Rozdział 56

Avery i Gwen wyszły ze swojej kryjówki. Były gotowe walczyć, stawiać opór. Czekały przy drzwiach, nie wiedząc, kto po nie przyjdzie, sam Matt czy wszyscy, cała grupa Siedmiu.

Miały plan, mizerny, niedający wielkich szans, ale jedyny, jaki były w stanie obmyślić w tej rozpaczliwej sytuacji.

– Myślisz, że się uda? – W głosie Gwen zabrzmiało powątpienie. Powątpiewanie i przerażenie. Nuta histerii.

Dwie przeciwko siedmiu. Jakie miały szanse? Prawie żadnych.

– Nie mamy nic do stracenia – szepnęła Avery. – Tak czy inaczej nas zabiją.

Zza drzwi doszedł odgłos kroków. Avery spojrzała na śmiertelnie bladą Gwen. Cała krew odpłynęła jej z twarzy, już wyglądała jak trup.

Avery stanęła na wprost wejścia. Była gotowa.

Usłyszała szczęk otwieranej kłódki i drzwi się uchyliły. Wstrzymała oddech, czekając na właściwy moment. Modląc się, by potrafiła ten moment wykorzystać.

Zaszarżowała. Głową do przodu. Mierząc prosto w pierś.

Zaskoczyła go. Nie spodziewał się ataku, nie przewidział oporu.

Zachwiał się. Pistolet wypadł mu z dłoni, poleciał na podłogę.

– Uciekaj! – zawołała do Gwen. – Uciekaj! Gwen rzuciła się ku schodom.

Avery była niemal pewna, że zaraz pojawi się reszta wielkiej Siódemki. Że pospieszą za Mattem.

Nie pojawił się nikt.

Widać wyszli już z Old Dixie, pozostawiając szefowi brudną robotę.

Avery zaatakowała ponownie. Tym razem z taką siłą, że Matt upadł na podłogę z głośnym stęknięciem.

– Suka!

Zerwał się na równe nogi i zdzielił ją pięścią prosto w twarz. Poczuła potworny, przeszywający czaszkę ból. Nie mogła złapać tchu. Nagle zdała sobie sprawę, że płacze. Z bólu. Z wściekłości.

Matt zacisnął dłonie na jej gardle, zaczął ją dusić. Szarpała się, kopała, walczyła z całych sił.

Żeby tylko Gwen się udało, modliła się w duchu. Żeby tylko zdołała uciec.

Gdzieś zza drzwi doszedł głuchy łoskot, jakby coś ciężkiego upadło na podłogę. Matt rozluźnił trochę palce, znieruchomiał.

– Błękitny? Sokół? Co tam się dzieje? – zawołał. – Macie ją?

Odpowiedziała mu cisza. Puścił Avery, nasłuchując w napięciu.

Osunęła się bez sił na podłogę, wciągnęła głęboko powietrze, krztusząc się i kaszląc.

– Sokół! – zawołał Matt raz jeszcze. Kątem oka dostrzegła pistolet Matta. Leżał blisko, tuż, tuż. Na wyciągnięcie ręki.

Na wyciągnięcie ręki. Jeśli ktoś może wyciągnąć rękę, pomyślała ze złością. Łzy napłynęły jej do oczu.

Z gardła wyrwało się łkanie.

Matt odwrócił się, spojrzał na Avery, na pistolet. Uśmiechnął się z pobłażaniem.

– Chciałabyś, co? – zakpił. – Nic z tego. Próbowała się podnieść, ale nie starczyło jej sił.

Odczołgała się tylko, byle dalej od Matta. Nie podda się. O nie. Będzie walczyła do końca.

– Dzielna mała Avery – kpił Matt. – Podziwiam cię. Naprawdę podziwiam. Szkoda, że się nam nie udało. Mój umysł, twoja determinacja. Cóż za dzieci moglibyśmy wspólnie spłodzić.

Stanął nad nią, zagradzając drogę. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Hardo, wyzywająco.

Matt wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, po czym schylił się po pistolet.

– To koniec, skarbie.

Загрузка...