Rozdział 11

Dom pogrzebowy Gallaghera mieścił się w dużym wiktoriańskim budynku przy Prospect Street. Istniał i należał do Gallagherów, od kiedy Avery sięgała pamięcią. Z Dannym chodziła do szkoły. Kiedyś, byli chyba wtedy w ósmej klasie, przygotował na lekcję biologii referat o balsamowaniu zwłok. Dziewczyny były przerażone i zgorszone, chłopcy zafascynowani.

A ponieważ Avery zawsze była bardziej chłopakiem niż dziewczyną, to podzielała w czasie tamtej pamiętnej lekcji ich zafascynowanie.

Danny czekał na nią przed wejściem do budynku. W szkole był znanym pożeraczem serc, dziewczyny za nim szalały, czemu trudno się dziwić, bo nadal był nieprzeciętnie przystojny.

Ucałował Avery w obydwa policzki na powitanie.

– Wszystko w porządku?

– Na tyle, na ile może być w porządku, zważywszy okoliczności – powiedziała, uśmiechając się blado.

Danny zerknął ponad jej ramieniem i zmarszczył czoło.

– Sama przyjechałaś?

Tak, zdecydowała się przyjechać sama. Kilka osób, między innymi Buddy i Matt, proponowało, że ją zawiezie, ale za każdy razem zdecydowanie odmawiała, mimo równie zdecydowanych nalegań. Chciała być sama.

– Jestem wielkomiejską dziewczyną i potrafię zatroszczyć się o siebie – mruknęła.

Danny nie skomentował jej słów, ale zrobił minę, z której jasno można było wywnioskować, że nie aprobuje takiej samodzielności, i wprowadził Avery do środka.

– Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, daj znać albo mnie, albo komuś z personelu. Raczej poproś któregoś z pracowników, bo mogę nie mieć czasu. Przyjdzie na pewno tłum ludzi.

Wkrótce okazało się, że miał rację. Pojawili się niemal wszyscy mieszkańcy miasteczka, każdy chciał pożegnać doktora. Do Avery podchodzili przyjaciele, sąsiedzi, znajomi, składali kondolencje, ściskali ją serdecznie i odchodzili, czyniąc miejsce następnym.

Niektórych rozpoznawała natychmiast, inni musieli się jej przypomnieć. Wszyscy byli wstrząśnięci śmiercią doktora Chauvina.

Nikt nie powiedział tego głośno, ale słowo wisiało w powietrzu, można je było wyczytać z twarzy żałobników, z ich starannie modulowanych głosów.

Samobójstwo.

Ciężkie słowo, równoznaczne z oskarżeniem.

Oskarżali ją i potępiali. Nie było jej przy ojcu, kiedy najbardziej tego potrzebował. Nie było jej. Bo myślała tylko o sobie.

„Gdzie byłaś, kiedy twój ojciec oblewał się ropą, bo nie mógł już dłużej wytrzymać?” – dudniło jej w uszach pytanie postawione przez Huntera. Od dwóch dni nie dawało jej spokoju. Zrazu mówiła sobie, że głęboko sfrustrowany Hunter po prostu chciał jej sprawić ból. Że wściekły, pełen uraz wobec całego świata, zachował się, jak się zachował, czyli podle. Że nie będzie się przejmowała jego słowami.

Jednego tylko nie mogła sobie powiedzieć, jakkolwiek tego pragnęła: że nie miał racji. Niestety, Hunter miał rację.

W tym tkwiła moc jego słów.

Minuty wlokły się w nieskończoność. Avery zaczynała się dusić w zamkniętej przestrzeni, w tłumie ludzi. Kręciło się jej w głowie, kolana zrobiły się dziwnie miękkie. Odurzał ją nieznośnie słodki zapach kwiatów i perfum.

Musi wyjść, zaczerpnąć powietrza.

Na taras.

Zaczęła się przesuwać w kierunku drzwi, walcząc z narastającym uczuciem paniki.

Znalazła się wreszcie na zewnątrz, podeszła do balustrady otaczającej taras i oparła się o nią ciężko.

– Trzymaj się, Avery. Musisz się trzymać.

Z mroku, z drugiego końca tarasu, doszło ją zakłopotane kaszlnięcie. Odwróciła się gwałtownie, dopiero teraz łapiąc się na tym, że przed chwilą mówiła do siebie.

Mężczyzny, który kaszlnięciem dał znać o swojej obecności, nie kojarzyła z żadnym nazwiskiem z przeszłości. Zirytował ją, ale właściwie dlaczego? Nie był intruzem, to raczej ona zakłóciła mu chwilę samotności.

– Wyrazy współczucia, pani Chauvin. Pani ojciec był wspaniałym człowiekiem.

– Dziękuję. – Podeszła do mężczyzny na kilka kroków. – Przepraszam, ale czy my się znamy?

Mężczyzna jakby się speszył.

– Nigdy się nie spotkaliśmy. – Odrzucił papierosa i wyciągnął rękę. – John Price. Z ochotniczej straży pożarnej w Cypress Springs.

– Miło mi.

– Ja… – zaczął z wahaniem – byłem tamtego ranka na służbie. Pierwszy… zobaczyłem pani ojca.

Widział ojca.

Pierwszy wszedł do garażu.

Na usta cisnęło się tyle pytań.

– I co pan zrobił? – zadała pierwsze, które się nasunęło.

– Słucham?

– Co pan zrobił, kiedy go pan znalazł?

– Zawiadomiłem dowódcę, a on stanowego marszałka straży. Przysłali biegłego. Porządny gość, niejaki Ben Mitchell.

– A ten z kolei zawiadomił koronera – bardziej stwierdziła, niż zapytała Avery.

Strażak skinął głową.

– Owszem. Zawiadomił doktora Harrisa. To nasz koroner.

– Tak wygląda procedura?

– Tak. My lokalizujemy i gasimy pożar. Ratujemy ludzi, przeszukujemy pogorzelisko. Potem zawiadamiamy stanowego marszałka straży. On ma biegłych, którzy określają przyczyny pożaru.

– I biegły zawiadamia koronera?

– Tak. Jeśli są ofiary. Do niego należy też powiadomienie policji.

Avery słuchała obojętnie, weszła w rolę reporterki. Jakby rzecz jej nie dotyczyła. Ot, kolejny materiał do gazety. Robiła to automatycznie, kierowana zawodowym nawykiem, i tylko dzięki temu była w stanie słuchać relacji Price’a, zadawać pytania.

– Mój ojciec już nie żył, kiedy go pan znalazł?

– Tak. On… – Strażak przerwał, jakby cofnął się przed dokończeniem zdania.

– Co on?

– Nie żył. To było oczywiste.

Zamknęła oczy, przypominając sobie przypadek śmierci w pożarze, o którym kiedyś pisała. Zdjęcia zwęglonych ciał dwojga dzieci…

– Avery, dobrze się czujesz? – Gdy usłyszała głos Matta, otworzyła oczy.

Stał w drzwiach prowadzących na taras, tuż za nim Cherry.

– Wszystko w porządku – powiedziała. I chyba rzeczywiście czuła się znacznie lepiej niż jeszcze kilka minut temu, kiedy wychodziła zaczerpnąć powietrza.

– Wszyscy cię szukają.

Kiwnęła głową i zwróciła się do strażaka:

– John, chciałabym jeszcze porozmawiać z panem. Mogę do pana zadzwonić, umówić się na spotkanie?

– Oczywiście – powiedział niepewnie. – Nie wiem tylko, co jeszcze mógłbym…

– Bardzo mi zależy – nie dała mu dokończyć.

– Proszę.

– Rozumiem… Może pani się ze mną kontaktować przez naszego dyspozytora.

Podziękowawszy Price’owi, podeszła do Matta i Cherry.

– Pani Chauvin? – zawołał jeszcze za nią.

– Może powinna pani zadzwonić do biura marszałka stanowego w Baton Rouge? Oni powiedzą pani znacznie więcej niż ja.

– Dziękuję, John. Zadzwonię.

– Co się dzieje? – zapytała Cherry.

– Nic. Wyszłam zaczerpnąć powietrza. Cherry najwyraźniej nie zadowoliła ta zdawkowa odpowiedź.

– Ożenił się z Jill Landry. – Zerknęła w stronę Price’a. – Pamiętasz Jill? Poznała go przez swoją siostrę, w Jackson.

– Miły człowiek.

– Może i tak.

Avery spojrzała uważnie na Cherry.

– Chcesz mi coś powiedzieć?

– Nic. Tyle tylko, że on… nie jest stąd.

– Znalazł tatę – rzuciła Avery ostrym tonem.

– Zadałam mu kilka pytań. Chciałam się czegoś dowiedzieć. Wystarczy?

– Nie miałam na myśli nic… – Cherry zrobiła urażoną minę. – Po prostu martwię się o ciebie, to wszystko.

– Jestem dużą dziewczynką. Nie potrzebuję opiekunek.

– Rozumiem. – Cherry poczerwieniała. – Nie będę już nic mówiła. Bardzo przepraszam.

– Ona nie miała złych intencji. – Matt uznał za wskazane stanąć w obronie siostry. – Troszczy się o ciebie. Jak my wszyscy.

Avery zaklęła cicho pod nosem.

– Wiem. Trochę mnie poniosło… Matt położył jej dłoń na ramieniu.

– Rozumiem. Po prostu postaraj się bardziej… – Przerwał.

– Tak?

– Panować nad nerwami. Jesteś taka drażliwa. Potrafię to zrozumieć – powtórzył – ale panuj nad sobą, Avery. I pamiętaj, że cię kochamy.

Łzy zakręciły się jej w oczach. Matt miał rację. Nie powinna zamykać się w sobie, odtrącać przyjaciół, zrażać do siebie tych, którzy dobrze jej życzą.

Uścisnęła dłoń Matta.

– Dziękuję – szepnęła. – Wasza przyjaźń bardzo wiele dla mnie znaczy.

Matt odwzajemnił uścisk.

– Zawsze możesz na nas… na mnie liczyć. Jestem z tobą.

Na tarasie pojawiły się trzy starsze panie, znajome matki Avery.

Matt przywitał się z nimi, po czym przeprosił i odszedł szukać siostrę, jak się domyślała Avery. Ani chybi chciał odnaleźć ją w tłumie żałobników i pocieszyć po niefortunnym incydencie.

Ona przeprosi Cherry później. Obiecała to sobie, patrząc w ślad za znikającym Mattem.

Panie złożyły jej kondolencje i Avery na chwilę została sama. Omiotła spojrzeniem zebranych w sali, zatrzymując wzrok na grupce mężczyzn, którzy stali w kącie i byli pochłonięci rozmową. Kilku z nich znała z widzenia, choć nie miała pojęcia, kto to taki. Z pewnością żaden z nich nie podszedł do niej tego wieczoru. W pewnym momencie jeden z mężczyzn wskazał kogoś głową i reszta spojrzała w tamtym kierunku.

Musieli mówić o kobiecie, której Avery nigdy wcześniej nie widziała: wysoka, szczupła blondynka w czarnej spódnicy i prostej białej bluzce, trzymająca się z boku, o zagubionym wyrazie twarzy.

Mężczyźni stojący w kącie przyglądali się wręcz natrętnie samotnej młodej kobiecie. Gdy jeden z nich zaśmiał się głośno, Avery bardzo się zirytowała.

Próbowała odgadnąć, kim jest nieznajoma. Krewną któregoś z mężczyzn? Przyjaciółką?

– Moje wyrazy współczucia, kochanie. – Do Avery podeszła jej nauczycielka z pierwszej klasy szkoły podstawowej.

Kiedy przyjęła kondolencje pani Wilson, wymieniła uściski i obiecała zadzwonić, jeśli tylko będzie czegoś potrzebować, spojrzała w kąt sali, ale mężczyźni już zniknęli. Młoda kobieta także musiała wyjść, bo Avery nigdzie nie mogła jej dojrzeć.

Przez moment miała wrażenie, że scena, której przed chwilą była świadkiem, była tylko wytworem jej wyobraźni.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, pomyślała, patrząc na trumnę, w której spoczywał ojciec. Przeszedł ją dreszcz.

Nic już nie było w stanie jej zdziwić.

Загрузка...