Rozdział 12

Hunter wpatrywał się w ekran komputera, lecz nic nie widział. Słowa rozmazywały się, pływały przed oczami, jakby sobie z niego kpiły. Zły, niezadowolony z własnej pracy, nacisnął klawisz „backspace” i patrzył, jak litery znikają jedna po drugiej, aż została pusta, czysta strona.

Nie mógł pisać, nie mógł się skupić. W głowie brzmiało mu cały czas to, co powiedział Avery, przed oczami cały czas miał jej pełną bólu twarz. Jej pełne smutku i wyrzutu oczy.

Patrzyła na niego takim wzrokiem, jakby miała przed sobą potwora.

Niech to diabli! Wstał gwałtownie od biurka. Sara piszczała, drapała w drzwi: chciała wyjść. Cały wieczór była wyjątkowo niespokojna, rozdrażniona, w nie lepszym humorze niż on sam.

Nie zwracając uwagi na jej skomlenia, przeszedł do biura od frontu. Mroczne, prawie puste wnętrze, smętnie migająca dioda automatycznej sekretarki… Pamiętał jeszcze z dawnych lat wypełniający sklep intensywny, uderzający do głowy zapach kwiatów, feerię barw. Teraz nie było tu ani barw, ani zapachów. Bezosobowa kancelaria, równie bezosobowa i bezduszna jak litera prawa.

Podszedł do okna, wyjrzał na ulicę. Widział stąd dach domu pogrzebowego Gallaghera. Akurat odbywa się ceremonia pożegnania Phillipa, pomyślał. Są tam jego matka, ojciec, Cherry i Matt. Zjawili się pewnie tak zwani wszyscy. Całe miasteczko.

Bo też takie to było miasteczko.

Uznał, że nie powinien drażnić Avery swoją obecnością. Sam natomiast nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z rodziną. Pewnie by nie zdzierżył i znowu powiedziałby im coś bardzo przykrego.

Chciał oszczędzić Avery podobnych scen.

Przycisnął powieki palcami.

Phillip. Co za historia. Niech to cholera.

Był bliski płaczu. I było mu smutno, że nie może się pożegnać ze starym doktorem. Zawsze go podziwiał, szanował. Zaprzyjaźnił się z nim. Bardzo mu go brakowało.

Ktoś mógłby uznać, że to dziwna przyjaźń. W końcu dzieliła ich różnica trzydziestu lat. Ale łączyła samotność. Poczucie wyobcowania, izolacja. W pewnym sensie nawet bagaż wspomnień, odmiennych, ale równie ciężkich do przyjęcia.

Wspomnień, w których niemałą rolę odgrywała Avery.

Właśnie, Avery. Pięknie się z nią obszedł. Mógł być z siebie dumny. Nagadał jej gorzkich słów akurat teraz, kiedy powinien ją oszczędzać. Uderzył w najbardziej czuły punkt. I bez tego musiało być jej wystarczająco ciężko, ale nie, on musiał jeszcze jątrzyć świeże rany, zadać dodatkowy ból.

Powiedziała mu; że zieje nienawiścią. Nazwała go okrutnym.

Być może miała rację. Na pewno miała rację.

Co się z nim stało? Dlaczego wszystko widział wyłącznie w czarno-białych barwach? Dlaczego nie potrafił zachować swoich opinii dla siebie? Nakazać sobie odrobinę dystansu? Nie odgrywać takiego pryncypialnego? Kimże on, do diabła, był, żeby osądzać innych?

Wszystko, czego tylko dotknął, zamieniało się w gówno.

Zerknął w stronę mieszkania. Miał ochotę się napić. Potrzebował drinka. Organizm domagał się alkoholu. Wył do alkoholu. Hunter wyobraził sobie, że idzie do kuchni, wyjmuje butelkę z dobrze zaopatrzonej lodówki, pije do dna i zapomina wreszcie o dręczących go pytaniach. Zapomina o wszystkim. Pogrąża się w pijanej nieświadomości.

Pije do momentu, kiedy już nie pamięta, że ktoś dla niego ważny nazwał go pełnym nienawiści do świata okrutnikiem.

Przez chwilę zmagał się z pokusą. Nurzał się we własnym cierpieniu. Rozkoszował własną wściekłością, poczuciem przegranej. Żył tymi uczuciami. Karmił się nimi. Stały mu się nieodzowne do życia jak oddychanie.

Z całych sił zacisnął dłonie.

Nigdy więcej, powiedział sobie. Nigdy więcej nie będzie szukał zapomnienia w alkoholu. Chce swoje wzloty i upadki przeżywać w trzeźwości.

Sara znowu zaczęła drapać w drzwi i skomleć, więc Hunter wreszcie się ruszył. Dawno już nie była na spacerze. A może niedawno? Kiedy pracował, tracił poczucie czasu, przestawał myśleć o codziennych obowiązkach.

Przeszedł do kuchni.

– Idziemy, moja pani.

Zdjął smycz z wieszaka i zapiął Sarę. Kiedy otworzył drzwi, suka wyrwała do przodu, ciągnąc go za sobą.

W końcu udało mu się ją powściągnąć, osadzić w miejscu.

– Co z tobą? – Nachylił się, podrapał sukę za uchem, ale ona, zamiast nachylić łeb i zamerdać radośnie ogonem, wystawiała coś, zdenerwowana, spięta.

Spojrzał w tamtym kierunku, ale mroczny zaułek wydawał się pusty.

– Co się dzieje, Sara?

Z gardła suki dobyło się ciche warczenie, zjeżyła się.

– Jest tam kto? – zawołał Hunter. Odpowiedziała mu cisza.

Zmrużył oczy, usiłując coś dojrzeć w ciemnościach. Jeszcze raz zawołał, lecz i tym razem odpowiedziało mu głuche milczenie.

Niepewny, czy mądrze robi, poluźnił chwyt. Suka wyprysnęła do przodu. W każdym razie szarpnęła się z całych sił, bo zdążył ją powstrzymać. Ruszyli oboje powoli w mrok, Hunter szedł ostrożnie, wypatrując powodów zdenerwowania Sary.

Kiedy doszli mniej więcej do połowy zaułka, suka pociągnęła w prawo, napinając mięśnie ile sił i głośno warcząc. Hunter z trudem mógł ją utrzymać na smyczy.

Dojrzał stertę pustych skrzynek ze sklepu spożywczego, który znajdował się od frontu. Pojemniki na śmieci. Papiery i puszki walające się na ziemi. Jakieś resztki jedzenia…

Sara zaczęła szczekać, nisko, gardłowo, jakby wyczuła niebezpieczeństwo.

– O co taki raban? – przemówił do niej z kpiną w głosie. – O kilka śmieci? A może zwietrzyłaś szczura? To on tak cię zdenerwował?

Suka nie przestawała ujadać.

Wtedy kątem oka dostrzegł kształt wystający spod skrzynek.

Ogon jakiegoś zwierzaka?

Nic dziwnego, że Sara oszalała.

To coś musiało dostać się pod skrzynki i teraz nie mogło wydobyć się z pułapki. Może było ranne. Może już nie żyło.

Rozejrzał się za dźwignią, którą mógłby unieść skrzynki. Gołymi rękami nie będzie ryzykował. Jeśli zwierzak jest ranny, gotów go ugryźć, podrapać.

Pod murem stała miotła.

Hunter wsunął jej koniec pod skrzynkę, uniósł… i zrobiło mu się niedobrze.

To, co uznał za ogon zwierzaka, okazało się ludzkimi włosami.

Patrzył na wykrzywioną w śmiertelnym krzyku twarz kobiety.

Загрузка...