Dirk wciągnął się przez właz do torpedowni. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zielony blask stał się lepiej widoczny. W głębi pomieszczenia pulsowały dwa małe punkty świetlne usytuowane na wysokości wzroku.
Włączył lampę i się rozejrzał. Był w górnej torpedowni 1-403, jednej z dwóch na dziobie okrętu. Blisko grodzi zobaczył okrągłe klapy czterech wyrzutni. Na stojakach przy obu burtach leżało sześć dużych torped o średnicy pięćdziesięciu trzech centymetrów. Na pokładzie leżały kolejne dwie. Najwyraźniej spadły ze stojaków, kiedy okręt uderzył o dno. Jedna spoczywała ukośnie do dziobu, druga wylądowała na jakichś szczątkach i celowała w górę. Tajemniczy zielony blask pulsował tuż nad drugą torpedą.
Dirk podpłynął bliżej. Do krawędzi stojaka z torpedami był przymocowany mały zegar cyfrowy. Na wyświetlaczu pulsowały same zera, co wskazywało, że przestał odmierzać czas. Dni, tygodnie, miesiące temu? Trudno odgadnąć. Ale z pewnością nie został tu ulokowany sześćdziesiąt lat temu.
Dirk oderwał plastikowy zegar i włożył do kieszeni kamizelki ratunkowej. Potem spojrzał w górę. Pęcherze powietrza z jego akwalungu nie gromadziły się pod sufitem, lecz uchodziły wyżej przez smugę bladego światła. Wzniósł się tam i zobaczył uchylony właz z zewnętrznego pokładu. W otworze mógł się łatwo zmieścić nurek.
Nagle w jego słuchawce zabrzmiał głos Dahlgrena:
– Dirk, gdzie jesteś? Czas wracać.
– Jestem w torpedowni. Spotkamy się za minutę na dziobie.
Dirk spojrzał na zegarek. Osiem minut już minęło. Wrócił do stojaka z torpedami.
Jedna z torped spadła na dwie drewniane skrzynie, które pod jej ciężarem się otworzyły. Dirk zauważył ze zdumieniem, że na mahoniowych skrzyniach nie ma mułu, który pokrywał wszystko na okręcie. Ktoś niedawno usunął osad, żeby dostać się do zawartości.
Podpłynął do bliższej z nich, zajrzał do środka i zobaczył sześć bomb lotniczych. Były oddzielone od siebie przegrodami, miały prawie metr długości, kształt parówki i stateczniki na końcach. Torpeda przykrywała trzy bomby, ale uszkodziła wszystkie. O dziwo, nie były zgniecione, tylko popękane. Dirk przesunął dłonią po powierzchni jednej z bomb. Była gładka jak szkliwo.
W drugiej skrzyni rozbitej przez spadającą torpedę również znalazł bomby, ale pięć zamiast sześciu. Jedno miejsce było puste. Poświecił wokół lampą. Nigdzie nie zauważył brakującej bomby ani jej szczątków. Zniknęła.
– Winda jedzie do góry – odezwał się nagle Dahlgren.
– Przytrzymaj drzwi, zaraz tam będę – odparł Dirk i zerknął na zegarek.
Przekroczyli czas pobytu na dnie o prawie pięć minut. Jeszcze raz przyjrzał się rozbitym skrzyniom, chwycił mniej uszkodzoną bombę i szarpnął. Wysunęła się z przegrody, ale rozpadła na trzy części. Pozbierał je ostrożnie i włożył do swojej dużej siatkowej torby. Popłynął w górę. Wydostał się przez otwarty właz i pociągnął torbę za sobą. Dahlgren unosił się nad dziobem okrętu kilka metrów przed nim. Dirk dołączył do partnera i obaj wznieśli się szybko ku powierzchni.
Dirk obserwował głębokościomierz. Na dwunastu metrach wygiął ciało jak spadochroniarz, żeby spowolnić wznoszenie, i wypuścił część powietrza z kompensatora wyporności. Dahlgren zrobił to samo. Zatrzymali się na głębokości sześciu metrów, żeby organizm łatwiej pozbył się nadmiaru azotu w krwiobiegu.
– Tych pięć dodatkowych minut na dnie będzie nas kosztowało trzynaście dodatkowych minut dekompresji. Zużyję całe powietrze, zanim minie trzydzieści osiem minut – powiedział Dahlgren, patrząc na wskaźnik akwalungu.
W oddali rozległ się przytłumiony metaliczny odgłos.
– Bez obaw, Leo czuwa – rzekł Dirk i wskazał obiekt jakieś dwanaście metrów od nich. Na linie znikającej na powierzchni morza wisiały dwie srebrzyste butle tlenowe z regulatorami.
Na pokładzie rufowym „Gruniona" Delgado śledził pęcherze powietrza dwóch przyjaciół i pilnował, żeby nie oddalili się zbytnio od łodzi. Po piętnastominutowej dekompresji Dirk i Dahlgren chwycili regulatory wiszących akwalungów i podpłynęli na głębokość trzech metrów na następny, tym razem dwudziestopięciominutowy postój. W końcu się wynurzyli i wdrapali na pokład. Delgado tylko do nich pomachał i skierował łódź w stronę lądu.
Gdy wpłynęli na spokojniejsze wody cieśniny Juan de Fuca, Dirk wyjął części bomby i ułożył na pokładzie.
– Nie widziałeś niczego takiego przy samolotach albo w hangarze? – zapytał.
Dahlgren przyjrzał się kawałkom.
– Na pewno nie – odparł. – W hangarze było mnóstwo narzędzi, części zapasowych i różnych szczątków, ale nic w tym rodzaju. Dlaczego to tak popękało?
– Bo jest z porcelany. – Dirk podał Jackowi fragment bomby, żeby mógł się lepiej przyjrzeć.
Dahlgren przesunął palcem po powierzchni i pokręcił głową.
– Porcelanowa bomba. Pewnie bardzo przydatna do rozpędzania spotkań przy herbatce.
– Musiała być częścią uzbrojenia. – Dirk ułożył kawałki tak, że mniej więcej pasowały do siebie. Ładunek bomby dawno wypłukało morze, ale było widać, że jej wnętrze jest podzielone na kilka komór. – Wygląda na to, że do wywołania eksplozji potrzebna była reakcja chemiczna kilku składników.
– Bomba zapalająca? – spytał Dahlgren.
– Być może – odrzekł cicho Dirk. – Ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby wydobyć jedną z nich.
Sięgnął do bocznej kieszeni kamizelki ratunkowej, wyjął zegar sterujący i rzucił Dahlgrenowi. Jack obejrzał go uważnie ze wszystkich stron.
– Może pierwszy właściciel – powiedział. Podniósł rękę, w której trzymał zegar, i pokazał Dirkowi tylną ściankę. Na plastikowej obudowie widniał napis w jakimś azjatyckim języku.