Podwozie odrzutowca Gulfstream V wysunęło się z kadłuba i dziób smukłego samolotu znalazł się w jednej linii z pasem startowym. Skrzydła cięły wilgotne powietrze jak skalpele. Luksusowa maszyna dla biznesmenów z dziewiętnastoma miejscami pasażerskimi opadała z nieba, dopóki koła nie dotknęły płyty tokijskiego lotniska. Rozległ się pisk i spod opon poszedł dym. Pilot podkołował do terminalu dla biznesmenów w nowoczesnym międzynarodowym porcie lotniczym Narita i wyłączył gwiżdżące turbiny. Obsługa naziemna zablokowała koła odrzutowca, do samolotu podjechał lśniący czarny lincoln i zatrzymał się przy schodkach dla pasażerów.
Chris Gavin zmrużył oczy w jasnym słońcu, zszedł po stopniach na dół i wsiadł do czekającej limuzyny. Towarzyszyła mu grupka asystentów i wiceprezesów. Gavin był szefem SemCon Industries, największego światowego producenta półprzewodników. Firmę odziedziczył po ojcu wizjonerze. Lubił afiszować się bogactwem i nie miał żadnych zahamowań. Wzbudzał powszechną niechęć, bo zamknął dochodowe fabryki w kraju, pozbawiając pracy tysiące robotników, i przeniósł produkcję do tańszych zakładów za oceanem. Będą większe zyski, obiecał udziałowcom.
Kierowca limuzyny wyjechał z lotniska na autostradę Higashi Kanto, a po dwudziestu minutach skręcił na południe do przemysłowej dzielnicy dużego portowego miasta Chiba na wschodnim brzegu Zatoki Tokijskiej. Minął kilka wielkich fabryk i zatrzymał się przed szklanym budynkiem z widokiem na zatokę. Nowoczesny trzypiętrowy gmach ze złocistymi szybami wyglądał bardziej na biurowiec dyrekcji niż na zakład produkcyjny, którym był. Na dachu widniał wielki niebieski neon z napisem SEMCON, widoczny z odległości wielu kilometrów. Tłum pracowników w jasnoniebieskich fartuchach laboratoryjnych czekał niecierpliwie na przyjazd szefa, który miał dokonać oficjalnego otwarcia fabryki.
Gavin wysiadł z limuzyny i uśmiechnąwszy się szeroko, pomachał do załogi i reporterów. Rozległy się brawa, błysnęły flesze. Po długich mowach powitalnych burmistrza Chiby i dyrektora nowej wytwórni Gavin skierował do personelu kilka gładkich słów podziękowania i zachęty. Potem uniósł karykaturalnie wielkie nożyce i przeciął szeroką wstęgę w wejściu do zakładu. Gdy tłum zaczął klaskać, z głębi budynku dobiegł przytłumiony huk. Część zebranych wzięła go za odgłos fajerwerków, ale po chwili budowlą zatrzęsło kilka głośniejszych wybuchów i zdezorientowani pracownicy wstrzymali oddech.
W fabryce krzemowych chipów eksplodował ładunek wybuchowy z zapalnikiem czasowym. Był przymocowany do zbiornika z gazowym silanem, łatwo palną substancj ą używaną do otrzymywania kryształów krzemu. Zbiornik rozerwał się jak torpeda i jego metalowe fragmenty trafiły w inne pobliskie zbiorniki z silanem i tlenem. Po serii eksplozji w budynku powstała wielka kula ognia. Od wysokiej temperatury stopiły się szyby w oknach i na zewnątrz buchnęło gorące powietrze. Na oszołomiony tłum posypało się szkło i różne szczątki.
Kiedy cały budynek stanął w ogniu, spanikowani pracownicy rzucili się do ucieczki. Gavin wciąż stał z wielkimi nożycami w rękach i zaszokowaną miną. Nagle ostry ból przeszył mu szyję. Odruchowo uniósł rękę i wyczuł pod palcami metalową kolczastą kulkę wielkości śrutu. Gdy ją wyciągał, obok niego przebiegła z wrzaskiem kobieta z wielkim odłamkiem szkła w ramieniu. Dwaj przerażeni asystenci chwycili Gavina i poprowadzili do limuzyny, zasłaniając go przed wścibskim reporterem, który chciał sfotografować potentata na tle jego płonącej fabryki.
Pod Gavinem ugięły się nogi. Odwrócił się do jednego z asystentów, chcąc coś powiedzieć, ale nie miał siły mówić. Kiedy otworzyli przed nim drzwi samochodu, runął na podłogę lincolna. Asystent odwrócił go na plecy i zobaczył, że jego szef nie oddycha. Limuzyna ruszyła z piskiem opon do najbliższego szpitala. Pospieszna reanimacja w czasie jazdy nic nie dała. Gavin nie żył.
Niewiele osób zwróciło uwagę na łysego ciemnookiego mężczyznę z obwisłymi wąsami, który stał blisko mównicy. W niebieskim fartuchu laboratoryjnym wyglądał jak inni pracownicy SemConu. Jeszcze mniej osób zauważyło, że trzymał plastikowy kubek, z którego wystawała dziwna bambusowa rurka.
W zamieszaniu wywołanym eksplozjami nikt nie dostrzegł, że mężczyzna wyciągnął rurkę z kubka, włożył do ust i wystrzelił zatruty pocisk w szefa międzynarodowej korporacji.
Zamachowiec przeszedł przez tłum i wydostał się na ulicę, gdzie wrzucił kubek i fartuch do śmietnika. Wsiadł na rower, przepuścił wóz strażacki pędzący na sygnale w kierunku płonącego budynku, a potem, nie oglądając się za siebie, popedałował spokojnie w dal.
W głowie Dahlgrena brzmiał dzwonek, jakby przez odległy przejazd kolejowy pędził pociąg. Nadzieja, że to sen, prysła, kiedy rozpoznał dźwięk telefonu na nocnym stoliku. Sięgnął po słuchawkę.
– Halo – wymamrotał, ziewając.
– Jeszcze kimasz, Jack? – roześmiał się Dirk.
– Tak, dzięki za budzenie – odrzekł sennie Dahlgren.
– Myślałem, że kasjerki nie lubią późno chodzić spać.
– Ta lubi. Wódkę też lubi. Chyba dinozaur narobił mi w nocy do ust – czknął Dahlgren.
– Przykro mi to słyszeć. Wybieram się do Portland rozprostować nogi i obejrzeć pokaz starych samochodów. Przyłączysz się?
– Nie, dzięki. Mam popływać z kasjerką na kajaku. O ile uda mi się wstać.
– W porządku. Przyślę ci martini na rozruch.
– Przyjąłem. Bez odbioru – skrzywił się Dahlgren.
Dirk wyjechał z Seattle na autostradę międzystanową numer 5. Prowadząc dżipa, podziwiał widoki zalesionej zachodniej części stanu Waszyngton. Czuł się odprężony, pozwalał myślom wędrować swobodnie wśród krajobrazu. Jechał w dobrym tempie, postanowił więc skręcić na zachód do wybrzeża Pacyfiku. Dotarł boczną drogą do zatoki Willapa, potem znów skierował się na południe. Wkrótce zobaczył szerokie ujście rzeki Kolumbia, gdzie w 1805 roku dotarła pierwsza amerykańska transkontynentalna wyprawa badawcza Lewisa i Clarka.
Przekroczył rzekę sześciokilometrowym mostem Astoria-Megler i znalazł się w historycznym porcie rybackim w Astorii. Kiedy zatrzymał się na czerwonym świetle przy zjeździe z mostu, jego uwagę zwrócił drogowskaz. Białe litery na zielonym tle informowały: WARRENTON 13 KILOMETRÓW. Strzałka była zwrócona na zachód. Dirk skręcił w prawo, oddalił się od Portland i szybko pokonał trzynaście kilometrów do Warrenton.
Miasteczko na północno-zachodnim krańcu Oregonu, zbudowane przed laty na bagnach jako port dla łodzi rybackich i sportowych, miało około czterystu mieszkańców. Po kilku minutach Dirk znalazł na głównej ulicy to, czego szukał. Zaparkował dżipa obok białego samochodu władz hrabstwa Clatsop i skierował się do biblioteki miejskiej.
Biblioteka była niewielka, w powietrzu unosił się zapach starych książek i kurzu. Dirk podszedł do dużego metalowego biurka, za którym siedziała mniej więcej pięćdziesięcioletnia blondynka w okularach. Na bluzce miała plastikową plakietkę z imieniem MARGARET.
– Dzień dobry, Margaret – powiedział z uśmiechem. – Ma pani może jakieś roczniki lokalnych gazet z lat czterdziestych?
Bibliotekarka odwzajemniła uśmiech.
– Mam roczniki „Warrenton News", którą przestali wydawać w 1964. Wszystkie, począwszy od lat trzydziestych. Tędy proszę.
Podeszła do szafki w kącie biblioteki, wyciągnęła kilka szuflad i w końcu znalazła numery z lat czterdziestych.
– Czego dokładnie pan szuka? – spytała.
– Interesuje mnie artykuł o miejscowej rodzinie, która w czterdziestym drugim zmarła z powodu zatrucia.
– To byłby Leigh Hunt – wykrzyknęła Margaret, zadowolona, że wie, o kogo chodzi. – Przyjaźnił się z moim ojcem. To był szok. Zobaczmy… To się stało chyba w lecie. – Zaczęła przerzucać gazety. – Znał pan tę rodzinę? – spytała, nie podnosząc wzroku.
– Nie, po prostu historia to moje hobby i interesuje mnie tajemnica ich śmierci.
– Mam. – Bibliotekarka wyciągnęła numer z niedzieli dwudziestego pierwszego czerwca 1942 roku. Dziennik zawierał głównie informacje o pogodzie, o przypływach i odpływach morza i o połowach łososia. Było też kilka lokalnych wiadomości i ogłoszeń. Margaret rozpostarła gazetę na szafce, żeby Dirk mógł przeczytać artykuł.
CZTERY OFIARY NA PLAŻY DELAURA
W sobotę dwudziestego czerwca na plaży DeLaura znaleziono zwłoki czterech mieszkańców naszego miasta: Leigh Hunta, jego dwóch synów – trzynastoletniego Tada i jedenastoletniego Toma – oraz ich kuzyna, znanego jako Skip. Według Marie Hunt, jej mąż i chłopcy wybrali się po południu na połów skorupiaków i nie wrócili na kolację. Ciała znalazł szeryf okręgowy Kit Edwards. Na zwłokach nie było śladów walki ani żadnych obrażeń.
Władze podejrzewają zaczadzenie lub zatrucie cyjankiem, którego Hunt używał w dużych ilościach w swoim zakładzie garbarskim do barwienia skóry.
Prawdopodobnie Leigh Hunt i chłopcy wchłonęli dużą dawkę trucizny, wskutek czego zmarli, gdy byli na plaży. Pogrzeb odbędzie się po zbadaniu zwłok przez koronera okręgowego.
– Podano, co ustalił koroner? – zapytał Dirk.
Margaret przejrzała następny tuzin egzemplarzy „News" i znalazła krótki artykuł. Przeczytała głośno, że biuro koronera potwierdziło podejrzenia o przypadkowym wchłonięciu cyjanku.
– Mój ojciec nigdy w to nie wierzył – dodała ku zaskoczeniu Dirka.
– Dziwne, że po wchłonięciu oparów w zakładzie Hunta zmarli dopiero na plaży – przyznał.
– Mój ojciec też tak uważał – odrzekła Margaret. – Mówił, że władze nie wzięły pod uwagę tego, co się stało z ptakami.
– Z ptakami?
– Tak. Wokół Hunta i chłopców znaleziono około stu martwych mew. Niedaleko była baza wojskowa Fort Stevens. Ojciec zawsze podejrzewał, że prowadzono tam jakieś eksperymenty niebezpieczne dla życia. Pewnie teraz nie da się tego stwierdzić.
– Niektóre zagadki z czasów wojny trudno jest rozwiązać – odparł Dirk. – Dzięki za pomoc, Margaret.
Wrócił do dżipa, przejechał przez miasteczko, skręcił na południe w nadmorską szosę, a kawałek dalej w boczną drogę do plaży DeLaura. Za otwartą bramą z tablicą PARK STANOWY FORT STEVENS droga zwężała się wśród gęstych zarośli. Dirk zredukował bieg i dotarł przez wyboiste wzgórze do opuszczonego stanowiska artyleryjskiego nad oceanem. Podczas wojny secesyjnej bateria Russell strzegła ujścia Kolumbii, a w czasie II wojny światowej wyposażono ją w wielkie działa dalekiego zasięgu. Ze wzgórza roztaczał się widok na ujście rzeki i plażę DeLaura, o tej porze prawie opustoszałą. Dirk kilka razy odetchnął głęboko świeżym morskim powietrzem i ruszył z powrotem. W pewnym momencie musiał niemal zjechać w zarośla, żeby przepuścić czarnego cadillaca nadjeżdżającego z przeciwka. Pół kilometra dalej zatrzymał się przy dużej tablicy pamiątkowej na poboczu. Na szarej granitowej płycie wyryto okręt podwodny, a pod nim widniał napis:
W TYM MIEJSCU 21 CZERWCA 1942 ROKU EKSPLODOWAŁ JEDEN Z SIEDEMNASTU 140-MILIMETROWYCH POCISKÓW WYSTRZELONYCH Z JAPOŃSKIEGO OKRĘTU PODWODNEGO 1-25 W STANOWISKO OBRONY PORTU NA RZECE KOLUMBIA. BYŁ TO JEDYNY WYPADEK OSTRZELANIA BAZY WOJSKOWEJ NA KONTYNENCIE
PÓŁNOCNOAMERYKAŃSKIM PODCZAS II WOJNY ŚWIATOWEJ I PIERWSZY OD WOJNY 1812 ROKU.
Dirk przeczytał napis, a potem przez dłuższą chwilę przyglądał się wyrytemu w granicie okrętowi podwodnemu. Wreszcie odwrócił się i odszedł. Nagle coś go zaintrygowało. Ponownie spojrzał na datę na tablicy. Dwudziesty pierwszy czerwca. Dzień po tym, jak na plaży znaleziono zwłoki Hunta i chłopców.
Sięgnął do schowka na tablicy rozdzielczej po telefon komórkowy. Oparł się o maskę dżipa i wybrał numer. Po czterech sygnałach w słuchawce zadudnił wesoły bas Juliena Perlmuttera:
– Perlmutter, słucham.
– Tu Dirk. Jak się miewa mój ulubiony historyk morski?
– Dirk, mój chłopcze, miło, że się odezwałeś! Właśnie delektuję się marynowanym mango, które twój ojciec przysłał mi z Filipin. Jak ci się podoba Wielka Biała Północ?
– Skończyliśmy badania na Aleutach i jestem już z powrotem na naszym północnym zachodzie. Aleuty są piękne, ale trochę tam za zimno jak na mój gust.
– Mogę to sobie wyobrazić! – zagrzmiał Perlmutter. – Co cię interesuje, Dirk?
– Druga wojna światowa, a konkretnie japońskie okręty podwodne, ich ataki na kontynent amerykański i wszelkie nietypowe uzbrojenie w ich arsenałach.
– Cesarska flota podwodna? Pamiętam, że przeprowadzili kilka całkiem nieszkodliwych ataków na Zachodnie Wybrzeże, ale już od dawna nie zaglądałem do moich materiałów o działaniach wojennych Japończyków. Będę musiał trochę powęszyć.
– Dzięki, Julien. I jeszcze jedno. Daj mi znać, gdybyś trafił na jakieś wzmianki o użyciu cyjanku jako broni.
– Cyjanku, mówisz. To byłaby paskudna sprawa, co? – zapytał retorycznie Perlmutter, nim się wyłączył.
St. Julien Perlmutter popatrzył na ogromną kolekcję rzadkich książek i manuskryptów o tematyce morskiej, które zgromadził w swoim domu w Georgetown, gdzie kiedyś mieściła się wozownia. Potrzebował tylko kilku sekund, żeby zlokalizować materiały, które były mu potrzebne. Perlmutter, niebieskooki olbrzym z bujną siwą brodą i wydatnym brzuchem, przypominał przerośniętego Świętego Mikołaja. Był znanym smakoszem i jednym z czołowych historyków morskich, w dużej mierze dzięki swojej niezrównanej bibliotece.
Ubrany w jedwabną piżamę i szlafrok, przeszedł po grubym perskim dywanie i stanął przed mahoniową szafą z książkami. Przyjrzał się kilku tytułom, potem wyjął jeden tom i dwa grube skoroszyty. Zadowolony, że znalazł to, czego szukał, wrócił na czerwony skórzany fotel, gdzie kusił go półmisek trufli i dzbanek gorącej herbaty.
Dirk dojechał do Portland. Bez trudu znalazł aukcję zabytkowych samochodów, która odbywała się na rozległym trawiastym terenie na obrzeżach miasta. Między rzędami lśniących aut, głównie z lat czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kręciła się masa ludzi. Dirk krążył chwilę wśród pojazdów, podziwiając odrestaurowane nadwozia i mechanizmy, po czym skierował się do wielkiego białego namiotu.
Prowadzący aukcję wykrzykiwał oferowane ceny z szybkością karabinu maszynowego. Dirk usiadł z boku i obserwował z rozbawieniem, jak mężczyźni w smokingach z lat siedemdziesiątych i tanich kowbojskich kapeluszach bezskutecznie próbują wywołać podniecenie i podnieść cenę każdego samochodu. Po kilku corvettach i jednym thunderbirdzie przyszła kolej na chryslera 300-D z roku 1958. Duży samochód miał oryginalny turkusowy kolor, mnóstwo chromu i dwa pionowe skrzydła z tyłu, sterczące jak płetwy grzbietowe rekina. Na widok tego dzieła sztuki ze stali i szkła Dirk poczuł przyspieszone bicie serca.
– Doskonale odrestaurowany na konkurs przez firmę Pastime Restorations z Golden w Kolorado – oznajmił prowadzący aukcję. Wymieniał kolejne zalety auta, ale licytacja szybko utknęła w martwym punkcie.
Dirk podniósł rękę. To samo zrobił grubas w żółtych szelkach. Dirk dwukrotnie podbił cenę, żeby pokazać, że ma poważne zamiary. Taktyka okazała się skuteczna. Po trzecim razie grubas pokręcił głową i ruszył do baru.
– Sprzedany panu w czapce NUMA! – ogłosił licytator. Rozległy się brawa.
Choć samochód kosztował go kilka miesięcznych pensji, Dirk uznał, że to dobry zakup. Wiedział, że w 1958 roku wyprodukowano niespełna dwieście kabrioletów Chrysler 300-D.
Kiedy załatwił transport samochodu do Seattle, zadźwięczała jego komórka.
– Tu Julien. Mam dla ciebie trochę informacji.
– Szybka obsługa.
– Chciałem mieć to z głowy przed kolacją – odparł Perlmutter, myśląc już o następnym posiłku.
– Czego się dowiedziałeś?
– Po ataku na Pearl Harbor Japończycy rozmieścili wzdłuż Zachodniego Wybrzeża dziewięć czy dziesięć okrętów podwodnych, ale musieli je stopniowo wycofywać, kiedy walki przeniosły się na południowy Pacyfik. Te okręty prowadziły rozpoznanie, obserwowały główne porty, zatoki i ruch na morzu. W pierwszym okresie wojny udało im się zatopić trochę statków handlowych i wywołać poczucie zagrożenia. Co do ataków na cele lądowe, pierwszy wydarzył się na początku czterdziestego drugiego. 1-17 wystrzelił kilka pocisków w pobliżu Santa Barbara. Zniszczył nabrzeże i wieżę wiertniczą. W czerwcu tego roku 1-25 otworzył ogień do bazy wojskowej w Fort Stevens niedaleko Astorii w Oregonie, a 1-26 ostrzelał stację radiową na wyspie Vancouver w Kanadzie. W obu wypadkach nie było ofiar śmiertelnych. W sierpniu 1-25 wrócił w okolice przylądka Blanco w Oregonie i wysłał nad wybrzeże hydroplan z bombami zapalającymi, żeby wywołać pożar lasów w tamtym rejonie. Atak zakończył się fiaskiem, bo wybuchł tylko jeden mały pożar.
– Czyli było to głównie nękanie przeciwnika – zauważył Dirk.
– Tak, to nie były działania strategiczne. Po nalocie na lasy ataki ustały, bo okręty podwodne przemieszczono na północ, żeby wspomagały kampanię aleucką. Podczas walk w czterdziestym trzecim uczestniczyły w zdobyciu i późniejszej ewakuacji wysp Attu i Kiska. Gdy zaczęliśmy używać sonarów, Japończycy stracili w rejonie Aleutów pięć okrętów podwodnych. Po upadku Kiski na północnym i zachodnim Pacyfiku operowało już tylko kilka. W kwietniu czterdziestego czwartego w pobliżu wyspy Kodiak na Alasce został zatopiony 1-180. Potem na naszym krajowym froncie był spokój aż do stycznia czterdziestego piątego, kiedy to nieopodal przylądka Flattery w stanie Waszyngton zatopiono 1-403.
– Dziwne, że działał przy Zachodnim Wybrzeżu w momencie, gdy japońska flota wojenna była na ostatnich nogach.
– Zwłaszcza że 1-403 był jednym z ich największych okrętów podwodnych. Najwyraźniej planował atak lotniczy, gdy zaskoczył go amerykański niszczyciel.
– Trudno uwierzyć, że w tamtych czasach konstruowano okręty podwodne, które mogły transportować samoloty – rzekł Dirk z podziwem.
– Każdy z tych olbrzymów miał na pokładzie trzy. To były wielkie bestie.
– Znalazłeś jakieś wzmianki o amunicji z cyjankiem?
– Nie, ale ona istniała. Zdaje się, że japońskie wojska lądowe w Chinach eksperymentowały z bronią biologiczną i chemiczną. Cyjanek był w ich pociskach artyleryjskich, więc może marynarka też je wypróbowywała. Nie ma jednak oficjalnych raportów o ich użyciu w walce.
– Podejrzewam, że dzień przed atakiem na Fort Stevens 1-25 wystrzelił pocisk z cyjankiem, który zabił cztery osoby.
– Całkiem możliwe, ale trudno będzie to udowodnić, bo 1-25 zaginął rok później na południowym Pacyfiku. Prawdopodobnie został zatopiony w pobliżu wyspy Espiritu Santo. Wszystkie materiały, które widziałem, wskazują, że japońskie okręty miały tylko broń konwencjonalną. Być może z jednym wyjątkiem.
– Jakim?
– Znów 1-403. W pewnym powojennym piśmie wojskowym trafiłem na informację, że cesarskiej flocie przekazano ładunek broni Makaze, który dostarczono na ten okręt w Kure przed jego ostatnim rejsem. Nie zetknąłem się wcześniej z nazwą Makaze i nie udało mi się nic znaleźć w moich materiałach o broni i amunicji.
– A wiesz, co znaczy ta nazwa?
– Tak, makaze to po japońsku „czarny wiatr".
Dirk wykonał krótki telefon do Leo Delgada, a potem zadzwonił do Dahlgrena, który po porannej randce z kasjerką pił piwo w barze z widokiem na jezioro Waszyngton.
– Zanurkujesz jutro, Jack? – spytał Dirk.
– Jasne. Z harpunem w zatoce?
– Mam ma myśli coś większego.
– Łosoś królewski byłby w sam raz.
– Ryba, która mnie interesuje, nie pływała od ponad sześćdziesięciu lat – odparł Dirk.