2

Sarah z trudem uniosła powieki. Zobaczyła nad sobą szare sklepienie, płaskie i bezchmurne. Gdy odzyskała ostrość widzenia, uświadomiła sobie, że nie patrzy w niebo, lecz na sufit. Leżała na miękkim łóżku z grubą poduszką pod głową. Na twarzy miała maskę tlenową. Zdjęła ją i rozejrzała się ostrożnie. Była w małym, skromnie urządzonym pokoju. W rogu stało niewielkie biurko, nad nim wisiał imponujący obraz starego liniowca. Obok zauważyła małą umywalkę. Jej łóżko było przymocowane do ściany, otwarte drzwi na korytarz miały wysoki próg. Cały pokój zdawał się kołysać. Nie wiedziała, czy to złudzenie wywołane silnym pulsowaniem w skroniach.

Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Spojrzała na drzwi. W progu stał wysoki, barczysty mężczyzna i uśmiechał się do niej szeroko. Wyglądał na trzydzieści parę lat, ale poruszał się z pewnością siebie starszego, doświadczonego człowieka. Mocna opalenizna wskazywała, że spędza dużo czasu na powietrzu. Miał czarne falujące włosy, wyrazistą twarz i bystre zielone oczy człowieka, któremu można zaufać. Sarah przypomniała sobie, że widziała te oczy, zanim straciła przytomność.

– Witaj, Śpiąca Królewno – powiedział ciepłym, głębokim głosem.

– Pan… jest… tym mężczyzną… z obozu – wymamrotała Sarah.

– Tak. Przepraszam, że nie przedstawiłem się na wyspie, Saro. Nazywam się Dirk Pitt. – Nie dodał "junior", choć nosił to samo imię i nazwisko co ojciec.

– Wie pan, kim jestem? – spytała zaskoczona.

– Bystry naukowiec imieniem Irv – odrzekł z uśmiechem Dirk – opowiedział mi trochę o tobie i o waszych badaniach na Yunasce. Myśli, że otruł was swoim chili.

– Irv i Sandy! Co z nimi?

– Wszystko w porządku. Zdrzemnęli się, tak jak ty, ale nic im nie jest. Odpoczywają w głębi korytarza. – Wskazał kciukiem za siebie. Dostrzegł strach w oczach Sary i ścisnął ją uspokajająco za rękę. – Nie ma powodu do obaw. Jesteście na pokładzie statku Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych „Deep Endeavor". Wracaliśmy z badań w Basenie Aleuckim, kiedy odebraliśmy sygnał SOS ze stacji meteorologicznej Straży Przybrzeżnej na Yunasce. Poleciałem tam helikopterem, który mamy na pokładzie, i w drodze powrotnej zobaczyłem wasz obóz. Urządziłem wam powietrzne zwiedzanie wyspy na koszt naszej firmy, ale przespaliście całą wycieczkę- dodał z udawanym rozczarowaniem.

– Przepraszam – mruknęła Sarah. – Chyba jestem panu winna podziękowania, panie Pitt.

– Mów mi Dirk.

– Dobrze, Dirk – odrzekła z uśmiechem. Poczuła dziwne podniecenie, kiedy wymówiła jego imię. – Co z ludźmi ze Straży Przybrzeżnej?

Dirk spochmurniał.

– Niestety nie zdążyliśmy na czas. Znaleźliśmy dwóch mężczyzn i psa. Już nie żyli.

Sarze przeszły ciarki po plecach. Dwaj martwi ludzie. Ona i jej towarzysze też omal nie umarli.

– Co się stało, na Boga? – zapytała wstrząśnięta.

– Nie jesteśmy pewni. Nasz lekarz okrętowy robi badania, ale pewnie się domyślasz, że ma ograniczone możliwości. W powietrzu unosiły się jakieś opary lub toksyna – tak przynajmniej uważała załoga stacji. Polecieliśmy tam w maskach gazowych, więc nic nam się nie stało. Zabraliśmy ze sobą białe myszki z naszego laboratorium na statku i one też przeżyły. Nie miały żadnych widocznych objawów skażenia. Cokolwiek to było, musiało się rozwiać, zanim wylądowaliśmy w stacji Straży Przybrzeżnej. Ty i twój zespół byliście za daleko od źródła, żeby poważnie ucierpieć. Prawdopodobnie nie wchłonęliście pełnej dawki tej substancji.

Sarah milczała. Chciała zasnąć i obudzić się ze świadomością, że to był tylko zły sen.

– Przyślę tu lekarza, żeby cię zbadał, a potem spróbuj się zdrzemnąć. Gdy się obudzisz, zjemy na kolację kraby – zaproponował z uśmiechem Dirk.

Sarah odwzajemniła uśmiech.

– Chętnie – mruknęła i zapadła w sen.

Kermit Burch stał za sterem i czytał faks, gdy na mostek wszedł Dirk. Kapitan „Deep Endeavora" uniósł głowę znad dokumentu i powiedział:

– Zawiadomiliśmy Straż Przybrzeżną i Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ale nikt nie zamierza nic zrobić, dopóki władze lokalne nie złożą oficjalnego raportu. Terenowy inspektor bezpieczeństwa publicznego z Atki może być na wyspie dopiero jutro rano. – Burch parsknął. – Dwaj ludzie nie żyją, a oni traktują to jak wypadek.

– Niewiele mamy – odrzekł Dirk. – Rozmawiałem z Carlem Nashem, naszym specjalistą od skażeń środowiska. Powiedział, że zdarzają się naturalne emisje, na przykład siarki z wulkanów, które mogą być śmiertelne dla ludzi. Duże stężenie zanieczyszczeń przemysłowych też jest niebezpieczne, ale o ile wiem, na Aleutach nie ma żadnych zakładów produkujących chemikalia.

– Inspektor bezpieczeństwa publicznego twierdzi, że to wygląda na klasyczny przypadek zatrucia tlenkiem węgla z generatora w stacji meteorologicznej. To jednak nie wyjaśnia, dlaczego nasi przyjaciele z Centrum Zwalczania Chorób mieli podobne objawy, choć byli ponad sześć kilometrów dalej.

– Nie wyjaśnia też śmierci psa – dodał Dirk.

– Może zespół centrum na coś wpadnie. A przy okazji, jak się czują nasi goście?

– Są trochę oszołomieni. Niewiele pamiętają poza tym, że uderzenie nastąpiło dość szybko.

– Powinni jak najszybciej trafić do szpitala. Najbliższe lotnisko jest na Unalasce. Możemy tam być za niecałe czternaście godzin. Wezmę samolot służby medycznej, który zabierze ich stamtąd do Anchorage.

– Chciałbym wziąć helikopter i ponownie zbadać wyspę – powiedział Dirk. – Za pierwszym razem nie mieliśmy okazji dobrze się tam rozejrzeć. Może coś przeoczyliśmy. Nie masz nic przeciwko temu?

– Nie, pod warunkiem że zabierzesz ze sobą tego teksaskiego dowcipnisia – odrzekł Burch ze zbolałym uśmiechem.

Kiedy Dirk wykonywał procedurę przedstartową należącego do organizacji NUMA śmigłowca Sikorsky S-76C+, przez platformę ładowniczą szedł wąsaty, skrzywiony blondyn w znoszonych kowbojskich butach. Jack Dahlgren wyglądał jak ujeżdżacz byków, który zgubił się w drodze na rodeo. Miał specyficzne poczucie humoru i był notorycznym kawalarzem. Zalazł Burchowi za skórę już pierwszej nocy na morzu, gdy wlał do dzbanka na kawę butelkę taniego rumu. Dahlgren, pochodzący z zachodniego Teksasu, był geniuszem technicznym, znał się na koniach, broni i wszelkim podwodnym i nawodnym sprzęcie mechanicznym.

– Czy to wycieczka na tę malowniczą wyspę, którą polecał mi mój agent z biura podróży? – zapytał Dirka, wetknąwszy głowę do okna kabiny.

– Wskakuj, chłopie, nie rozczarujesz się. Zobaczysz wodę, skały i lwy morskie.

– Brzmi nieźle. Dorzucę ci ćwierć dolca, jeśli znajdziesz mi bar z kelnerkami w krótkich spódniczkach.

Dirk wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Zobaczę, co da się zrobić.

Dahlgren wdrapał się do kabiny?

Zaprzyjaźnili się z Dirkiem przed laty, gdy studiowali razem inżynierię morską na florydzkim Uniwersytecie Atlantyckim. Obaj byli zapalonymi nurkami i regularnie opuszczali zajęcia, żeby polować z harpunami wśród raf koralowych niedaleko Boca Raton, a złowione ryby wykorzystywali do podrywania miejscowych studentek przy grillu na plaży. Po dyplomie Jack ukończył kurs Korpusu Szkoleniowego Oficerów Rezerwy. Dirk uzyskał stopień naukowy w Nowojorskiej Wyższej Szkole Morskiej i certyfikat zawodowego nurka. Spotkali się ponownie, kiedy Dirk dołączył do ojca w NUMA jako dyrektor projektów specjalnych i namówił przyjaciela do podjęcia pracy w tej prestiżowej agencji badawczej.

Po latach wspólnego nurkowania wiedzieli, że mogą na sobie polegać w każdej sytuacji. Dahlgren, dostrzegłszy wyraz determinacji w oczach przyjaciela, zrozumiał, że tajemnicze wypadki na Yunasce nie dają mu spokoju.

Główny rotor sikorsky'ego nabrał wysokich obrotów i Dirk uniósł maszynę z pokładu startowego na śródokręciu „Deep Endeavora". Wisiał chwilę trzydzieści metrów nad pokładem, patrząc z podziwem na statek badawczy NUMA. Statek wyglądał na trochę za szeroki w stosunku do swojej długości, zrezygnowano jednak z opływowej linii celowo, by zapewnić kadłubowi stabilność. „Deep Endeavor" był platformą roboczą, która idealnie nadawała się do operacji z użyciem mnóstwa dźwigów i wciągarek na tylnym pokładzie. Na środku pokładu lśnił w popołudniowym słońcu jaskrawożółty pojazd głębinowy, umieszczony na dużym drewnianym stojaku. Jeden z techników, którzy sprawdzali jego pędniki i elektronikę, pomachał czapką do helikoptera. Dirk odwzajemnił gest, przechylił maszynę i skierował na północny wschód ku wyspie odległej o niecałe dziesięć mil morskich.

– Z powrotem na Yunaskę? – spytał Dahlgren.

– Do stacji Straży Przybrzeżnej. Tam, gdzie byliśmy rano.

– Super -jęknął Dahlgren. – Robimy za latający karawan pogrzebowy?

– Nie, musimy sprawdzić, z jakiego źródła pochodziło to, co zabiło ludzi i psa.

– Będziemy szukali zwierząt, roślin czy minerałów?

– Wszystkiego. Carl Nash twierdzi, że toksyczna chmura mogła pochodzić z czegokolwiek, od wulkanu po kwitnące algi, nie wspominając o skażeniu przemysłowym.

– Zatrzymaj się przy pierwszym napotkanym morsie, to zapytam go o drogę do najbliższej fabryki pestycydów.

– A propos morsów. Gdzie jest Basil? – Dirk rozejrzał się po kabinie.

– Tutaj. Cały i zdrowy. – Dahlgren wyjął spod swojego fotela małą klatkę i uniósł na wysokość twarzy.

W środku siedziała biała myszka. Patrzyła na Jacka, poruszając wąsami.

– Oddychaj głęboko, mały przyjacielu, i nie zaśnij nam – powiedział Dahlgren do gryzonia. Powiesił klatkę pod sufitem, żeby widzieli, czy u myszy wystąpią objawy zatrucia toksyną w powietrzu.

Z oceanu przed nimi wyrastała trawiasta wyspa. Nad szczytem wyższego z dwóch nieczynnych wulkanów unosiło się kilka obłoków. Dirk stopniowo zwiększał wysokość, gdy zbliżali się do urwistego wybrzeża, a potem skręcił w lewo i okrążył wyspę odwrotnie do ruchu wskazówek zegara. Wkrótce dostrzegli żółty budynek stacji Straży Przybrzeżnej. Dirk popatrzył na martwego psa, nadal leżącego przed drzwiami baraku, i przypomniał sobie grymas bólu na twarzach mężczyzn, których znaleźli w środku, kiedy wylądowali tu wcześniej. Opanował emocje i skoncentrował się na poszukiwaniach źródła zabójczej toksycznej bryzy.

– Przeważają tu zachodnie wiatry – wskazał głową w prawo – więc źródło było pewnie albo gdzieś tam, albo na morzu.

– Prawdopodobnie. Zespół Centrum Zwalczania Chorób obozował na wschód stąd, dlatego wchłonęli mniejszą dawkę tego tajemniczego gazu – odrzekł Dahlgren, obserwując ziemię przez lornetkę.

Dirk przesunął drążek skoku okresowego i helikopter oddalił się od żółtego budynku. Przez następną godzinę wytężali wzrok w poszukiwaniu źródła naturalnej lub stworzonej przez człowieka toksyny. Dirk zataczał szerokie łuki, posuwając się na zachód, a gdy dotarli do brzegu wyspy, zawrócił na wschód w stronę stacji Straży Przybrzeżnej.

– Sama trawa i skały – mruknął Dahlgren. – Jeśli o mnie chodzi, foki mogą sobie zatrzymać to miejsce.

– Spójrz tam. – Dirk wskazał małą żwirową plażę przed nimi.

Na ziemi leżało kilka lwów morskich. Wyglądały, jakby rozkoszowały się promieniami późnopopołudniowego słońca. Dahlgren przyjrzał się im uważnie i zmarszczył czoło.

– Jezu, nie ruszają się. One też to złapały.

– Toksyna musiała pochodzić nie z Yunaski, tylko z morza albo z sąsiedniej wyspy.

Dahlgren powiódł palcem po mapie morskiej regionu.

– Następna kupa skał na zachodzie to Amukta.

Dirk dostrzegł na horyzoncie brudnoszary zarys wyspy.

– Jakieś dwadzieścia mil stąd. – Spojrzał na wskaźniki. – Wystarczy nam paliwa na szybki skok tam i z powrotem. Nic się nie stanie, jeśli stracisz pedicure w okrętowym salonie piękności?

– Jasne, że nie. Po prostu umówię się na jutro – odparł Dahlgren.

– Powiem Burchowi, dokąd lecimy – rzekł Dirk i ustawił radio na częstotliwość statku.

Dahlgren pogładził się po brzuchu.

– Niech zostawi nam kolację w kuchni. W tej scenerii nabieram apetytu.

Dirk przekazał wiadomość i wziął kurs na Amuktę. Leciał nisko nad wodą.

Po dziesięciu minutach Dahlgren uniósł rękę i wskazał obiekt na horyzoncie. Biały punkt z każdą sekundą rósł w oczach, aż przybrał kształt dużego statku z kilwaterem za rufą. Dirk nacisnął lewy pedał sterowania kierunkiem i śmigłowiec wszedł na kurs statku. Wkrótce zobaczyli, że to trawler o stalowym kadłubie płynący pełną parą na południowy zachód.

– Tej łajbie przydałoby się trochę polerunku – zauważył Dirk, przymknąwszy przepustnicę, żeby dostosować prędkość do szybkości trawlera.

Statek nie wyglądał na stary, ale na pokładzie i kadłubie widniały liczne zadrapania, wgniecenia i tłuste plamy, a w paru miejscach spod białej farby wyłaziła rdza. Sprawiał wrażenie tak zużytego jak łyse opony wiszące wzdłuż jego burt. Najwyraźniej jednak miał świeżo wyremontowane silniki – płynął szybko, a komin prawie nie dymił.

Dirk zauważył, że trawler płynie bez bandery. Na dziobie i rufie nie było nazwy statku ani macierzystego portu. Po chwili na tylnym pokładzie pojawili się dwaj Azjaci w niebieskich kombinezonach i z ponurymi minami utkwili wzrok w śmigłowcu.

– Nie wyglądają przyjaźnie, co? – odezwał się Dahlgren. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i pomachał do nich. Nie zareagowali.

– Ty też byś nie wyglądał, gdybyś pracował na takim złomie – odrzekł Dirk i zawisł śmigłowcem tuż za rufą trawlera. – Nic cię nie zastanawia na tej łajbie? – spytał, patrząc na tylny pokład.

– Nigdzie nie widać sprzętu rybackiego.

– Właśnie – odparł Dirk. Zbliżył helikopter do statku. Na środku pokładu dostrzegł metalową trójkątną podporę wysokości około pięciu metrów. Na metalowej konstrukcji nie było śladu rdzy, co wskazywało, że zamontowano ją niedawno. U jej podstawy widniał szary ślad prochu, który najwyraźniej osmalił powierzchnię pokładu.

Kiedy helikopter znalazł się nad trawlerem, Azjaci zaczęli coś mówić, gestykulując z ożywieniem, a po chwili zbiegli na dół. U szczytu schodków leżało pięć martwych lwów morskich. W małym metalowym basenie na lewo od nich były trzy żywe stworzenia.

– Od kiedy zapotrzebowanie na tran jest większe niż na kraby? – odezwał się Dahlgren.

– Nie wiem, ale Eskimosi na pewno nie byliby zadowoleni, że Azjaci ukradli im kolację.

Dirk dostrzegł kątem oka błysk. Odruchowo wcisnął lewy pedał i sikorsky wykonał szybki półobrót. Manewr uratował im życie. Kiedy śmigłowiec zaczął skręcać, w maszynę trafił grad pocisków. Roztrzaskały tablicę przyrządów – konsola, wskaźniki i radio rozleciały się na kawałki – ale załodze i głównym mechanizmom nic się nie stało.

– Chyba nie spodobał im się twój tekst o kradzieży kolacji – powiedział Dahlgren, patrząc na dwóch Azjatów, którzy znów się pojawili i strzelali do helikoptera z karabinów automatycznych.

Dirk dał pełną moc, żeby uciec przed następnymi trafieniami. Azjaci strzelali do śmigłowca z rosyjskich AK-74. Na szczęście bezmyślnie celowali w kabinę, zamiast w łatwiejsze do uszkodzenia wirniki.

Dirk zatoczył szeroki łuk w kierunku sterburty trawlera i schował się za nadbudową statku, gdzie nie mógł ich dosięgnąć ogień z pokładu. Potem wziął kurs na widoczną w oddali wyspę Amukta.

Ale szkoda już się stała. Kabinę zaczął wypełniać dym. Dirk zmagał się ze sterami. Grad ołowiu zniszczył elektronikę, podziurawił przewody hydrauliczne i roztrzaskał wskaźniki kontrolne. Dahlgren poczuł ciepłą strużkę na kostce. Sięgnął w dół i wymacał ranę postrzałową na łydce. Kilka pocisków trafiło też w turbinę, na szczęście rotor jeszcze się obracał.

– Spróbuję dolecieć do wyspy, ale przygotuj się na twarde lądowanie! -Dirk próbował przekrzyczeć huk rozpadającego się silnika. Kabinę wypełniał duszący niebieski dym i swąd płonącej instalacji elektrycznej.

Dirk ledwo widział wyspę na wprost i kawałek wybrzeża, który wyglądał na małą plażę. Drążek sterowy w jego rękach dygotał jak młot pneumatyczny, wytężał więc wszystkie siły, żeby utrzymać maszynę w powietrzu i dotrzeć do lądu. Brzeg zbliżał się przeraźliwie wolno. Helikopter trząsł się, dymił i opadał. Podwozie sunęło tuż nad wodą. Wreszcie przestrzelona turbina nie wytrzymała. Wypluła ze zgrzytem kilka części, zawyła i zatrzymała się z głośnym trzaskiem.

Dirk pociągnął drążek skoku ogólnego, żeby unieść dziób maszyny, ale obroty rotorów spadały. Wirnik ogonowy zanurzył się w wodzie, zadziałał jak kotwica i wyhamował helikopter. Sikorsky na moment zawisł w powietrzu, a potem runął z głośnym pluskiem do morza. Nagłe zderzenie z powierzchnią oceanu złamało wał napędowy. Wirnik wystrzelił w bok i po piętnastu metrach zatonął w rozbryzgu piany.

Kabina przez chwilę unosiła się na falach. Dirk dostrzegł przez roztrzaskaną szybę piaszczystą plażę, później kabinę zalała lodowata woda. Dahlgren próbował otworzyć kopnięciem drzwi. Poziom wody błyskawicznie sięgnął sufitu. Dirk i Jack jednocześnie unieśli głowy i po raz ostatni nabrali powietrza do płuc. Potem turkusowy helikopter zniknął pod powierzchnią i opadł na skaliste dno.

Загрузка...