Rozdział 29

Idąc za radą szefa, Avery zwróciła się do ludzi, którym ufała. Postanowiła zacząć od Lili, bo i tak planowała ją odwiedzić.

Kiedy podjechała pod Ranczerówkę, zobaczyła na podjeździe dwa samochody, Lili i Cherry, co oznaczało, że obie są w domu.

Drzwi otworzyła Cherry.

Cześć.

– Cześć – odpowiedziała Cherry, nie uśmiechnąwszy się nawet.

– Wpadłam, żeby zapytać, jak się czuje Lila. Cherry demonstracyjnie nie cofnęła się, nie zapraszała do środka.

– Już lepiej, dziękuję.

Avery po pogrzebie ojca kilkakrotnie zbierała się zadzwonić do Cherry i przeprosić ją za to, że na czuwaniu potraktowała ją być może zbyt ostro, w końcu jednak nie zadzwoniła i nie przeprosiła. Nie zdawała sobie sprawy, że jej słowa mogły aż tak bardzo dotknąć dziewczynę. Osobiście uważała, że Cherry przesadza, ale jedni są mniej czuli na swoim punkcie, inni bardziej.

– Cherry, możemy chwilę porozmawiać?

– Jeśli sobie życzysz.

– Przepraszam, że tak cię potraktowałam na czuwaniu. Byłam zdenerwowana. Niepotrzebnie na ciebie skoczyłam. Bardzo żałuję.

Cherry zmiękła. Jej zacięta twarz zmieniła się dosłownie w mgnieniu oka. Avery bała się, że ta nadwrażliwa dziewczyna zaraz wybuchnie płaczem, ale nie. Co więcej, uśmiechnęła się.

– Przyjmuję przeprosiny – powiedziała i wreszcie otworzyła drzwi na oścież. – Mama jest na tarasie. Ucieszy się, że przyjechałaś.

Rzeczywiście, ucieszyła się.

– Avery! – zawołała, odkładając książkę. – Jak to miło, że o nas pamiętasz.

Avery podeszła, pocałowała ją w policzek, a potem usiadła w wiklinowym fotelu.

– Martwiłam się o ciebie. Lila machnęła ręką.

– Przeklęta alergia. Zawsze o tej porze roku mnie dopada. Leczona czy nieleczona, zawsze tak samo zjadliwa. Najgorsze są bóle głowy.

– Wyglądasz ślicznie.

– Dziękuję, kochanie. – Lila spojrzała na córkę. – Cherry, mogłabyś przynieść Avery mrożoną herbatę?

Avery chciała się podnieść.

– Sama sobie przyniosę.

– Wykluczone – sprzeciwiła się Lila. – Cherry może to zrobić. Pójdziesz, skarbie? I przynieś trochę tych ciasteczek imbirowych, co to zostały z ostatniego kiermaszu dobroczynnego w kościele.

– Już się robi – mruknęła Cherry urażonym tonem. – W końcu od tego jestem. Jakoś muszę zapracować na wikt i opierunek.

Zakłopotana Avery odchrząknęła.

– Ja naprawdę mogę… Cherry nie dała jej dokończyć.

– Siedź, Avery. Ja tu jestem „przynieś, wynieś, pozamiataj”. Zdążyłam już do tego przywyknąć.

Lila odprowadziła córkę ciężkim westchnieniem.

– Czasami jest taka drażliwa, że nie sposób z nią wytrzymać.

– Wszyscy miewamy złe dni.

– Zapewne. – Lila wbiła wzrok we własne dłonie, oczy się zaszkliły. – Jest jej ciężko… Troszczy się o nas wszystkich. Powinna mieć swoją rodzinę, własne dzieci… Żyć własnym życiem.

– Wszystko dopiero przed nią, Lilu. Jest jeszcze młoda.

Lila ciągnęła, jakby nie słyszała słów Avery:

– Zmieniła się bardzo po wyjeździe Karla. Nie jest szczęśliwa. Żadne z moich dzieci nie jest…

Urwała. Chciała powiedzieć, że żadne z jej dzieci nie jest szczęśliwe. Hunter, na pewno. Cherry, do pewnego stopnia. Ale Matt?

Avery nachyliła się i uścisnęła dłoń Lili.

– Szczęście jest jak ocean: odpływy i przypływy, wieczna zmienność losu. – Uśmiechnęła się. – Czas przypływów sprawia, że warto żyć. – Odwzajemniła uścisk Avery. – Kochane dziecko z ciebie. Dziękuję.

– Służę uprzejmie – oznajmiła Cherry, wchodząc na taras z tacą, na której stały dwie szklanki mrożonej herbaty z cytryną i miętą, cukiernica i talerz z ciastkami. – Zostawię wam to i znikam.

– Nie usiądziesz na chwilę? – zmartwiła się Avery.

– Nie mogę. Muszę załatwić kilka spraw przed obiadem. Jeśli teraz nie zabiorę się do roboty, potem nie zdążę. – Zwróciła się do matki: – Podać ci coś jeszcze, zanim wyjdę?

Lila odprawiła córkę krótkim gestem i zaczęła gawędzić z Avery o tym i owym, jednym słowem o drobiazgach bez znaczenia. W końcu Avery skierowała rozmowę na temat, który ją przywiódł do domu Stevensów:

– Buddy wspominał mi, że w latach osiemdziesiątych należałaś do grupy Siedmiu Czuwających Obywateli.

Lila ściągnęła brwi.

– Co go naszło?

– Rozmawialiśmy o Cypress Springs, o tym, jak dobrze, spokojnie się tu żyje. – Avery sięgnęła po ciastko i położyła je na serwetce, nawet nie spróbowawszy. – Mówił, że bardzo dużo zdziałaliście dla miasta.

– To był trudny okres. – Lila poprawiła się na kanapie. – Dawne czasy.

Avery nie dała się zbyć.

– Pastor Dastugue też podobno należał do grupy. Kto jeszcze był w Siódemce?

– Jak powiedziałaś?

– Siódemka. Grupa Siedmiu, tak się…

– Nie nazywaliśmy się tak – sprostowała ostro.

– Tworzyliśmy GPS, Grupę Pomocy Społecznej. To była właściwa nazwa.

Lila zdenerwowała się, to nie ulegało kwestii, ale Avery dalej drążyła temat:

– Przepraszam za pomyłkę. Nie miałam nic złego na myśli.

– Nie przepraszaj. Nic się nie stało.

– Była jakaś grupa Siedmiu?

– Nie. Dlaczego tak sądzisz?

– Twoja reakcja… Żachnęłaś się tak, jakbyś nie chciała mieć nic wspólnego z grupą Siedmiu.

Lila nerwowym ruchem wygładziła spódnicę.

– Skądże. Zdawało ci się, Avery – zapewniła z wymuszonym uśmiechem.

– Byłam dzisiaj rano w redakcji „Gazette” – powiedziała Avery. – Rickey Plaquamine zaproponował mi pracę.

– Wspaniale – ucieszyła się Lila. – I co? Przyjmiesz jego ofertę?

– Powiedziałam mu, że się zastanowię.

Lila udała, że się gniewa, ale tak naprawdę była szczęśliwa, że Avery nie odmówiła od razu.

– Nie masz pojęcia, jaką radość sprawiłabyś nam wszystkim, decydując się zostać w Cypress. A już Mattowi największą. – Upiła łyk herbaty i wytarła usta serwetką. – Buddy mówił mi, że dobrze się bawiliście, ty i Matt, na festynie wiosennym.

Avery uśmiechnęła się.

– Tak, to był bardzo udany dzień – przytaknęła lakonicznie, choć wiedziała, że Lila czeka na szczegóły. I na deklaracje co do wspólnej z Mattem przyszłości, których Avery nie mogła czynić.

– Rickey świetnie wygląda. Pochwalił się, że mają trzeciego syna.

– Udany chłopak. Tłuścioch. Wszyscy ich chłopcy rodzili się tłuściutcy. – Lila nachyliła się do Avery z wesołym błyskiem w oku. – To przez lody. W ostatnich miesiącach ciąży Jeanette pochłaniała okropne ilości lodów. Codziennie przynajmniej dwie duże porcje mieszanych z gorącym sosem czekoladowym. Belle z lodziarni Dairy Barn mi mówiła.

Avery uśmiechnęła się pod nosem. Oto małomiasteczkowy świat. Biedna Jeanette. Jak złota rybka w akwarium.

Avery ponownie musiała skierować rozmowę na temat, który nie dawał jej spokoju.

– Dopiero dzisiaj dowiedziałam się o śmierci Sala. Byłam wstrząśnięta. Tata wiedział, ile Sal dla mnie znaczył. Dziwne, że nic mi nie wspomniał.

Lila otworzyła usta, usiłowała coś powiedzieć, wreszcie dobyła z siebie głos:

– Ten rok… – zaczęła z widocznym wysiłkiem – jest dla nas wszystkich bardzo ciężki. Nasi przyjaciele… tylu przyjaciół… odeszło.

Avery wstała, podeszła do niej i objęła serdecznym gestem.

– Tak mi przykro, Lilu. Bardzo bym chciała jakoś pomóc.

– Już nam pomogłaś, kochanie. Przez sam fakt, że jesteś z nami.

Rozmawiały jeszcze przez chwilę, w końcu Lila powiedziała, że czuje się zmęczona i chciałaby odpocząć. Kiedy się podniosła, z trudem mogła ustać na nogach. Avery była przerażona: zaledwie przed dwoma tygodniami ta sama Lila zdawała się tryskać zdrowiem.

W holu cmoknęła Avery na pożegnanie.

– Zajrzyj niebawem.

– Na pewno wpadnę. Tylko wracaj szybko do zdrowia.

Avery patrzyła z niepokojem, jak Lila z trudem wspina się po schodach, jak kurczowo trzyma się poręczy. Nie mogła uwierzyć, że alergia potrafi aż tak osłabić człowieka, chociaż niewiele wiedziała o chorobach alergicznych. Szczęśliwie sama nigdy nie cierpiała na żadne uczulenie.

Hunter twierdził, że jego matka jest lekomanką i alkoholiczką. Jedno i drugie rujnuje organizm, to nie ulega kwestii. Czyżby stan Lili wynikał z nadużywania alkoholu oraz leków?

W drzwiach prowadzących do gabinetu pojawiła się Cherry.

– Mama poszła na górę zdrzemnąć się?

– Aha. Czy ona na pewno dobrze się czuje? – W głosie Avery zabrzmiała troska.

– Tak. Lekarstwo, które zażywa, trochę ją osłabia, ale takie ma niestety działanie uboczne.

– Jesteś pewna, że nic jej nie dolega?

– Oczywiście. Dlaczego pytasz?

– Martwię się o nią. Jeszcze dwa tygodnie temu była w świetnym stanie.

– To tylko alergia i efekt leków. No i mama, generalnie, nie ma już tych sił co kiedyś.

Avery dopiero teraz zauważyła, że Cherry trzyma w dłoni rewolwer. Chyba rewolwer, o ile Avery znała się na broni. Podniosła wzrok.

– Nie chcę być wścibska, ale…

– Ta broń? Wybieram się na strzelnicę.

– Na strzelnicę? – powtórzyła zdumiona Avery. Dziewczyny w Luizjanie wychowywały się wśród broni i polowań, ale można się było po nich raczej spodziewać mistrzostwa w pieczeniu placka brzoskwiniowego niż umiejętności strzeleckich. – Strzelasz? – zapytała inteligentnie.

– Jakżeby inaczej? Mając za ojca szefa policji? Jasne, że strzelam. A ty?

– Ja z założenia nie toleruję żadnej broni.

– Może pomimo to pojedziesz ze mną?

– Dlaczego nie.

Pojechały, każda swoim samochodem. Strzelnica okazała się dużym, pustym i mocno zaniedbanym terenem piętnaście kilometrów za miastem, niedaleko dawnych zakładów Old Dixie.

Już na miejscu, kiedy wysiadły, Cherry załadowała magazynek.

– Co to za broń? – zainteresowała się Avery.

– Ruger magnum 357.

– Brudny Harry używa takiego, prawda?

– Nie, ale byłaś blisko. Detektyw Harry Callahan ma magnum 44. – Cherry zaśmiała się. – Ja nie potrzebuję aż takiej armaty.

Wyjęła z bagażnika karton z pustymi puszkami, ustawiła je na belach siana, które do tego właśnie celu służyły, i po chwili miała zaaranżowaną naprędce strzelnicę.

Truchtem wróciła na tę stronę pola, gdzie czekała Avery, złożyła się i oddała sześć strzałów. W ostatnią puszkę nie udało się jej trafić. Zaklęła cicho i ponownie załadowała broń.

– Słyszałam, o co pytałaś mamę – powiedziała. – Rozmawiałyście o GPS.

– Pamiętasz coś?

– Oczywiście, pamiętam doskonale. Avery zmarszczyła czoło.

– Dziwne, bo ja nic nie pamiętam.

– Wcale nie takie dziwne. Pamiętam wszystko, co ma związek z naszą rodziną.

– Twój tata mówi, że to był trudny czas.

– Delikatnie mówiąc.

Avery zastanawiała się przez chwilę.

– Mogę zadać ci pytanie? – zagadnęła wreszcie.

– Strzelaj. Przepraszam za określenie. – Cherry parsknęła śmiechem.

– Znałaś Elaine St. Claire?

– Kogo?

– Tę zamordowaną.

Cherry wycelowała, nacisnęła spust, strzeliła. Jak poprzednio opróżniła cały magazynek, dopiero wtedy odpowiedziała:

– Tylko ze słyszenia. Miała reputację – oznajmiła tonem porządnej panienki z Południa.

– Miała reputację? – To wyrażenie w uszach Avery zabrzmiało co najmniej idiotycznie. – Każdy człowiek ma jakąś reputację, lepszą albo gorszą. Co to oznacza?

– Ojej, Avery, przecież wiesz. Ta dziewczyna widziała w życiu więcej łóżek niż magazynier w naszym salonie meblowym.

– Ta dziewczyna nie żyje – żachnęła się Avery.

– Nie powinnaś mówić o niej w ten sposób.

– Jestem szczera, mówię, co myślę. Mam kłamać i użalać się tylko dlatego, że ktoś ją sprzątnął? To byłaby hipokryzja.

– Słyszałaś kiedyś powiedzenie: „Żyj i dać żyć innym”? – zirytowała się Avery. – Nie sądzisz, że to prywatna sprawa Elaine, ile i czyje łóżka w swoim życiu oglądała?

– To wielkomiejskie wymysły. Szerzone po to, żeby ludziom mącić w głowach. Dla utrzymania status quo i zadowolenia mas – z przekonaniem wyrecytowała Cherry małomiasteczkowy pogląd dotyczący odnoszenia się do obyczajów seksualnych naszych bliźnich. – Wy tam w wielkich miastach musicie akceptować „element” – dodała jeszcze napuszonym tonem.

– Wy nie?

– Nie – prychnęła Cherry. – To jest Cypress Springs, nie Nowy Orlean.

– Innymi słowy, według ciebie Elaine St. Claire zasłużyła sobie na śmierć? Cieszysz się, że ktoś usunął „element”, jak to łaskawie określiłaś?

– Nie, skąd. – Załadowała ponownie magazynek. – Nikt nie zasługuje na śmierć. Ale jeśli mnie pytasz, czy mi przykro, że Elaine nie rozkłada już nóg na widok każdego fiuta, to powiem ci, że nie bardzo.

Avery zatkało.

– Zaszokowałam cię, co? – Cherry była bardzo zadowolona z siebie.

– Nie przypuszczałam, że potrafisz tak mówić o ludziach. Jak widać, między moralnością obowiązującą w Cypress a wulgarnością jest cienka granica. Że nie wspomnę o tolerancji.

– Nie znasz mnie jeszcze, Avery.

– Zabrzmiało groźnie. Cherry zaśmiała się.

– Wcale nie. Długo cię tu nie było, to wszystko. – Cherry znowu zaczęła strzelać. Oddała raz za razem sześć strzałów, wszystkie celne. – Wyciągnęła dłoń z rewolwerem w stronę Avery. – Chcesz spróbować?

Zawahała się. Organicznie nie znosiła broni. Należała do tych, którzy uważali, że świat bez broni byłby znacznie lepszym światem, a strony wszelkich konfliktów, zamiast wojować ze sobą, powinny szukać zgody przy stołach konferencyjnych. Najlepiej popijając mineralną i kawę z mlekiem, zajadając ciasteczka.

Tak ją jednak rozzłościł pełen wyższości uśmiech Cherry, że w końcu sięgnęła po rewolwer.

– Pokaż mi, jak się to robi.

Cherry zaczęła ją instruować, jak stanąć, jak trzymać broń.

– Czuję się kretyńsko – mruknęła Avery ponurym głosem. – Jak nieudana imitacja Schwarzeneggera.

– Początkowo też się tak czułam, ale przekonasz się. Polubisz to.

Aha, na pewno.

– Co dalej?

– Wyceluj i strzel, ale uważaj na siłę odrzutu. Avery nacisnęła na spust, strzeliła. Rzeczywiście odrzuciło ją do tyłu tak, że się zachwiała.

– Trafiłam?

– Może trafisz, jak uda ci się strzelić z otwartymi oczami.

– Cholera.

– Spróbuj jeszcze raz.

Znowu spudłowała. Po szóstej próbie oddała rewolwer.

– Ogłaszam oficjalny koniec mojej kariery strzeleckiej.

– Zmienisz zdanie, jeśli zostaniesz w Cypress Springs. Ja lubię broń. Kiedy trzymam to magnum w dłoni, czuję się silna. Po to jest broń. Daje poczucie siły i władzy, poczucie wygranej.

– Broń zabija…

– Zawsze myślałam, że broń służy do zabijania. Ale zabijanie zabijaniu nierówne. Zresztą zabijanie to tak czy inaczej ostateczność. Pamiętaj, że na świecie jest zbyt wielu złych ludzi, ludzi pozbawionych skrupułów, którzy tylko czyhają, żeby odebrać ci to, co dla ciebie najdroższe. Broń potrafi ich odstraszyć.

Avery wiele razy dyskutowała z podobnymi opiniami i wiedziała, że nie wygra. Cherry miała rację, własną rację, ale ona była na tyle idealistką, by wierzyć, że są inne sposoby.

– Gwałt niech się gwałtem odciska, to chcesz powiedzieć? Taką zasadę wyznajesz? Na przemoc odpowiadać przemocą, aż cała ta planeta pieprznie w diabły?

– Wygrywa ten, kto ma większą pukawkę. W chwilę później Avery odjechała. W lusterku wstecznym widziała Cherry stojącą koło samochodu, na tle nieba złocącego się w ostatnich promieniach słońca. Czuła niesmak, jakby wzięła udział w czymś obmierzłym, brudnym. Jakby była świadkiem czegoś wstrętnego, czemu nie potrafiła przeciwdziałać.

W głowie cały czas brzmiały jej słowa Gwen Lancaster. „Napiętnowani… Wyrzuceni poza nawias… Ktokolwiek postępował niezgodnie z narzuconymi normami… Gwałcono prawa obywatelskie… zapominano o wolności jednostki…”.

Czy Cherry należała do sfanatyzowanych stróżów ładu, o których mówiła Gwen?

Bez wątpienia.

Ta sama Cherry, która piekła ciasteczka imbirowe, uczyła w szkółce niedzielnej… Która przyniosła jej biszkopt na śniadanie. Łagodna, pełna troski o innych Cherry.

Przekonana, że ładu należy strzec z rewolwerem w dłoni.

Dziwne. Jeśli należała do Siedmiu, dlaczego tak otwarcie dawała wyraz swoim opiniom?

Avery złapała się na tym, że bierze istnienie Siedmiu za pewnik. Jakby grupa rzeczywiście istniała, jakby każdy mógł do niej należeć.

Kiedy zatrzymała się na światłach, odszukała w torebce kartkę z numerem telefonu Gwen, wyjęła z kieszeni komórkę i wystukała cyfry. Po trzecim sygnale odezwała się poczta głosowa. Avery nagrała wiadomość:

– Mówi Avery Chauvin. Chcę z tobą porozmawiać. Zadzwoń. – Numeru komórki nie podawała, bo musiał zapisać się w telefonie Gwen, zostawiła tylko domowy numer rodziców i rozłączyła się.

Загрузка...