37

16 czerwca 2007 roku, Long Beach, Kalifornia

Choć poranek w południowej Kalifornii był chłodny i wilgotny, Danny Stamp zaczynał się pocić. Doświadczony inżynier miał tremę jak nastolatka przed balem maturalnym. A ci, którzy go znali, mogliby potwierdzić, że w takich chwilach zawsze się denerwował.

Trwała właśnie delikatna operacja przenoszenia sześćdziesięciotrzymetrowej rakiety Zenit-3SL na pływającą platformę startową. Tęgawy i lekko łysiejący dyrektor techniczny patrzył nad relingiem nadbudowy dużego statku, jak warta dziewięćdziesiąt milionów dolarów rakieta na paliwo płynne, za którą był odpowiedzialny, pojawia się pod jego stopami. Kiedy wielki biały cylinder przetaczał się powoli z transportera na poziomy stojak, wzrok Stampa padł na niebieski napis na korpusie rakiety: SEA LAUNCH.

Międzynarodowe konsorcjum Sea Launch powstało w latach dziewięćdziesiątych i zajmowało się wystrzeliwaniem rakiet nośnych. Obsługiwało głównie operatorów satelitów telekomunikacyjnych. Inicjatorem założenia spółki był amerykański gigant lotniczy Boeing. Dokonywał wystrzeleń i montował satelity klientów w korpusach rakiet dostarczanych przez dwa rosyjskie przedsiębiorstwa. Sprawdzone rakiety Zenit, które kiedyś służyły do przenoszenia głowic jądrowych, doskonale nadawały się do celów komercyjnych. Ale największy bodaj wkład wniosła norweska firma Kvaerner z Oslo. Na bazie używanej platformy wiertniczej z Morza Północnego skonstruowała pływający minikosmodrom z własnym napędem. Dzięki temu wystrzeleń można było dokonywać niemal z każdego morza świata.

Istnieje tylko jeden rejon, z którego warto wystrzeliwać satelity mające się poruszać po orbicie geosynchronicznej: równik. Stamtąd prowadzi najkrótsza droga na taką orbitę. Rakieta nośna potrzebuje mniejszej ilości paliwa, co pozwala zwiększyć ciężar jej ładunku. Satelity można więc lepiej wyposażyć, aby inwestycje liczone w milionach dolarów przyniosły jak największe zyski. Można też zwiększyć ilość paliwa w satelitach, żeby przedłużyć ich żywotność. Łączenie satelitów z rakietami nośnymi w Long Beach i transportowanie ich na równik do miejsca wystrzelenia przestało być intrygującym pomysłem i stało się modelową procedurą w tym ryzykownym interesie.

Odezwało się radio Motorola przy pasku Stampa.

– Przetaczanie zakończone. Jesteśmy gotowi do przyczepienia lin.

Stamp przyjrzał się rakiecie Zenit. Wystawała z rufy statku jak żądło osy.

Sprawna ekipa techniczna Sea Launch zmontowała rakietę i jej ładunek we wnętrzu „Sea Launch Commandera", nazywanego oficjalnie statkiem montażu i dowodzenia. Dwustumetrowy, specjalnie przystosowany frachtowiec miał na górnym pokładzie wiele stanowisk komputerowych i centrum dowodzenia. Na dolnym pokładzie mieściła się przestronna montownia, gdzie trzymano części zenita. Inżynierowie i technicy składali tu w jedną całość elementy rosyjskiej rakiety, wykorzystując system szyn, który biegł niemal przez całą długość statku. Po zmontowaniu rakiety w jej głowicy umieszczano satelitę i przetaczano całość na rufę „Sea Launch Commandera".

– Przyczepiajcie – powiedział Stamp z lekkim akcentem ze Środkowego Zachodu. Zerknął w górę na wielki dźwig na krawędzi wysokiej platformy startowej. Z dwóch kratownicowych wysięgników żurawia zwisało kilka grubych lin. Pływający minikosmodrom ochrzczony „Odyssey" stał tuż za rufą „Sea Launch Commandera". Wysięgniki dźwigu platformy były dokładnie nad rakietą leżącą na statku. Liny żurawia opuściły się cicho i ekipa techniczna w kaskach ochronnych umocowała je do zaczepów na całym korpusie zenita.

– „Sea Launch Commander", tu „Odyssey" – zabrzmiał w radiu Stampa inny głos. – Jesteśmy gotowi do przenoszenia.

Stamp skinął głową mężczyźnie stojącemu obok. Niski brodaty kapitan statku nazwiskiem Christiano uniósł swoje radio.

– Tu „Commander". Zaczynajcie, „Odyssey". Powodzenia.

Chwilę później liny naprężyły się i rakieta uniosła się wolno ze stojaka. Stamp wstrzymał oddech, gdy zenit zawisł wysoko nad pokładem statku. Rakieta bez paliwa ważyła ułamek tego, co po zatankowaniu, więc operację można było porównać do podnoszenia pustej puszki po piwie. Ale Stamp nie mógł opanować zdenerwowania, kiedy patrzył na zenita nad swoją głową.

Rakietę przeniesiono wolno nad platformę startową, wciągnięto poziomo do hangaru na wysokim pokładzie „Odyssey" i ułożono na transporterze kołowym. Po dotarciu platformy do miejsca wystrzelenia zenit miał być wytoczony z hangaru i ustawiony pionowo w wyrzutni.

– Rakieta zabezpieczona. Dobra robota, panowie. Wieczorem stawiam piwo. „Odyssey" bez odbioru.

Stamp wyraźnie się odprężył i uśmiechnął szeroko.

– Bułka z masłem – powiedział do Christiana, jakby nigdy nie wątpił, że wszystko pójdzie gładko.

– Wygląda na to, że jednak wystrzelimy rakietę w terminie – odrzekł kapitan, patrząc, jak pusty transporter wjeżdża z powrotem do montowni na dolnym pokładzie. – Długoterminowa prognoza pogody jest obiecująca. Po ostatniej diagnostyce i tankowaniu „Odyssey" będzie mogła wyruszyć za cztery dni. Wyjdziemy „Commanderem" w morze czterdzieści osiem godzin później, po zabraniu na pokład części zapasowych i zaprowiantowania. Łatwo ją dogonimy, zanim dopłynie do celu.

Stamp odetchnął z ulgą.

– Całe szczęście. Gdybyśmy nie dotrzymali terminu, zapłacilibyśmy cholernie wysoką karę.

Christiano pokręcił głową.

– Nikt nie mógł przewidzieć, że z powodu strajku dokerów dostawa elementów zenita opóźni się o piętnaście dni.

– Ekipa techniczna spisała się na medal, nadrabiając stracony czas. Wolę nie myśleć, ile będą kosztowały nadgodziny, ale chyba ustanowili rekord szybkości montażu. Mimo że nasz klient obsesyjnie chronił przed wszystkimi załadunek rakiety.

– Co może być tajemniczego w satelicie do przekazów telewizyjnych?

Stamp wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia. To chyba typowa azjatycka skrytość. Nie widzę sensu w tej całej operacji. Ich satelita jest stosunkowo lekki. Mogłaby go wynieść na orbitę chińska rakieta nośna. Zapłaciliby za to kilka milionów dolarów mniej niż nam.

– Niechęć do Chińczyków to nic niezwykłego na Dalekim Wschodzie.

– Owszem, ale zwykle ważniejsze są koszty. Może szef tej firmy uważa inaczej. Najwyraźniej nie jest od nikogo zależny.

Christiano spojrzał w niebo, jakby próbował coś sobie przypomnieć.

– Jest jedynym właścicielem firmy, tak?

– Zgadza się – przytaknął Stamp. – Dae-jong Kang to bogaty i potężny biznesmen.

Kang, rozparty wygodnie w skórzanym fotelu w swoim gabinecie, słuchał dwóch inżynierów z ośrodka technicznego w Inczhon. Tongju siedział w głębi pokoju i z przyzwyczajenia obserwował gości.

– Jak pan wie – mówił drobny okularnik z wysokim czołem – satelita Koreasat 2 dotarł do wykonawcy zlecenia mniej więcej trzy tygodnie temu i został umieszczony w głowicy zenita. Rakietę załadowano już na platformę startową, która jest teraz przygotowywana do rejsu na równik.

– Nie było żadnych problemów z bezpieczeństwem naszego ładunku? – spytał Kang.

Inżynier pokręcił głową.

– Mieliśmy własną ochronę, która pilnowała go przez całą dobę. Personel Sea Launch niczego nie podejrzewa. Myśli, że to satelita do przekazu telewizyjnego. Teraz, gdy zasobnik jest w głowicy rakiety, raczej nie ma możliwości, żeby ktoś coś wykrył.

Inżynier upił łyk kawy z przepełnionej filiżanki. Kilka kropli spadło mu na rękaw znoszonej kraciastej marynarki. Brązowe plamki pasowały do kropek na jego krawacie.

– Sprawdziliście system rozpylający? – zapytał Kang.

– Tak. Jak pan wie, wprowadziliśmy kilka modyfikacji. Ta wersja różni się od mniejszego modelu, który przetestowaliśmy na Aleutach. Po wyeliminowaniu mieszanki cyjankowej nie następuje uwolnienie dwóch czynników. Poza tym zastosowaliśmy wyjmowane pojemniki, co pozwoli umieścić bioczynnik w zasobniku kilka godzin przed wystrzeleniem. No i substancji jest teraz znacznie więcej. Jak pan pewnie pamięta, w modelu przetestowanym na Aleutach było niecałe pięć kilogramów środka biochemicznego. W zasobniku satelity po hydrogenizacji będzie trzysta dwadzieścia pięć kilogramów chimery. Zanim satelitę umieszczono w rakiecie, przeprowadziliśmy potajemnie ostatni test. Wypadł bezbłędnie. Jesteśmy pewni, że rozpylacze zadziałają nad celem tak, jak powinny.

– Nie spodziewam się żadnej awarii sprzętu – oznajmił Kang.

– Najważniejszą fazą operacji będzie wystrzelenie rakiety – ciągnął inżynier. – Lee-Wook, mamy już wszystkie dane potrzebne do jej samodzielnego odpalenia?

Drugi inżynier, młodszy, z tłustymi włosami i szerokim nosem, był wyraźnie onieśmielony obecnością Kanga.

– Proces wystrzeliwania składa się z dwóch etapów – zaczął, jąkając się lekko. – Pierwszy to ustawienie na pozycji i ustabilizowanie pływającej platformy startowej, a potem podniesienie, zatankowanie i przygotowanie rakiety. Zdobyliśmy procedury operacyjne tych czynności. – Nie wspomniał o łapówkach i mówił dalej. – Nasza ekipa już się z nimi dokładnie zapoznała. Dodatkowo zapewniliśmy sobie usługi dwóch ukraińskich specjalistów, którzy kiedyś pracowali w Jużnoje, gdzie są produkowane rakiety Zenit. Pomogą nam obliczyć trajektorię i ilość paliwa. Będą też pod ręką w czasie przygotowywania mechanizmów.

– Wiem, co ich skusiło – mruknął z niesmakiem Kang. – Rosjanie mogliby nauczyć Zachód kilku rzeczy o kapitalistycznym wyzysku.

Lee-Wook zignorował komentarz. Udało mu się w końcu zapanować nad jąkaniem.

– Drugi etap to odpalenie rakiety i kontrolowanie jej lotu – ciągnął. – Normalnie robi to statek montażu i dowodzenia. My wykorzystamy do tego „Baekje". Wyposażyliśmy go w niezbędne urządzenia telekomunikacyjne i sprzęt komputerowy. – Lee-Wook zniżył głos niemal do szeptu. – Mamy też oprogramowanie do monitorowania zenita i zarządzania jego systemami. Wystrzeliwanie rakiet z pływającej platformy to wysoce zautomatyzowany proces, oprogramowanie odgrywa więc kluczową rolę. Zawiera kilka milionów zakodowanych poleceń potrzebnych do odpalenia i telemetrii.

– Sami stworzyliśmy to oprogramowanie?

– Samodzielne napisanie i przetestowanie takiego oprogramowania zajęłoby wiele miesięcy. Ale na szczęście to oprogramowanie jest w bazie danych statku montażu i dowodzenia. Będąc klientem Sea Launch, nasza ekipa miała prawie nieograniczony dostęp do statku przez ostatnie trzy tygodnie, kiedy satelitę Koreasat 2 montowano w rakiecie nośnej. Nasi informatycy bez trudu włamali się do głównego komputera i zdobyli potrzebne oprogramowanie. Pod nosem ekspertów Sea Launch przez cztery dni kopiowaliśmy dane i przesyłaliśmy drogą satelitarną do naszego ośrodka w Inczhon.

– Powiedziano mi, że „Baekje" czy raczej „Koguryo", bo tak się teraz nazywa ten statek, wyszedł w morze wczoraj.

– Przesłaliśmy już część oprogramowania do jego komputerów pokładowych. Resztę dostanie w drodze.

– I ustaliliście optymalną trasę lotu, żeby uzyskać maksymalny rozrzut substancji?

– Teoretycznie cel może być oddalony nawet o cztery tysiące kilometrów, ale prawdopodobieństwo dokładnego trafienia jest bardzo małe. Satelita nie ma systemu sterującego, więc musimy polegać na wietrze, ciągu silników i pozycji wystrzelenia. Nasi ukraińscy inżynierowie obliczyli, że największą dokładność trafienia zapewni usytuowanie platformy startowej około czterystu kilometrów od celu. Biorąc poprawkę na warunki pogodowe w chwili wystrzelenia, możemy się spodziewać, że zasobnik spadnie na ziemię w promieniu pięciu kilometrów od celu.

– Ale system rozpylający zostanie uruchomiony dużo wcześniej – wtrącił pierwszy inżynier.

– Zgadza się. Na wysokości sześciu tysięcy metrów, wkrótce po odpadnięciu obudowy głowicy. Podczas lotu ku ziemi zasobnik będzie pokonywał prawie osiem kilometrów na każdy kilometr opadania. Co oznacza, że substancja zostanie rozpylona na odcinku czterdziestu ośmiu kilometrów.

Kang zmarszczył czoło.

– Wolałbym, żeby wystrzelenie nastąpiło dalej od kontynentu północnoamerykańskiego. Ale jeśli dokładność wymaga bliskiej odległości, niech tak zostanie. Trajektorią będą sterowały dysze wylotowe rakiety?

– Tak. Zenit-3SL to trzystopniowa rakieta do wynoszenia ciężkich ładunków na bardzo dużą wysokość. Ale nam wystarczy pułap niecałych pięćdziesięciu kilometrów, więc nie zatankujemy drugiego i trzeciego stopnia rakiety, a w pierwszym ograniczymy ilość paliwa. Będziemy mogli przerwać proces spalania w każdej chwili i zrobimy to nieco ponad minutę po starcie. Kiedy rakieta skieruje się na wschód, oddzielimy głowicę od korpusu, a potem uwolnimy zasobnik. Fałszywy satelita automatycznie rozpyli substancję i opadnie na ziemię.

– Czy amerykański system obrony przeciwrakietowej nie jest dla nas zagrożeniem?

– Ich system antybal i styczny dopiero raczkuje. Jest ukierunkowany na obronę przed pociskami międzykontynentalnymi wystrzeliwanymi z odległości tysięcy kilometrów. Amerykanie nie zdążą zareagować. A gdyby nawet, to ich rakiety przechwytujące nadleciałyby po oddzieleniu się głowicy od zenita. Zniszczyłyby co najwyżej jego korpus. Po odpaleniu rakiety nic nam nie przeszkodzi w dostarczeniu ładunku do celu.

– Spodziewam się, że start nastąpi, kiedy przywódcy G-8 będą już w strefie rażenia – powiedział Kang.

– Jeśli pogoda dopisze, wystrzelimy zenita podczas ich przedszczytowego spotkania w Los Angeles – odrzekł inżynier.

– Rozumiem, że będziecie śledzili całą operację z Inczhon?

– Centrum telekomunikacyjne jest w stałym kontakcie z „Koguryo" i będzie monitorowało wystrzelenie na żywo. Oczywiście podczas przygotowań będziemy służyli załodze statku radą i pomocą. Mam nadzieję, że uda się panu do nas dołączyć i obejrzeć start?

– Jeśli tylko pozwolą mi na to obowiązki. Wykonaliście dotąd wspaniałą robotę. Jeżeli misja zakończy się sukcesem, przyniesiecie wielki zaszczyt Najwyższemu Zgromadzeniu Ludowemu.

Kang skinął głową na znak, że spotkanie jest skończone. Dwaj inżynierowie skłonili się i wyszli cicho z gabinetu. Ledwie zniknęli za drzwiami, Tongju wstał i podszedł do wielkiego mahoniowego biurka.

– Twój oddział szturmowy jest na miejscu? – zapytał Kang.

– Tak. W Inczhon został na pokładzie statku. Za pańską zgodą załatwiłem sobie przelot odrzutowcem firmy na opuszczone japońskie lotnisko na wyspach Ogasawara-Gunto, gdzie dołączę do moich ludzi.

– Dobrze. Oczekuję, że pokierujesz atakiem. – Kang urwał na moment. – Stworzenie mistyfikacji za dużo nas kosztowało, by teraz ryzykować, że plan się nie powiedzie – dodał surowo. – Jesteś odpowiedzialny za dalsze utrzymanie naszej operacji w tajemnicy.

– Ci Amerykanie na pewno utonęli w rzece – odrzekł Tongju.

– Nawet jeśli przeżyli, za mało wiedzą, żeby mogli coś udowodnić. Chodzi o to, że nie możemy się zdekonspirować po udanym zakończeniu misji. Wina musi spaść na Japończyków.

– Po ataku jedyny dowód będzie na pokładzie „Koguryo".

– I dlatego po odpaleniu rakiety musisz zniszczyć statek – powiedział Kang takim tonem, jakby na przyjęciu prosił o serwetkę.

Tongju zmarszczył brwi.

– Ale na pokładzie będą moi ludzie i wielu pańskich ekspertów od telekomunikacji satelitarnej.

– Niestety, twój oddział jest do likwidacji. A moi główni inżynierowie zostaną w Inczhon. Tak musi być, Tongju – rzekł Kang z rzadką u niego nutą żalu w głosie.

– Załatwię to – obiecał Tongju.

Kang podsunął mu kopertę leżącą na biurku.

– Znajdziesz tu współrzędne. Na tej pozycji będzie czekał jeden z moich frachtowców w drodze do Chile. Po odpaleniu rakiety każ kapitanowi „Koguryo" podejść do frachtowca na odległość zasięgu wzroku i zatop statek. Weź kapitana i dwóch czy trzech ludzi, jeśli chcesz, i popłyń do frachtowca. „Koguryo" i jego załoga nie mogą wpaść w ręce naszych przeciwników.

Tongju skinął głową.

Kang wstał i odprowadził go do drzwi.

– Powodzenia. Nasza ojczyzna liczy na ciebie – powiedział.

Gdy Tongju wyszedł, wrócił za biurko i długą chwilę patrzył w sufit. Machina ruszyła. Teraz mógł tylko czekać. Wyjął raporty finansowe i zaczął obliczać, jakie powinien mieć zyski w następnym kwartale.

Загрузка...