Rozdział 28

Avery pojechała do domu, by zebrać siły i obmyślić następny krok. Od godziny siedziała przy stole kuchennym, całkiem zapomniawszy o przygotowanym już dawno sandwiczu z tuńczykiem, i wpatrywała się w nazwiska zmarłych wynotowane z „Gazette”.

Czy w nikim w Cypress ta epidemia dziwnych zgonów nie wzbudziła żadnych podejrzeń? Nikt nie podzielił się swoim niepokojem z Buddym czy z Mattem? Nikt nie podniósł alarmu? Całe miasteczko brało udział w spisku?

Wstała i podeszła do okna, spojrzała na zieleniące się krzewy w ogrodzie. Co właściwie miała? Hipotezy Gwen Lancaster, która twierdziła, że w Cypress Springs działa tajne stowarzyszenie wigilantów. Informacje o dwóch zaginięciach i podejrzanie wielu nagłych zgonach. Jedno niewyjaśnione morderstwo, jedno samobójstwo. Pudełko wycinków prasowych dotyczących sprawy sprzed piętnastu lat.

Ludzie giną w wypadkach. Znikają bez śladu. Padają ofiarą morderstw. Tragiczne, ale takie rzeczy się zdarzają. Owszem, wskaźnik samobójstw był wyższy niż średnia stanowa, ale statystyki opierają się na danych uśrednianych, nie na liczbach bezwzględnych. Bardzo możliwe, niejako dla wyrównania statystyki, że przez następnych kilka lat nikt z mieszkańców Cypress nie targnie się na swoje życie.

A wycinki? Świadectwo stanu umysłu czy po prostu memorabilia, zebrane ku przestrodze przyszłych pokoleń prasowe świadectwa strasznej zbrodni, która dokonała się w cichym, bogobojnym miasteczku?

Gdyby miały być świadectwem stanu umysłu – uzasadnionego przerażenia lub obsesji – to musiałyby być bogatsze o coś jeszcze. Na pewno znalazłaby inne ślady. Ale gdzie miała ich szukać? Opróżniła szafę w sypialni ojca, komodę, zaglądała do szafek w kuchni, do spiżarni, do szafy w holu. Nie odważyła się jeszcze wejść do gabinetu ojca na poddaszu.

Musi tam pójść.

Po dwóch godzinach zeszła z powrotem do kuchni z niczym. Zniechęcona i zmęczona podeszła do zlewozmywaka, żeby umyć ręce. Przeszukała biurko ojca, szafy biblioteczne, sprawdziła zawartość każdego pudła na strychu. Nie znalazła nic, co zwróciłoby jej uwagę.

Co dalej?

W Waszyngtonie miała kolegów redakcyjnych, mogłaby urządzić burzę mózgów, zwrócić się po radę i pomoc. Tu mogła się kierować wyłącznie własną intuicją.

Niezupełnie. Pozostawał jeszcze kontakt telefoniczny.

Podniosła słuchawkę, wystukała numer swojego szefa w „Post” w Waszyngtonie.

– Brandon? Mówi Avery.

– To naprawdę ty? – zaśmiał się. – A ja już myślałem, że ukrywasz się przede mną.

Nie lubił owijania w bawełnę. Cenił sobie prostolinijność i jasne stawianie sprawy, tak w tekstach, jak i w rozmowach. W pracy dziennikarskiej nie ma czasu na słowne zabawy.

– Trafiłam na coś.

– Cieszę się, że twój mózg nie zasypia, chociaż nie ukrywam, że jestem trochę zdziwiony, zważywszy okoliczności. Mów.

– Pełna kontrola życia obywateli, czyli Wielki Brat w małym miasteczku. Powstrzymywanie zła i zepsucia wszelkimi możliwymi środkami. Kilku „prawych” obywateli zaniepokoiła wzrastająca przestępczość, od tego się zaczęło. Prewencja, przeciwdziałanie, czujność sąsiedzka, rozumiesz, te rzeczy.

– Po czym, nic wiedzieć kiedy, prawi obywatele poczuli się władcami miasteczka – dopowiedział Brandon, odgadując ciąg dalszy.

– Owszem. Moja informatorka mówi, że sama grupa była stosunkowo niewielka, ale dysponowała znakomicie działającą siatką współpracowników. Każdy był pod obstrzałem. Czytano prywatną korespondencję, niemal zaglądano ludziom do garnków. Grupa wiedziała, co kto je, ile pije, jakie programy ogląda, z kim się spotyka, czy chodzi w niedzielę do kościoła. Wobec „nieprawomyślnych” stosowano ostrzeżenia.

– I już było po prawach obywatelskich oraz wolności jednostki – mruknął Brandon.

– To jeszcze nie wszystko. Jeśli ostrzeżenie nie odnosiło skutku, grupa przystępowała do działania. Bojkotowano sklepy, warsztaty i firmy. Odsuwano się od napiętnowanych. Niszczono ich własność. Całe miasteczko brało w tym udział.

Brandon milczał przez chwilę.

– Mówisz o swoim rodzinnym miasteczku?

– Owszem.

– Masz dowody?

– Żadnych. – Avery wzięła głęboki oddech. – Wygląda na to, że nie cofali się przed mordowaniem ludzi.

– Mów.

– Za dużo wypadków śmiertelnych, samobójstw. Ktoś wybiera się na ryby i tonie, ktoś wpada pod własny traktor, bo chybnął się z siodełka, ktoś inny się wiesza…

– Miejscowy lekarz popełnia samobójstwo w płomieniach.

– Właśnie.

– Avery, zostaw to. Nie stać cię na obiektywną ocenę. Nie w tej chwili.

– Chcę się tym zająć. Potrafię być bezstronna, pomimo wszystko.

– Bzdura. Świetnie o tym wiesz.

Wiedziała, ale nie zamierzała głośno przyznać Brandonowi racji.

– Chcę dojść prawdy.

– Mianowicie?

– Nie wiem. Być może cała ta historia jest wyssana z palca. Moja informatorka…

– Nie jest całkiem wiarygodna? Nie można polegać na jej słowach? Nie kieruje się czystymi motywami?

– Coś takiego.

– Wobec każdego informatora człowiek ma te same wątpliwości, zastrzeżenia. Wiesz, co robić.

Iść za tropem. Szukać kolejnych informatorów. Dowieść, że dane są prawdziwe.

– Łatwo powiedzieć – mruknęła. – To małe miasteczko. Zamknięta zbiorowość. Ludzie albo się boją, albo nie chcą mówić.

– Najlepiej zrobisz, jak wrócisz do Waszyngtonu.

– Nie mogę. Jeszcze nie teraz. Muszę zająć się tą sprawą.

– Dlaczego?

Ze względu na ojca, oto dlaczego.

– Owszem, Avery, to niezły materiał, ale nie dlatego w tym tkwisz i oboje o tym wiemy.

W języku szefa określenie „niezły materiał” oznaczało zielone światło.

– Niezły? Za takie materiały ludzie zbierają Pulitzery – zażartowała.

– Chyba że wcześniej lądują w kostnicach. Chcę cię widzieć przy twoim biurku, a nie na marach.

– Za bardzo się przejmujesz. Może masz jakieś sugestie?

– Sprawdź starannie wszystkie fakty. Zastanów się nad własną motywacją. A potem zwróć się do ludzi, którym naprawdę ufasz. – Zamilkł na moment. – Bądź ostrożna, Avery. Naprawdę nie chcę widzieć cię na marach. Wolę żywą przy biurku.

Загрузка...