Zodiac przybił do zachodniego brzegu Yunaski. Dwaj laboranci w skafandrach ochronnych wybrali spośród martwych lwów morskich na plaży młodego samca, owinęli go folią, włożyli do worka do transportu zwłok i umieścili w pontonie. „Deep Endeavor" stał w pobliżu i oświetlał morze reflektorami, żeby wskazać załodze łodzi drogę powrotną. Worek z martwym lwem ulokowano w chłodni, tuż obok skrzynki mrożonego sorbetu.
Po zakończeniu operacji kapitan Burch skierował statek ku oddalonej o ponad dwieście mil wyspie Unalaska z portem o tej samej nazwie. Przez całą noc płynęli z maksymalną prędkością i zawinęli do portu przed dziesiątą rano. Na brzegu już czekała karetka pogotowia, która miała zabrać Sarę, Irva i Sandy na małe lotnisko, skąd mieli odlecieć wyczarterowanym samolotem do Anchorage. Dirk zawiózł Sarę do ambulansu w fotelu na kółkach. Kiedy znalazła się w środku, pocałował ją w policzek.
– Mamy randkę w Seattle, zgadza się? Jestem ci winien kolację z krabami – powiedział z uśmiechem.
– Za nic nie przepuściłabym takiej okazji – odrzekła nieśmiało. – Polecę tam z Sandy, jak tylko pozwolą nam opuścić szpital.
Po odjeździe karetki Dirk i Burch spotkali się z terenowym inspektorem bezpieczeństwa publicznego. Złożyli mu pełny raport o incydencie i szczegółowo opisali tajemniczy trawler. Inspektor obiecał zdobyć od władz stanowych rejestr statków rybackich, a także zasięgnąć informacji w lokalnej flocie rybackiej, nie miał jednak wielkiej nadziei, że czegoś się dowie. Japońscy i rosyjscy rybacy, którzy wpływali nielegalnie na amerykańskie wody terytorialne w poszukiwaniu bogatych łowisk, na ogół znikali bez śladu, kiedy władze próbowały ich ścigać.
Burch nie tracił czasu na dłuższy postój w Unalasce. Skierował statek na południe i popłynął do Seattle. Miał mnóstwo pytań w związku z wydarzeniami poprzedniego dnia, ale niewiele odpowiedzi.
Dwusilnikowy samolot, który zabrał Sarah, Irva i Sandy, wylądował w Anchorage późnym wieczorem. Na lotnisku powitali ich dwaj młodzi lekarze z regionalnej placówki Centrum Zwalczania Chorób i zabrali do miejskiego szpitala na badania. Do tego czasu cała trójka odzyskała już siły i nie miała żadnych zewnętrznych objawów zatrucia. Badania nie wykazały u nich niebezpiecznego stężenia toksyn ani żadnych śladów innej choroby, następnego ranka zostali więc wypisani ze szpitala z czystymi kartotekami medycznymi, jakby nic im się nie przydarzyło.
Sześć dni później „Deep Endeavor" wpłynął do cieśniny Puget i skręcił na wschód do zatoki Shilshole na północ od Seattle. W Ballard Locks woda w śluzie uniosła go do śródlądowego kanału żeglugowego, którym dotarł do jeziora Union. Burch wprowadził statek do prywatnego basenu portowego przy małym nowoczesnym biurowcu, gdzie mieściła się siedziba północno-zachodniego oddziału terenowego NUMA. Na brzegu czekały rodziny członków załogi.
– Widzę, że masz własny komitet powitalny, Dirk – zauważył Burch, wskazując dwie machające postacie na końcu nabrzeża.
Dirk wyjrzał przez okno na mostku i rozpoznał w wesołym tłumie Sarę i Sandy. Sarah wyglądała wspaniale w żółtej satynowej bluzce i niebieskich spodniach, które podkreślały jej zgrabną figurę.
– Wyglądacie na okazy zdrowia – przywitał je Dirk.
– W dużej części dzięki tobie – odparła Sandy.
– Co z Irvem?
– Wszystko w porządku – zapewniła Sarah. – Został na kilka tygodni w Anchorage, żeby koordynować nasze badania lwa morskiego ze stanowym departamentem rybołówstwa i łowiectwa. Obiecali nam pomoc w terenie.
– Cieszę się, że wszyscy jesteście zdrowi. Jaka była diagnoza? – zapytał Dirk.
Sandy i Sarah zerknęły na siebie i wzruszyły ramionami.
– Lekarze nic nie znaleźli – odparła Sarah. – Badanie krwi i moczu nic nie wykazało. Jeśli wchłonęliśmy jakąś toksynę, to wydaliliśmy ją z organizmu przed dotarciem do Anchorage.
– Dlatego przyjechałyśmy tu po lwa morskiego. Mamy nadzieję, że w jego tkankach będą jakieś ślady – dodała Sandy.
Dirk zmarszczył czoło.
– Więc nie przyjechałyście zobaczyć się ze mną?
– Przepraszam, Dirk – roześmiała się Sarah. – Może wpadniesz do naszego laboratorium po południu, jak skończymy analizy? Zjemy razem późny lunch.
– Jestem bardzo ciekaw wyników – przyznał i wprowadził je na pokład, żeby zabrały z chłodni lwa morskiego.
Kiedy Sandy i Sarah odeszły, Dirk i Dahlgren pomogli zabezpieczyć statek i przenieść do magazynu na lądzie czuły sprzęt badawczy. Załoga rozeszła się stopniowo, żeby wykorzystać kilka dni urlopu przed następnym rejsem.
Dahlgren podszedł do Dirka z kulami pod pachą. Po postrzale w łydkę jeszcze lekko utykał.
– Mam randkę z seksownąkasjerką, którą poznałem przed wyjściem w morze – oznajmił. – Poprosić ją, żeby przyprowadziła jakąś ładną koleżankę?
– Nie, dzięki. Wezmę prysznic, przebiorę się i pojadę zobaczyć, co Sarah i Sandy odkryły w ciele naszego lwa.
– Zawsze miałeś słabość do mądrych dziewczyn – zachichotał Dahlgren.
– Po co ci kule? – spytał Dirk. – Nie używasz ich od trzech dni.
Dahlgren wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Żeby wzbudzić współczucie. – Oparł się na jednej kuli i udał, że ledwo chodzi.
– Uważaj, żeby cię nie rozszyfrowała- roześmiał się Dirk. – Szczęśliwych łowów.
Dirk pożyczył dżipa cherokee NUMA i pojechał do swojego wynajętego domu z widokiem na jezioro Waszyngton. Choć na stałe mieszkał w stolicy, podobał mu się czasowy pobyt na północnym zachodzie. Lubił tutejsze bujne lasy, zimne, czyste wody i pełnych życia mieszkańców, którym nie przeszkadzała zła pogoda.
Wziął prysznic, ubrał się w ciemne spodnie i sweter i zrobił sobie kanapkę z masłem orzechowym. Jadł ją, popijając piwem przy odsłuchiwaniu wiadomości na automatycznej sekretarce. Zadowolony, że w czasie jego nieobecności Ziemia nie przestała się obracać, wsiadł do dżipa i pojechał na północ drogą międzystanową numer 5. Za polem golfowym w parku Jacksona skręcił na wschód, potem na północ i wkrótce wjechał do dawnego kompleksu wojskowego Fircrest Campus. Teren przekazano władzom stanu i teraz mieściły się tu siedziby różnych instytucji. Dirk zatrzymał się przy kompleksie prostokątnych białych budynków otoczonych drzewami przed dużą tablicą z napisem LABORATORIA SŁUŻBY ZDROWIA STANU WASZYNGTON.
Energiczna recepcjonistka zadzwoniła do biura CZC przy laboratorium stanowym i po chwili w holu zjawiły się Sarah i Sandy. Nie były takie wesołe jak wcześniej.
– Dobrze, że przyjechałeś, Dirk – powiedziała Sarah. – W głębi ulicy jest mała włoska knajpka. Będziemy tam mogli spokojnie porozmawiać i zjeść wspaniałe spaghetti.
– No to chodźmy – rzekł Dirk. – Panie przodem – dodał, otwierając frontowe drzwi.
Kiedy usiedli w czerwonej winylowej loży w pobliskim lokalu, Sarah wyjaśniła, co odkryły.
– Ustaliłyśmy, że przyczyną śmierci lwa morskiego była niewydolność dróg oddechowych. Znalazłyśmy klasyczne oznaki. Ale wstępne badanie krwi nie wykazało żadnego stężenia toksyny.
– Tak jak u waszej trójki – zauważył Dirk.
– Dokładnie tak – przytaknęła Sandy. – Przylecieliśmy do Anchorage bez objawów choroby niebezpiecznej dla życia. Byliśmy tylko osłabieni, dokuczały nam bóle głowy i mieliśmy podrażnione drogi oddechowe.
– Przeprowadziłyśmy dokładniejsze analizy krwi i tkanki i w końcu natrafiłyśmy na pierwiastki śladowe toksyny – ciągnęła Sarah. – Nie mamy jeszcze pewności, ale wygląda na to, że lew morski zdechł na skutek zatrucia cyjanowodorem.
Dirk uniósł brwi.
– Cyjankiem?
– Tak – potwierdziła Sandy. – To ma sens. Organizm ludzki szybko wydala cyjanek. W przypadku Sary, Irva i mnie nasze organizmy pozbyły się większości albo nawet całej toksyny, zanim trafiliśmy do Anchorage. Dlatego w naszej krwi nie było żadnych śladów trucizny.
– Skontaktowałam się ze stanowym biurem koronera na Alasce i poinformowałam ich o naszych odkryciach. Nie mają jeszcze raportu z autopsji dwóch członków Straży Przybrzeżnej, ale teraz będą wiedzieli, czego szukać. Jestem pewna, że przyczyna zgonu była taka sama – powiedziała Sarah.
– Myślałem, że cyjanek trzeba połknąć, żeby się otruć – rzekł Dirk.
– Tak się powszechnie uważa. Wszyscy wiedzą, że w czasie wojny szpiedzy nosili tabletki cyjanku, że w Jonestown w Gujanie kilkuset zwolenników Jima Jonesa zmarło po wypiciu napoju z domieszką cyjanku i że zdarzały się zatrucia tylenolem, który zawierał cyjanek. Ale cyjanek służył również do zabijania jako gaz bojowy. Francuzi używali go przeciwko Niemcom podczas I wojny światowej. Wypróbowali kilka wariantów. Niemcy nigdy nie wykorzystali cyjanku na polu walki, ale stosowali jego odmianę w komorach gazowych obozów koncentracyjnych w czasie II wojny światowej.
– Niesławny cyklon B – wtrącił Dirk.
– Tak, wzmocniony preparat deratyzacyjny – odparła Sarah. – Prawdopodobnie Saddam Husajn też używał cyklonu B do ataków na kurdyjskie wioski, choć nigdy tego nie potwierdzono.
– Mieliśmy własną żywność i wodę – dodała Sandy – zatrucie skażonym powietrzem brzmi więc sensownie. To by również wyjaśniało śmierć lwów morskich.
– Czy cyjanek mógł pochodzić z naturalnego źródła? – zapytał Dirk.
– Cyjanek znajduje się w różnych roślinach i artykułach spożywczych, od wiśni amerykańskiej do fasoli lima. Ale przeważnie występuje jako rozpuszczalnik przemysłowy – tłumaczyła Sarah. – Co roku produkuje się tony tego środka. Jest używany do galwanizacji, ekstrakcji złota i srebra ze złóż oraz do tępienia szkodników. Większość ludzi codziennie styka się z jakąś postacią cyjanku. Ale to nieprawdopodobne, żeby zabójczy gaz pochodził z naturalnego źródła. Sandy, znalazłaś coś ciekawego w materiałach o śmiertelnych zatruciach cyjankiem w Stanach Zjednoczonych?
– Większość zatruć to nieszczęśliwe wypadki lub zabójstwa albo samobójstwa. – Sandy sięgnęła do teczki z dokumentami, którą przyniosła ze sobą, i wyjęła z niej pojedynczą kartkę. – Jedyne masowe zatrucie to połknięcie tylenolu przez siedem osób. Wszystkie zmarły. Znalazłam tylko dwie wzmianki o zgonach na skutek prawdopodobnego wchłonięcia cyjanku w postaci gazu. Czteroosobowa rodzina poniosła śmierć w Warrenton w Oregonie w roku 1942, a w 1964 trzej górnicy zmarli w Butte w Montanie. Wypadek z rozpuszczalnikami do ekstrakcji. Tamtej sprawy w Oregonie nie wyjaśniono. Nie znalazłam nic o wypadkach na Alasce i wokół niej.
– Więc naturalne pochodzenie gazu nie wchodzi w grę – stwierdził Dirk.
– Ale jeśli emisja była dziełem człowieka, kto to zrobił i dlaczego? – zastanawiała się Sandy.
– Podejrzewam, że to sprawka naszych przyj aciół na trawlerze – odrzekł Dirk.
– Złapano ich? – spytała Sarah.
Dirk pokręcił głową.
– Nie, zniknęli. Zanim lokalne władze dotarły w tamten rejon, facetów dawno nie było. Oficjalnie uwala się ich za zagranicznych kłusowników.
– To niewykluczone. Mogli wypuścić gaz z wiatrem w kierunku kolonii lwów morskich – odparła Sarah.
– Szybki sposób zabijania – przyznał Dirk. – Ale kłusownicy uzbrojeni w AK-74 to chyba lekka przesada. I ciągle się zastanawiam, czy istnieje hurtowy handel lwami morskimi.
– Nigdy nie słyszałam o czymś takim.
Dirk popatrzył na Sarę z niepokojem.
– Mam nadzieję, że nie wystąpią u was żadne objawy choroby.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniła. – Po dłuższym czasie minimalna dawka toksyny nie jest niebezpieczna.
Dirk odsunął pusty talerz po spaghetti i z zadowoleniem pomasował pełny brzuch.
– Doskonałe.
– Zawsze tu jadamy – powiedziała Sarah i złapała rachunek, zanim on zdążył go wziąć.
Uśmiechnął się do niej.
– Muszę się zrewanżować.
– Jedziemy na kilka dni do laboratorium badawczego w Spokane, ale po powrocie chętnie się z tobą spotkam -odparła Sarah, celowo pomijając Sandy.
Dirk uśmiechnął się.
– Nie będę mógł się doczekać – powiedział.