Nie było fanfar, kiedy dwa holowniki zaczęły wypychać morską platformę startową „Odyssey" z basenu portowego. Z biegiem lat podniecenie towarzyszące wystrzeleniu nowej rakiety osłabło do tego stopnia, że załogę żegnała tylko garstka krewnych, przyjaciół i szefów firmy. Żegnających było niewielu również z tego powodu, że w morze wychodziła tylko czterdziestodwuosobowa załoga, o dwadzieścia osób mniejsza niż zwykle. Dyrektor Stamp zostawił na brzegu wielu inżynierów, żeby pomogli przy naprawie statku wsparcia po pożarze. Kapitan Christiano patrzył z mostka „Sea Launch Commandera", jak platforma z rakietą oddala się od nabrzeża. Pożegnał załogę długim sygnałem syreny okrętowej. Kilka pokładów pod nim armia elektryków i techników komputerowych pracowała gorączkowo przez całą dobę przy wymianie spalonej instalacji, w nadziei, że statek wyruszy za platformą za trzy lub cztery dni.
W odpowiedzi na pozdrowienie kapitana zabrzmiała syrena okrętowa „Odyssey". Wydawało się, że dźwięk dochodzi z chmur, bo główny pokład platformy wznosił się niemal trzydzieści metrów nad wodą. „Odyssey" miała własny napęd, ale z portu musiały ją wyprowadzić holowniki. Choć była bardzo zwrotna, sternik nie widział z wysoka wszystkich małych statków i przeszkód na swojej drodze.
„Odyssey" minęła wolno falochron u wejścia do portu. Wyglądała jak gigantyczna pełznąca tarantula. Przebudowana platforma wiertnicza z Morza Północnego spoczywała na dziesięciu grubych podporach kolumnowych uszeregowanych w dwóch rzędach wzdłuż jej boków. Podpory stały na dwóch wielkich pływakach długości ponad stu dwudziestu metrów. Na końcu kadłuba każdego pływaka obracały się dwie czterołopatowe śruby. Niezgrabna konstrukcja mogła płynąć z szybkością dwunastu węzłów i miała wyporność ponad trzydziestu tysięcy ton. Była największym i najbardziej imponującym samobieżnym katamaranem na świecie. Dwie mile od wyjścia z portu w Long Beach holowniki się zatrzymały.
– Przygotować się do wciągnięcia lin holowniczych – rozkazał dowódca „Odyssey", były kapitan tankowca nazwiskiem Hennessey.
Holowniki odczepiły liny i załoga platformy szybko nawinęła je na bębny wciągarek. Na „Odyssey" uruchomiono cztery silniki elektryczne o łącznej mocy dwunastu tysięcy koni mechanicznych i holowniki odpłynęły. Platforma ruszyła naprzód o własnych siłach. Załoga na wysokim pokładzie kołysała się wolno tam i z powrotem jak w wieżowcu podczas wichury. Potężna rakieta Zenit tkwiła nieruchomo w pozycji poziomej. Rozpoczęła się podróż do punktu wystrzelenia. Hennessey zwiększył prędkość do dziewięciu węzłów i wziął kurs na południowy zachód w kierunku wyznaczonej pozycji na równiku, tysiąc pięćset mil morskich na południe od Hawajów. Nikt nie podejrzewał, że nigdy tam nie dotrą.
Tysiąc pięćset mil morskich na zachód „Koguryo" pędził przez Pacyfik jak chart ścigający królika. Tempo podróży z Inczhon spowolnił tylko krótki postój na wyspach Ogasawara-Gunto, żeby zabrać Tongju. Po ominięciu sztormu na zachód od Midway statek napotkał spokojne wody i silny wiatr w rufę, co pozwoliło mu płynąć na wschód z maksymalną prędkością. Bez kilometrów ciężkiego kabla w ładowni i urządzenia do jego układania „Koguryo" miał zanurzenie prawie trzy metry mniejsze niż zwykle. Cztery diesle pchały go naprzód z prędkością dwudziestu jeden węzłów. Odciążony statek pokonywał dziennie prawie sześćset mil.
Podczas rejsu zespół inżynierów i techników przygotowywał się do wystrzelenia rakiety Zenit. Na dolnym pokładzie skonstruowano centrum kontroli startów. Było niemal wierną kopią takiego samego pomieszczenia na „Sea Launch Commanderze". Panował tam ciągły ruch. Z Inczhon dotarła ostatnia część oprogramowania startowego i informatycy przygotowali dla obsługi wyrzutni różne symulacje wystrzeleń. Operatorzy ćwiczyli je całymi dniami i po tygodniu wszystko szło bezbłędnie. Powiedziano im tylko tyle, że wyślą w kosmos satelitę Kanga. Nie mieli pojęcia, w czym naprawdę biorą udział, i nie mogli się doczekać odpalenia rakiety.
Tongju wykorzystywał czas na morzu na szlifowanie taktyki ataku na „Odyssey". On i jego oddział szturmowy studiowali plany platformy startowej, ustalali miejsca uderzenia i koordynowali działania, aż opracowali każdy krok minuta po minucie. Komandosi uczyli się na pamięć swoich zadań, czyścili broń i starali się być niewidoczni dla reszty załogi. Statek był coraz bliżej celu. Po kolacji z całym oddziałem Tongju zaprosił Kima do swojej kajuty. Poinformował zastępcę o rozkazie zatopienia „Koguryo".
– Podałem kapitanowi Lee współrzędne pozycji, gdzie będzie czekał frachtowiec. Ale nie powiedziałem mu, że mamy posłać „Koguryo" na dno. Tylko to, że dla bezpieczeństwa przeniesiemy obsługę wyrzutni na inny statek.
– Nie wierzysz w jego lojalność wobec Kanga? – spytał Kim. Perspektywa zamordowania dwustu członków załogi nie zrobiła na nim wrażenia.
– Żaden kapitan nie zgodziłby się na zatopienie swojego statku i opuszczenie załogi. Musimy uciec bez niego.
– Jak uszkodzimy statek?
Tongju wyciągnął spod koi mały pakunek i podał Kimowi.
– Ładunkami plastiku semtex z zapalnikami bezprzewodowymi. Zamierzam je zdetonować, kiedy statek będzie w ruchu.
Podszedł do przegrody i wskazał plan „Koguryo" na ścianie.
– Eksplozje zrobią dziury w części dziobowej kadłuba poniżej linii wodnej. Prędkość statku spowoduje szybkie zalanie dolnych pokładów. „Koguryo" zanurzy się jak okręt podwodny, nim załoga zdąży zareagować.
– Niektórym może się udać ewakuacja łodziami ratunkowymi – zauważył Kim.
Tongju pokręcił głową ze złośliwym uśmiechem.
– Wszystkie szalupy przykleiłem do wyciągów żywicą epoksydową. Będą musieli się namęczyć, żeby je oderwać.
– A co z nami?
– Ty i dwaj inni odpłyniecie ze mną łodzią operacyjną. Jak tylko frachtowiec pojawi się na radarze, przekonam Lee, że musimy zrobić zwiad. Kiedy „Koguryo" znów nabierze prędkości, zdetonujemy ładunki wybuchowe.
Kim westchnął i pokiwał głową.
– Nie będzie mi łatwo zostawić ludzi – powiedział.
– Są dobrzy, ale trzeba się ich pozbyć. Wybierzesz dwóch, którzy zabiorą się z nami. Ale najpierw musimy rozmieścić ładunki. Weź swojego speca od materiałów wybuchowych i ulokujcie semtex w przedziałach dziobowych E, F i G. Tylko uważajcie, żeby nikt was nie zobaczył.
Kim ścisnął mocno pakunek.
– Dobra – powiedział i wyszedł z kajuty.
Tongju przez długą chwilę patrzył na plan statku. Operacja była niebezpieczna, ale on lubił ryzyko.