do swojego gabinetu.

Usiadła naprzeciwko biurka, wyjęła z torebki kilka na chybił trafił wybranych wycinków i podsunęła je Buddy’emu.

– Znalazłam całe pudełko podobnych w pokoju ojca. Może ty będziesz potrafił powiedzieć, dlaczego je zbierał i przechował aż do tej pory.

Buddy spojrzał na wycinki, po czym podniósł wzrok na Avery.

– Jesteś pewna, że to ojciec je zbierał, nie mama?

Zawahała się, ale w końcu pokręciła głową.

– Pewna na sto procent nie jestem, ale ojciec usunął wszystkie rzeczy mamy. Dlaczego miałby zatrzymać akurat to pudełko?

– Rozumiem. – Oddał Avery wycinki. – Ale nie potrafię ci odpowiedzieć, dlaczego je zbierał. Dziwna historia.

– Mnie też się tak wydaje. Nie miał nic wspólnego z dochodzeniem?

– Nic a nic.

– Był może lekarzem Sallie?

– Nie wiem. Być może. Przez wiele lat był jedynym lekarzem w Cypress Springs. Potem Bobby Townesend otworzył praktykę, pojawił się też Leon White, ale twój tata ciągle pozostawał pierwszym i najbardziej wziętym lekarzem w okolicy. Ludzie tutaj są wierni swoim przyzwyczajeniom i nie lubią zmian.

– Pamiętasz tamto dochodzenie?

– Jakby to było wczoraj. – Buddy potarł czoło. – W całej swojej karierze miałem zaledwie kilka morderstw. Sprawa Sallie była pierwszym, jakie prowadziłem. I najpaskudniejszym. – Przerwał na moment, rozważał coś w myślach. – Problemy zaczęły się wcześniej, kiedy rozeszła się wiadomość, że Old Dixie Foods zamierza budować u nas swoje zakłady. Mieszkańcy podzielili się na dwa obozy. Część widziała w powstaniu fabryki szansę na rozwój miasta. Liczyli na to, że Cypress się wzbogaci, że przemysł, który nigdy nie miał się tu dobrze, wreszcie zacznie przynosić zyski.

– Byli też inni…

– Tak. Dla innych otwarcie nowych zakładów oznaczało koniec dawnego życia, przekreślenie tradycyjnych wartości, którym Południe zawsze było wierne. Przytaczano przykłady innych, podobnych naszemu miasteczek, które zniszczył wielki biznes… – Położył dłonie na biurku. – Budowa zakładów Old Dixie stała się tematem zapalnym. Rozpadały się wieloletnie przyjaźnie, wypróbowane znajomości. Nawet w rodzinach dochodziło do konfliktów. – Smętnie pokiwał głową. – Przyznaję, że należałem do tych pierwszych, zaślepionych perspektywą rozwoju. Nie widziałem ciemnych stron.

– To znaczy?

– Nie brałem pod uwagę, że do Cypress zaczną napływać ludzie szukający pracy. Prawie tysiąc osób gotowych harować za najniższe stawki, wśród nich nieżonaci mężczyźni, tych była większość. Należało im wszystkim zapewnić mieszkania, rozbudować sieć handlową. Nie przewidziałem, jak bardzo to może odmienić strukturę społeczną miasta, jak wpłynie na morale.

– Nie bardzo rozumiem.

– U nas czci się Boga i szanuje rodzinę. Jesteśmy tradycjonalistami, trochę anachronicznymi w dzisiejszym świecie. Dla nas religia, wartości rodzinne są najważniejsze. Przestrzegamy dziesięciorga przykazań, wyznajemy zasadę umiarkowania we wszystkim. A niech w piątkowy wieczór po wypłacie tygodniówki wysypie się na ulice dwustu, trzystu chłopa… Wyobrażasz sobie, co może się wtedy dziać?

Wyobrażała sobie. To, co mogło się dziać, niewiele miało wspólnego z dziesięciorgiem przykazań oraz ideałami pomiarkowania i statecznego życia.

– A mój ojciec? – zapytała. – Po której stał stronie?

Buddy zmarszczył brwi.

– Nie pamiętam dokładnie, ale myślę, że Phillip potrafił przewidzieć konsekwencje. Był mądrym człowiekiem, w każdym razie na pewno znacznie mądrzejszym niż ja. W końcu stało się, co się musiało stać. Wybudowano nowe zakłady, do Cypress zaczęły napływać pieniądze, miasteczko zaczęło się rozrastać. Wkrótce spełniły się najczarniejsze przepowiednie. – Podniósł się zza biurka, stanął w oknie, jakby chciał wyjrzeć, chociaż niewiele było do oglądania: szara, ślepa elewacja sądu, oto cały widok. – Kocham to miasto – ciągnął, nie odwracając się. – Tutaj się urodziłem, wychowałem, założyłem własną rodzinę. Całe życie tu spędziłem i tu najpewniej umrę. Tamte cztery miesiące w 1988 roku to był jedyny czas, kiedy miałem ochotę stąd wyjechać.

– Buddy… Spojrzał na Avery.

– Działo się źle. Rosła przestępczość. Mówię o poważnych przestępstwach, jakich nie mieliśmy wcześniej w Cypress. Gwałty, rozboje, prostytucja. Oczywiście sytuacja nie zmieniła się z dnia na dzień. To działo się niepostrzeżenie. Tu doszło do złamania prawa, tam doszło do złamania prawa. Mówiłem sobie: trudno, kolejny sporadyczny przypadek… Ale na dłuższą metę nie mogłem się oszukiwać. Zresztą nie chodziło tylko o przestępczość. Coraz więcej nieletnich dziewcząt zachodziło w ciążę, coraz więcej było rozwodów. W szkołach pojawił się problem alkoholu, narkotyki. Dodaj do tego bójki, zastraszanie młodszych uczniów przez starszych…

Avery jak przez mgłę przypominała sobie takie incydenty. A to kogoś pobito, to znowu kogoś przyłapano na paleniu trawki w szkolnej ubikacji. Jej to nie dotyczyło, żyła w izolacji, w poczuciu bezpieczeństwa.

– Musiało być ci ciężko, Buddy.

– Ludzie zaczęli się bać. Narastał strach, a ze strachem złość, oburzenie. Miasteczko zmieniało się na gorsze. Oczywiście wszyscy mnie obwiniali o taki stan rzeczy.

– Uważali, że powinieneś działać bardziej zdecydowanie.

Było to raczej stwierdzenie, ale Buddy skinął głową, jakby Avery zadała mu pytanie.

– Rzeczywiście nie dawałem sobie rady. Nie miałem ani wystarczającej liczby funkcjonariuszy, ani wystarczającego doświadczenia w zwalczaniu ciągle wzrastającej przestępczości. Cholera, byliśmy specjalistami od mandatów za złe parkowanie, czasami trzeba było uspokoić kilku gości w barze. Nasi przestępcy to byli smarkacze, ktoś zwędził gumę do żucia w sklepiku, ktoś budził w nocy sąsiadów zbyt głośną muzyką.

I raptem morderstwo. – Buddy usiadł na powrót za biurkiem. – To spadło na nas, jak grom z jasnego nieba. Potworna, makabryczna sprawa. Młoda dziewczyna, miała przed sobą całe życie.

I nagle ginie, bestialsko zadźgana przez dwóch zaćpanych szczeniaków.

– Dlaczego ją zabili, Buddy?

– Nie wiadomo. Podejrzewaliśmy, że na tle rabunkowym, ale…

– Ale…? – ponagliła go Avery.

– Była młoda. Ładna. Nieobliczalna. Obracali się w tym samym światku, bywali w tych samych miejscach. Znała Pruittów. Być może łączyło ją coś z którymś z nich, albo i z obydwoma. Może doszło do gwałtownego sporu. Może chciała się uwolnić od tej znajomości. Nigdy się nie dowiemy. Nie ulegało jednak kwestii, że to oni ją zabili. Mieliśmy niezbite dowody.

Buddy zamilkł, Avery też milczała, analizowała w myślach słowa Buddy’ego i zastanawiała się, jaką rolę w całej tej sprawie odegrał, jeśli odegrał, jej ojciec.

– Co było potem? – zapytała w końcu. Buddy zamrugał jak człowiek obudzony z głębokiego snu.

– Zamknęliśmy sprawę.

– Nie o to mi chodzi. Pytam, co działo się potem w miasteczku.

– Pierwszy szok minął, nastroje się uspokoiły, jak zawsze w takich sytuacjach, ale śmierć Sallie nie poszła w zapomnienie, ofiara na coś się zdała. Ludzie przestali traktować bezpieczeństwo, w ogóle nasz styl, jakość życia, jako wartości dane raz na zawsze. Zrozumieli, że są to wartości wymagające ustawicznej pracy, że wszyscy jesteśmy współodpowiedzialni za naszą społeczność, za to, jaka ona jest. Powstały grupy niosące pomoc potrzebującym. W szkole wprowadzono zajęcia, które miały uświadomić dzieciakom, ile szkody mogą wyrządzić narkotyki. Ale nie tylko. Wprowadzono też lekcje edukacji seksualnej. Kto chciał, kto tego potrzebował, mógł liczyć na wsparcie, fachową poradę, nawet terapię. Rada miejska przegłosowała zwiększenie mojego budżetu, dostałem więcej etatów, staliśmy się efektywniejsi. I przestępczość powoli zaczęła spadać.

– Kiedy wjechałam do Cypress, pomyślałam, że nic się tu nic zmieniło. Takie było moje pierwsze wrażenie.

– Wiele wysiłku włożyliśmy w to, żeby wszystko wróciło do równowagi. – Buddy uśmiechnął się. – Uwierzysz, że żyjemy głównie z turystów? Mamy mnóstwo przejezdnych, zatrzymują się u nas w drodze do i z St. Francisville, podziwiają nasze stuletnie miasteczko, stary układ urbanistyczny, stylową architekturę. Symbol zacnego Południa.

Avery miała wrażenie, że dosłyszała w głosie Byddy’ego nutę ironii.

– A co z zakładami Old Dixie?

– Spłonęły kilka lat temu. Firma już ich nie odbudowała. Uznali, że im się to nie opłaca. Ci, których w Cypress trzymała wyłącznie praca w fabryce, wyjechali. Jeśli chcesz wynająć dom albo mieszkanie, możesz przebierać i wybierać.

Avery uśmiechnęła się.

– Zapamiętam to sobie.

– Old Dixie od dawna miała kłopoty finansowe, w zeszłym roku padła definitywnie. Wypalone hale fabryczne zostały wystawione na sprzedaż. Jestem pewien, że nikt nie kupi tego pogorzeliska. Pobędziesz tutaj dłużej, sama się przekonasz, jaka to zaraza. Jak tylko robi się trochę cieplej, powieje wiatr z tamtej strony, w całym Cypress zaczyna śmierdzieć. Ludzie zamykają okna, ale to niewiele pomaga.

– I nie ma żadnego sposobu? – Avery zmarszczyła nos, jakby właśnie poczuła fetor.

– Nie ma. Nie warto nawet próbować. Szkoda czasu.

Avery milczała przez chwilę, po czym wróciła do sprawy, która ją sprowadziła do Buddy’ego:

– Dlaczego ojciec zbierał te wycinki? Dlaczego je trzymał tyle lat?

– Nie wiem, dziecko. Po prostu nie wiem.

– Nie przeszkadzam? – rozległ się głos Matta. Avery obejrzała się. Stał w progu i wyglądał niezwykle poważnie, wręcz oficjalnie w swoim mundurze.

– A ty co tu robisz, synu?

– Muszę mieć jakiś inny powód? Nie wystarczy, że chcę zobaczyć własnego ojca?

– Wystarczy. – Buddy z lekką ostentacją spojrzał na zegarek. – Ale pora lunchu minęła. Powinieneś być w pracy.

Matt zamiast odpowiedzieć, zwrócił się do Avery:

– Teraz już rozumiesz, dlaczego wolałem pracować w biurze szeryfa, a nie tutaj. Cały czas by mnie pilnował.

– Akurat – prychnął Buddy. – Tak jakby trzeba cię pilnować. Rwiesz się do tej roboty. – Pogroził synowi palcem. – Ja też wcale się nie paliłem, żebyś ze mną pracował. Jak cię znam, to raczej ty pilnowałbyś mnie, a nie ja ciebie. Nie miałbym chwili spokoju.

– Obibok jeden. – Matt wszedł do gabinetu i stanął za krzesłem Avery. – Dzwoniła do ciebie w zeszłym tygodniu kobieta w sprawie zaginięcia? – zwrócił się do ojca.

Buddy lekko zesztywniał.

– Tak. Dlaczego pytasz? – W jego głosie zabrzmiała nuta niechęci, a może zmęczenia.

– Przed chwilą z nią rozmawiałem. Uważa, że nic nie robisz. Zadzwoniła do nas, żeby się poskarżyć. Prosiła, żeby biuro szeryfa zajęło się sprawą.

– Nie wiem, czego ona oczekuje. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy.

– Wiem, nie musisz mi tego mówić. Powtarzam tylko dla porządku, że dzwoniła.

Zdezorientowana Avery spojrzała na Buddy’ego, potem na Matta.

– Mam wyjść? – zapytała.

– W żadnym wypadku. – Matt położył jej dłoń na ramieniu. – Jesteś reporterką, siedzisz w podobnych sprawach, możesz nam pomóc. Prawda, tato?

Buddy skinął głową i zaczął opowiadać:

– W zeszłym tygodniu zgłosiła się kobieta. Jej chłopak zadzwonił do niej z komórki, że ma kłopoty. Zepsuł mu się samochód, czeka na pomoc drogową. To wszystko. Ślad po nim zaginął.

– Jechał do domu?

– Tak, do St. Francisville. Wracał z Clinton. Chłopak pracuje w agencji reklamowej, miał w Clinton spotkanie z klientem.

– Mów dalej.

– Sprawdziłem wszystkie serwisy w okolicy. Żaden nie dostał takiego wezwania, nikt tamtego dnia nie zamawiał holowania. Przepytywałem ludzi w miasteczku, poleciłem rozwiesić ogłoszenia. Wszystko na nic. Powiedziałem jej, że zrobiłem, co mogłem.

Matt obszedł krzesło i przysiadł na krawędzi biurka.

– Co myślisz? – zwrócił się do Avery. – Dziewczyna jest przekonana, że zdarzyło się najgorsze.

– Gdzie w takim razie jest ciało? Gdzie samochód? – zapytała Avery.

– Nie jakiś tam samochód. Mercedes. Trudno nie zauważyć takiego wozu. Tutaj nikt nie jeździ drogimi europejskimi autami. – Matt potarł czoło.

– Ale dlaczego dziewczyna miałaby kłamać?

– W dziennikarstwie człowiek ciągle się styka z podobnymi historiami. Każdy chce mieć swoje piętnaście minut sławy. Poczuć się przez moment kimś ważnym. Jest jeszcze inna możliwość. Dziewczyna próbuje znaleźć sobie wytłumaczenie, dlaczego chłopak przestał się do niej odzywać.

– Zerknęła na zegarek. Jeśli chciała zdążyć na spotkanie z Gallagherem, powinna się pospieszyć. Wstała. – Na mnie już pora. O drugiej jestem umówiona z Dannym. – Spojrzała na Buddy’ego. – Dziękuję, że poświęciłeś mi czas.

– Jeśli coś mi przyjdzie do głowy, dam ci znać.

– Buddy obszedł biurko i pocałował Avery w policzek. – Dasz sobie radę?

– Zawsze daję sobie radę.

– Dzielna dziewczyna. Matt dotknął jej ramienia.

– Odprowadzę cię do samochodu.

Wyszli na zalany słońcem parking. Avery zaczęła szukać czegoś w torebce, w końcu wyjęła okulary przeciwsłoneczne, nałożyła je na nos i dopiero teraz zorientowała się, że Matt cały czas przygląda się jej uważnie.

– O czym rozmawiałaś z Buddym?

– Znalazłam w rzeczach ojca pudełko z wycinkami prasowymi, wszystkie dotyczyły jednej i tej samej sprawy, zamordowania Sallie Waguespack.

– Wcale mnie to nie dziwi.

– Nie?

– Ta historia wstrząsnęła miasteczkiem.

– Ja przypomniałam sobie o niej, dopiero kiedy znalazłam te wycinki.

– A ja pamiętam wszystko doskonale, w domu o niczym innym się nie mówiło. Tamtej nocy ojciec rozmawiał z mamą… płakał. Raz jeden w życiu słyszałem, jak płakał.

– Czuję się, jakbym żyła w jakiejś skorupie.

– Avery mówiła z trudem. – Odizolowana od wszystkiego. Najpierw śmierć taty… teraz to. Zastanawiam się… – Nie dokończyła myśli, pokręciła głową. – Muszę już jechać. Danny na mnie czeka.

– Nad czym się zastanawiasz? – podchwycił Matt.

– Gdy tak na to patrzę, zastanawiam się, jakim jestem człowiekiem.

– Byłaś młoda. Ta tragedia w żaden sposób ciebie nie dotyczyła.

– A mój ojciec? Ta tragedia też mnie nie dotyczyła? Nie dotyczy? On cierpiał, a ja nic nie widziałam. Byłam ślepa i głucha, zajęta sobą.

– Avery, nie możesz się obwiniać o to, co się stało. Nie ty zapaliłaś zapałkę. On to zrobił.

Być może nie zrobiłby, gdyby przy nim była.

– Muszę jechać. Danny na mnie czeka – powtórzyła.

Ruszyła w stronę samochodu, ale Matt zawołał ją. Zatrzymała się, odwróciła.

– Co powiesz na spotkanie w najbliższą niedzielę? Będzie festyn wiosenny.

– Chcesz, żebym poszła z tobą?

Uśmiechnął się tym trochę aroganckim, pełnym pewności siebie uśmiechem, który zawsze ją rozbrajał. Kiedy Matt tak się uśmiechał, nie potrafiła odmówić jego prośbom.

– Jeśli zniesiesz moje towarzystwo. Odpowiedziała uśmiechem.

– Jakoś zniosę.

– Świetnie. Zadzwonię do ciebie. Patrzyła, jak Matt wsiada do swojego wozu.

W tej chwili wyglądał, jakby znowu miał szesnaście lat, jakby był dzieciakiem, który właśnie usłyszał, że dziewczyna zgodziła się umówić z nim na randkę.

„Trzymaj się z daleka. Najlepiej trzymaj się z daleka”.

Gdy przypomniała sobie ostrzeżenie Cherry, uśmiech znikł z jej twarzy. Poczuła się nieswojo. Ech, bzdura, powiedziała sobie zaraz. Cherry to kochana dziewczyna. Martwi się o brata, to wszystko. Matt ma szczęście, że ktoś tak bardzo troszczy się o niego, myśli o nim.

Загрузка...