Rozdział 36

Gwen spojrzała na zegarek na tablicy rozdzielczej. Brakowało kwadransa do dwudziestej trzeciej. Bała się, coraz bardziej się bała. Mocniej zacisnęła spocone dłonie na kierownicy.

Kobieta powiedziała wyraźnie, że ma przyjechać sama. Obiecała, że powie wszystko, co wie o Siedmiu, od samego początku istnienia grupy aż do teraz, powie również o Tomie, pod warunkiem, że Gwen przyjedzie sama.

Potwornie się bała. Usta jej drżały. Tom zaginął w podobny sposób. Był z kimś umówiony, miał otrzymać ważne informacje. Wyznaczono mu spotkanie późnym wieczorem, jak jej. Gdzieś na poboczu nieuczęszczanej drogi.

Gdyby nie chodziło o Toma, nie zdecydowałaby się. Nie starczyłoby jej odwagi. Jechałaby przed siebie, nie zatrzymując się nigdzie pod drodze, do samego Nowego Orleanu.

Znienawidziła Cypress Springs, pełne staroświeckiego uroku domy, skwer miejski, ludzi, za których uśmiechami kryły się gotowy osąd i podejrzliwość wobec obcych, kwaśny zaduch wiszący nad ulicami, ilekroć zawiał wiatr z południa, i to udawanie, że wszystko jest w porządku.

Gwen uświadomiła sobie, że na długą chwilę wstrzymała oddech. Zaczerpnęła powietrza.

Jest sama. Bez sprzymierzeńców. Nie ma z kim dzielić swojego strachu. Avery Chauvin, jej ostatnia nadzieja, wycofała się.

Koniec nadziei.

Kolejna ofiara. Trudy Pruitt.

Obcięli jej język.

Usłyszała ten makabryczny szczegół dzisiaj rano, kiedy wstąpiła do Azalii na śniadanie.

Zabili ją w kilka godzin po spotkaniu z Gwen.

Bo Trudy zgodziła się na spotkanie. Potwierdziła, że grupa Siedmiu istniała od dawna i nadal istnieje. Że jej członkowie spotykają się w tajemnicy i wydają wyroki na współmieszkańców Cypress. Że obowiązuje zasada jednego ostrzeżenia. Jeśli nie odniesie skutku, grupa przystępuje do działania. Że grupa tak naprawdę nigdy nie przestała istnieć, zeszła tylko jeszcze głębiej do podziemia. Że uaktywniała się w ostatnich miesiącach. I jest jeszcze bardziej niebezpieczna niż kiedykolwiek.

Gwen miała wyrzuty sumienia. Czuła się odpowiedzialna za śmierć Trudy Pruitt. Gdyby jej nie odnalazła, nie namawiała do rozmowy, może kobieta żyłaby dzisiaj?

Uciekaj, Gwen. Uciekaj jak najdalej, jak najszybciej. Uciekaj.

Rozprostowała zaciśnięte kurczowo palce.

Go zyskuje poza tym, że wystawia życie własne i innych na niebezpieczeństwo? Swojemu bratu nie jest już w stanie pomóc w żaden sposób. Jeśli ktokolwiek dotąd był skłonny rozmawiać, po śmierci Trudy Pruitt z pewnością nie odważy się powiedzieć słowa.

Lecz jeśli teraz ucieknie, nigdy już się nie dowie, co stało się z Tomem.

Nie wyobrażała sobie, jak miałaby dalej żyć: w niewiedzy, w niepewności.

Dlatego zdecydowała się na dzisiejsze spotkanie.

Kobieta zadzwoniła późnym popołudniem. Nie chciała się przedstawić. Mówiła drżącym, niepewnie brzmiącym głosem. Jakby płakała.

Albo w ten sposób usiłowała zniekształcić głos, ukryć swoją tożsamość.

Powiedziała, że ma informacje na temat Siedmiu, że wie, co się stało z bratem Gwen. To wszystko. Mimo nalegań Gwen nie chciała zdradzić nic więcej.

Bardzo prawdopodobne, że spotkanie okaże się zasadzką.

Pułapką.

Gwen wyprostowała ramiona. Nie ulegnie bez walki. Zerknęła w lusterko wsteczne. Na tylnym siedzeniu leżała wiatrówka. W kieszeni tkwił mały rewolwer smith & wesson. Zgrabny, poręczny, niemal bez odrzutu, w sam raz dla kobiety, zapewniał sprzedawca. Bardzo skuteczny w razie niespodziewanej napaści.

Szczególnie kiedy napastnik nie spodziewa się, że upatrzona ofiara może być uzbrojona, pomyślała Gwen z przekąsem.

Zabezpieczyła się też w inny sposób.

Wysłała maile do biura szeryfa, do adwokata rodziny, do matki. Zawarła w swoich listach wszystkie dotąd zebrane informacje, napisała, dokąd jedzie i w jakim celu.

Zaginięcie brata i siostry w krótkim odstępie czasu, w tym samym miasteczku, nie może przecież przejść niezauważone.

Nawet jeśli zginie, ktoś wreszcie zainteresuje się Cypress Springs i jego wesołymi obywatelami.

Dojeżdżała do miejsca spotkania, na skrzyżowanie szosy 421 z Drugą Boczną. Kobieta kazała jej skręcić w Boczną i jechać kilkaset metrów do kolejnego skrzyżowania z polną drogą. Wyraźnie podkreśliła, że Gwen nie wolno się spóźnić.

Dochodziła jedenasta.

W światłach reflektorów zobaczyła niewielki drewniany dom, właściwie chatę, malowniczą, rustykalną, ze spadzistym dachem, zrośniętą z otoczeniem, jakby stała na swoim miejscu od zawsze, stanowiąc część krajobrazu.

Zatrzymała wóz, wyłączyła silnik, rozejrzała się. Wokół cicho, głucho, ciemno. Nie widziała żadnych świateł, śladu ludzkiej obecności, żadnego samochodu.

Odsunęła szybę, zaczęła nasłuchiwać. Nic.

Zaczeka.

Wzięła głęboki oddech. Serce tłukło się w piersi jak oszalałe.

Musi zachować spokój. Nie wolno jej tracić głowy. Nie wolno przestać myśleć. Za chwilę najprawdopodobniej stanie oko w oko z mordercą. Refleks, błyskawiczna ocena sytuacji, to jej będzie teraz potrzebne.

Powstrzymać drżenie rąk.

Sięgnęła po kurtkę, włożyła ją, wsunęła dłoń do kieszeni, dotknęła rewolweru.

Nie wyjmując kluczyka ze stacyjki, otworzyła drzwi samochodu.

Wysiadła i przeszedł ją zimny dreszcz. Roztarła ramiona.

– Halo – zawołała.

Odpowiedziało jej tylko pohukiwanie sowy i wiatr w gałęziach drzew. Mijały sekundy. Spojrzała w kierunku chaty.

Może kobieta czeka na nią wewnątrz.

Albo już nie żyje. Jak Trudy Pruitt.

Kiedy myśl o kolejnej ofierze raz już się pojawiła, Gwen nie mogła się od niej uwolnić.

Czekała.

Płynęły sekundy… minuty.

Jedenasta. Kwadrans po jedenastej. Wpół do dwunastej.

Północ.

Zdecyduj się. Zajrzyj do chaty.

Albo wsiądź do samochodu, odjedź. I już nigdy się nie dowiesz, jak zginął Tom.

Znowu spojrzała w stronę chaty.

Musi tam iść. Musi sprawdzić. Kobieta może być ranna, potrzebować pomocy.

Gwen wsunęła dłoń do kieszeni, zacisnęła palce na kolbie rewolweru i zaczęła się modlić w duchu.

„Ojcze nasz, któryś jest w niebie Święć się imię Twoje…”.

Doszła do stopni prowadzących na ganek, chwyciła się poręczy i zaczęła powoli wchodzić.

Stanęła na ganku, zrobiła krok. Deski zaskrzypiały pod jej ciężarem. Podeszła już energicznie do drzwi, nacisnęła klamkę…

„Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja Jako w niebie, tak i…”.

Drzwi ustąpiły.

Zajrzała do środka, zawołała, ale z gardła dobył się ledwie słyszalny dźwięk. Stanęła bez ruchu, czekając, aż oczy przywykną do ciemności.

Powoli zaczęła rozróżniać kształty: dwa połamane krzesła, skrzynka służąca za stolik.

Zrobiła kilka kroków w głąb pomieszczenia, wyzywając się w myślach od najgorszych idiotek. Czego chciała dowieść? Nikogo tu nie ma. Została wystawiona do wiatru. Ktoś sobie z niej zakpił. Ktoś chory, obdarzony równie chorym poczuciem humoru.

Odwróciła się. Dojrzała w drzwiach przed sobą jakiś bielejący kształt. Worek. Nie, nie worek, stwierdziła podchodząc ostrożnie. Białe prześcieradło zebrane w rodzaj tobołka.

Ktoś, kto ją tutaj ściągnął, przewidział każdy jej krok: że przyjedzie, będzie czekała, wreszcie wejdzie do chaty, znajdzie tobołek.

I otworzy go.

Drżącymi palcami rozwiązała supeł…

I zobaczyła kota. A właściwie coś, co kiedyś było kotem. Kocie truchło, rozpłatane i wybebeszone.

Zrobiło się jej niedobrze. Zasłoniła dłonią usta.

A potem dotknęła płótna. Było jeszcze lepkie, krew ciepła.

Ktoś musiał zrobić to niedawno. Tuż przed jej przyjazdem.

Zasada jednego ostrzeżenia. Jeśli nie skutkowało, Siedmiu podejmowało działanie.

Otrzymała swoje ostrzeżenie.

Coś się poruszyło w głębi chaty.

Ktoś.

Gwen rzuciła się do drzwi.

Nikt nie zagradzał przejścia. Nikt jej nie gonił.

Wybiegła na ganek. Musiała stąpnąć na spróchniałą deskę, bo stopa uwięzia w szparze. Gwen zachwiała się, krzyknęła i upadła.

Wyswobodziła nogę i kulejąc, potykając się, pobiegła do samochodu. Usadowiła się za kierownicą i zatrzasnęła drzwiczki. Szlochając, zapaliła silnik. Dopiero kiedy dotarła do głównej szosy, odważyła się zerknąć w lusterko wsteczne, niepewna, co w nim zobaczy.

Żegnała ją pustka i cisza gorsza niż diabelski śmiech.

Загрузка...