19

Rano, po dwunastu godzinach spędzonych przy łóżku Sary w Swedish Providence Medical Center w Seattle, Dirk w końcu przekonał lekarzy, żeby ją wypisali. Złamanie nogi nie było skomplikowane, ale ostrożny personel medyczny wolał zatrzymać pacjentkę na obserwacji w obawie, że wypadek spowodował u niej szok. Sarah miała szczęście, że złamanie kości piszczelowej skończyło się założeniem gipsu, a nie śrub lub prętów. Lekarze dali jej środki przeciwbólowe i wypisali ją.

– Wygląda na to, że nieprędko pójdziemy potańczyć – zażartował Dirk, kiedy wywoził Sarę z budynku szpitala w fotelu na kółkach.

– Raczej nie, chyba że chcesz mieć siniaki na nogach – odrzekła, patrząc z ponurą miną na gips.

Chociaż zapewniała, że może wziąć się do pracy, Dirk zawiózł Sarę do jej stylowo urządzonego mieszkania w dzielnicy Capitol Hill. Zaniósł ją ostrożnie na skórzaną kanapę i podłożył pod nogę dużą poduszkę. Potem pogładził jej jedwabiste włosy.

– Niestety wzywają mnie do Waszyngtonu – powiedział. – Lecę dziś wieczorem. Poproszę Sandy, żeby zaglądała do ciebie.

– Pewnie nie będę mogła się jej pozbyć – uśmiechnęła się Sarah. – Ale co z chorymi członkami załogi „Deep Endeavora"? Trzeba sprawdzić, jak się czują.

Chciała wstać, ale po lekach miała spowolnione ruchy i walczyła z sennością. Dirk delikatnie ułożył ją z powrotem i przyniósł jej telefon bezprzewodowy.

– Zadzwoń i śpij – powiedział.

Kiedy telefonowała do laboratorium, poszedł do kuchni, żeby sprawdzić, czy będzie miała co jeść. Dlaczego samotne kobiety zawsze mają w domu mniej jedzenia niż samotni mężczyźni, zastanawiał się, zajrzawszy do skąpo zaopatrzonej lodówki.

– Wspaniała wiadomość – dobiegł go głos Sary. – Wyniki wszystkich testów są ujemne. Nikt nie ma ospy.

– To rzeczywiście wspaniała wiadomość – przyznał po powrocie do pokoju. – Przed wyjazdem na lotnisko zawiadomię kapitana Burcha.

Ścisnęła jego dłoń.

– Kiedy się zobaczymy?

– To tylko krótka podróż do centrali. Zanim się obejrzysz, będę z powrotem.

– Mam nadzieję.

Zaczęły jej opadać powieki. Dirk pochylił się nad nią i lekko pocałował w czoło. Kiedy się wyprostował, już spała.

Dirk spał w czasie lotu i obudził się wypoczęty, gdy tuż po ósmej rano koła odrzutowca NUMA dotknęły ziemi w Międzynarodowym Porcie Lotniczym imienia Ronalda Reagana w Waszyngtonie. Przy terminalu rządowym stał samochód, który zostawiła mu agencja. Wyjechał z parkingu w lekkiej mżawce i popatrzył w kierunku starego hangaru za jednym z pasów startowych. Wiedział, że ojca nie ma w kraju, ale miał ochotę odwiedzić kryjówkę Pitta seniora i podłubać przy jednym z zabytkowych aut, które tam stały. Najpierw obowiązek, potem przyjemność, powiedział sobie i wyjechał z lotniska.

Skierował się na północ George Washington Memorial Parkway i jechał wzdłuż rzeki. Minął Pentagon i wkrótce skręcił w kierunku wysokiego zielonego budynku ze szkła, w którym mieściła się centrala NUMA. Przejechał przez punkt kontrolny dla personelu i zaparkował w podziemnym garażu. Otworzył bagażnik, zarzucił na ramię torbę podróżną i wjechał windą pracowniczą na dziesiąte piętro, gdzie wszedł do labiryntu buczących cicho komputerów.

Na wyposażenie Centrum Danych Oceanograficznych NUMA przeznaczono kwotę, której mógłby pozazdrościć agencji każdy dyktator z krajów Trzeciego Świata. Sieć komputerowa była cudem techniki i największym na świecie bankiem danych oceanograficznych. Z setek miejsc na wszystkich morzach świata nadchodziły nieprzerwanie drogą satelitarną dane w czasie rzeczywistym o pogodzie, prądach i temperaturach, dając obraz stanu mórz w skali globalnej. Łączność z największymi placówkami naukowymi zapewniała informacje o prowadzonych na morzach badaniach geologicznych i biologicznych oraz o inżynierii i technologii morskiej.

Szef centrum komputerowego siedział przy konsoli w kształcie podkowy. W jednej ręce trzymał pączka, drugą stukał w klawiaturę. Hiram Yaeger wyglądał jak uczestnik koncertu Boba Dylana. Był chudy, długie siwe włosy wiązał w kucyk, nosił sprane levisy, biały T-shirt i zniszczone kowbojskie buty. Ale mieszkał z żonąeksmodelką w eleganckiej rezydencji i jeździł bmw serii 7. Spojrzał na Dirka znad okularów w drucianej oprawce i na jego chłopięcej twarzy pojawił się przyjazny uśmiech.

– Młody pan Pitt.

– Cześć, Hiram. Co słychać?

– Nie rozwaliłem swojego samochodu i nie roztrzaskałem służbowego helikoptera, więc wszystko gra – zażartował Yaeger. – A przy okazji, czy nasz szanowny dyrektor już wie o stracie śmigłowca?

– Wie. Ale że jest jeszcze z Alem na Filipinach, jakoś to przełknął.

– Mieli pełne ręce roboty z toksycznym wyciekiem w pobliżu Mindanao – odrzekł Yaeger. – Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, że złożyłeś mi wizytę?

Dirk się zawahał.

– Chodzi o twoje córki – rzekł wreszcie. – Chciałbym je gdzieś zabrać.

Yaeger zbladł. Miał dwie córki bliźniaczki, które kończyły właśnie prywatną szkołę średnią. Były jego dumą i radością. Przez siedemnaście lat skutecznie odstraszał każdego adoratora dziewczynek. Nie daj Boże, żeby zawrócił im w głowach przystojny i szarmancki Dirk.

– Spróbuj wymówić przy mnie ich imiona, to tak cię załatwię, że nie wypłacisz się do końca życia – ostrzegł Yaeger.

Dirk wybuchnął śmiechem. Znał czuły punkt Hirama. Komputerowy geniusz złagodniał i uśmiechnął się szeroko.

– Dobra, zostawmy dziewczynki w spokoju – powiedział Dirk. – Chciałbym zająć tobie i Max chwilę przed spotkaniem z Rudim.

Yaeger skinął głową.

– Na to mogę się zgodzić.

Skończył pączka i przebiegł palcami obu rąk po klawiaturze.

Max nie była jego koleżanką, lecz systemem sztucznej inteligencji w formie obrazu holograficznego. Yaeger stworzył ją na podobieństwo swojej żony Elsie, żeby pomagała mu przeszukiwać ogromne bazy danych. Na platformie naprzeciwko konsoli pojawiła się atrakcyjna kobieta o kasztanowych włosach i zielonych oczach. Miała na sobie skąpy top odsłaniający pępek i krótką skórzaną spódniczkę.

– Witam panów – mruknął trójwymiarowy obraz zmysłowym głosem.

– Cześć, Max. Pamiętasz Dirka Pitta juniora?

– Oczywiście. Miło cię widzieć, Dirk.

– Dobrze wyglądasz, Max.

– Wyglądałabym lepiej, gdyby Hiram przestał mnie ubierać w ciuchy Britney Spears – odrzekła i przesunęła dłońmi wzdłuż bioder.

– W porządku. Jutro będzie Prado – obiecał Yaeger.

– Dzięki.

– Czego chciałbyś się dowiedzieć od Max? – zapytał Yaeger.

Dirk spoważniał.

– Max, co możesz mi powiedzieć o japońskich eksperymentach z bronią chemiczną i biologiczną w czasie II wojny światowej?

Udzielenie odpowiedzi wymagało przeszukania tysięcy baz danych. Yaeger nie ograniczył zbiorów do oceanografii, lecz połączył komputerową sieć NUMA z różnymi źródłami informacji, od Biblioteki Kongresu do Komisji

Papierów Wartościowych. Max stworzyła z ogromnej ilości danych zwięzły skrót.

– Japońscy wojskowi prowadzili eksperymenty z bronią chemiczną i biologiczną już przed drugą wojną światową. Zaczęli w okupowanej Mandżurii po zajęciu północno-wschodnich Chin w 1931 roku. W całym regionie powstały liczne ośrodki badawcze zamaskowane jako tartaki i inne zakłady produkcyjne. Zarazki i substancje chemiczne wypróbowywano na chińskich więźniach. Największy japoński ośrodek, w którym testowano broń chemiczną, był w mieście Cicihar. Kierowała nim jednostka wojskowa 516. Ale produkcja odbywała się w Japonii. Dwa główne ośrodki badań nad bronią biologiczną zlokalizowano w miastach Czangczun i Ping Fan. Pierwszym zarządzała jednostka wojskowa 100, drugim jednostka 731. Były to w rzeczywistości wielkie więzienia, gdzie trzymano miejscowych przestępców, na których prowadzono nieludzkie eksperymenty. Niewielu z nich przeżyło te próby.

– Czytałem o jednostce 731 – wtrącił Dirk. – Niektóre z ich eksperymentów zaszokowałyby nazistów.

– Lista zarzutów stawianych Japończykom, a zwłaszcza jednostce 731, jest bardzo długa. Chińskim więźniom, a nawet niektórym alianckim jeńcom wojennym, wstrzykiwano zabójcze zarazki, żeby określić, jaka dawka jest śmiertelna. Na więźniów przywiązanych do pali zrzucano bomby biologiczne, żeby przetestować systemy przenoszenia broni. Wiele eksperymentów prowadzono poza ośrodkami badawczymi. W pobliskich wioskach rozpylano zarazki duru brzusznego, co powodowało epidemie. W gęsto zaludnionych miastach wypuszczano na wolność szczury roznoszące zarażone pchły, żeby sprawdzić tempo rozprzestrzeniania się choroby. Do badań wykorzystywano nawet dzieci. W jednej z wiosek rozdano im kiedyś czekoladę z wąglikiem. Skutki były przerażające.

Yaeger pokręcił głową.

– Wstrząsające. Mam nadzieję, że sprawcy zapłacili za swoje zbrodnie.

– W większości nie – zaprzeczyła Max. – Prawie wszyscy odpowiedzialni za eksperymenty z bronią chemiczną i biologiczną uniknęli oskarżenia o zbrodnie wojenne. Przed kapitulacją Japończycy zniszczyli dużą część dokumentacji i same obozy. Amerykański wywiad nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów tragedii. W niektórych wypadkach chciał zdobyć wyniki eksperymentów. Wielu lekarzy armii cesarskiej, którzy pracowali w obozach śmierci, stało się w powojennej Japonii szanowanymi biznesmenami w branży farmaceutycznej.

– Z krwią na rękach – mruknął Dirk.

– Nikt nie wie tego na pewno, ale eksperci oceniają, że w latach trzydziestych i czterdziestych w wyniku japońskich eksperymentów z bronią chemiczną i biologiczną straciło życie co najmniej dwieście tysięcy Chińczyków. Duży procent ofiar to byli niewinni cywile. Historycy i naukowcy dopiero od niedawna zajmują się tą wojenną tragedią.

– Nieludzkie traktowanie człowieka przez człowieka jest zadziwiające – powiedział ponuro Yaeger.

– Z jakimi zarazkami i chemikaliami eksperymentowali Japończycy? – zapytał Dirk.

– Łatwiej byłoby odpowiedzieć, z jakimi nie eksperymentowali. Prowadzili badania nad bakteriami i wirusami od wąglika, cholery i dymienicy do nosacizny, ospy i tyfusu. Wypróbowywali prawie wszystko. Jako broń chemiczną testowali między innymi cyjanowodór, fosgen, iperyt siarkowy i luizyt. Nie wiadomo, ile z tych środków bojowych zastosowali na froncie, bo jak mówiłam, zniszczyli większość dokumentacji, kiedy pod koniec wojny wycofywali się z Chin.

– Jak mogliby wykorzystywać te środki na polu walki?

– Chemikalia można długo przechowywać, nadają się więc doskonale do amunicji. Japończycy produkowali duże ilości amunicji chemicznej, głównie w postaci granatów i pocisków artyleryjskich różnego rodzaju. Pod koniec wojny zostawili nawet tysiące sztuk w Mandżurii. Z bronią biologiczną mieli większy problem, bo jej składniki były nietrwałe. Opracowanie takich pocisków artyleryjskich okazało się trudne, skoncentrowali się więc na bombach lotniczych. Materiały źródłowe wskazują, że japońscy naukowcy nigdy nie byli w pełni zadowoleni ze skuteczności biobomb.

– Wiesz coś o stosowaniu porcelany do produkcji korpusów bomb biologicznych lub chemicznych?

– Tak. Przy eksplozjach bomb stalowych powstaje bardzo wysoka temperatura, która niszczyłaby zarazki, dlatego Japończycy zwrócili się ku ceramice. Wiadomo, że porcelanowe bomby biologiczne testowali w Chinach.

Dirk poczuł ucisk w żołądku. 1-403 rzeczywiście był w niszczycielskiej misji w 1945 roku. Na szczęście został zatopiony, ale czy na tym skończyło się jego ostatnie zadanie?

Yaeger wyrwał go z zamyślenia.

– Max, to wszystko jest dla mnie nowością. Nie miałem pojęcia, że Japończycy używali broni chemicznej i biologicznej. Czy wykorzystali ją kiedykolwiek przeciwko siłom amerykańskim?

– Używali jej przede wszystkim w Chinach i w ograniczonym zakresie również w Birmie, Tajlandii i Malezji. W moich źródłach nie znalazłam informacji o wykorzystywaniu przez Japończyków broni chemicznej lub biologicznej do walki z zachodnimi siłami alianckimi. Być może obawiali się odwetu. Przypuszcza się, że użyliby broni chemicznej do obrony swojego kraju w wypadku inwazji na Japonię. Odkrycie twojego ojca, Dirk, dowodzi, że amunicja chemiczna miała być składowana na Filipinach do ewentualnej obrony tych wysp.

– Odkrycie mojego ojca? – zdziwił się Dirk. – Nie rozumiem.

– Zaraz ci to wyjaśnię. Dostałam z „Mariany Explorera" opis toksyny z amunicji, którą wydobyli twój ojciec i Al Giordino.

– Już skończyłaś przeszukiwanie baz danych w związku z tą próbką arsenu? – spytał Yaeger. – Mówiłaś, że będziesz gotowa dopiero po lunchu.

Max zadarła nos.

– Czasami potrafię być cholernie szybka.

– Wciąż nic nie rozumiem – powiedział zdezorientowany Dirk.

– Twój ojciec i Al znaleźli toksyczny wyciek arsenu z wraku frachtowca, który zatonął na rafie koralowej w pobliżu Mindanao w czasie II wojny światowej. Arsen wyciekał z pocisków artyleryjskich w ładowni – wytłumaczył Yaeger.

– Z pocisków kaliber 105 milimetrów – uściśliła Max. – Typowej amunicji artyleryjskiej używanej przez japońską armię cesarską. Tyle że to nie arsen.

– Co znalazłaś? – zapytał Yaeger.

– Zawartość pocisków to mieszanka iperytu siarkowego i luizytu. Popularny koncentrat w amunicji chemicznej z lat trzydziestych. Iperyt w postaci gazu wywołuje na ciele pęcherze i jest trujący. Luizyt to pochodna arsenu, stąd toksyczność zarejestrowana na Filipinach. Japończycy wyprodukowali w Mandżurii tysiące pocisków iperytowo-luizytowych. Część wykorzystali przeciwko Chińczykom. Inne do dziś odkrywa się w różnych miejscach.

– Czy japońska marynarka wojenna też ich używała? – spytał Dirk.

– Produkowała je w swojej bazie morskiej w Sagami i prawdopodobnie miała składy tej amunicji w Kure, Yokosuce, Hiroszimie i Sasebo. Ale posiadała zaledwie ułamek z miliona siedmiuset tysięcy pocisków i bomb chemicznych, które wyprodukowano w czasie wojny, i żadne źródła nie wskazują, żeby kiedykolwiek użyła tej amunicji w bitwie. Doświadczenia z bronią biologiczną prowadziły wojska lądowe i jak wspomniałam, eksperymenty koncentrowały się w okupowanych Chinach. Badaniami zajmowali się głównie naukowcy z Wojskowej Akademii Medycznej w Tokio. Nie wiadomo, czy brał w tym udział personel marynarki wojennej, bo uczelnia została zniszczona w czasie bombardowania w czterdziestym piątym.

– Więc nie istnieją żadne dowody, że na japońskich okrętach wojennych była broń chemiczna lub biologiczna?

Max pokręciła głową.

– Nie opublikowano nic na ten temat. Zdobyte dokumenty japońskie z czasów wojny trafiły do Archiwów Narodowych. W geście dobrej woli większość zwrócono później rządowi japońskiemu. Skopiowano bardzo niewiele, a jeszcze mniej przetłumaczono.

– Chciałbym poszukać w dokumentach japońskiej marynarki wojennej informacji o pewnej misji okrętu podwodnego 1-403. Możesz sprawdzić, czy zachowało się coś na ten temat?

– Przykro mi, Dirk, ale nie mam dostępu do tej części zbiorów Archiwów Narodowych.

Dirk uniósł brwi i spojrzał znacząco na Yaegera.

– Archiwa Narodowe, mówisz. – Yaeger wzruszył ramionami. – To powinno być mniej ryzykowne niż włamywanie się do baz danych w Langley.

– To jest ten stary haker z Doliny Krzemowej, którego znam i kocham – roześmiał się Dirk.

– Daj mi parę godzin, to zobaczę, co da się zrobić.

Dirk spojrzał na Max.

– Dzięki za informacje.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odrzekła uwodzicielsko. – Dla ciebie wszystko, Dirk.

Max zniknęła, a Yaeger przysunął twarz do monitora i przebiegał palcami po klawiaturze. Był całkowicie pochłonięty swoją krecią robotą.

Punktualnie o dziesiątej Dirk wszedł z torbą podróżną na ramieniu do głównej sali konferencyjnej. Podłogę pokrywał gruby błękitny dywan, długi stół z ciemnego drewna wiśniowego był w odcieniu boazerii, na ścianach wisiały stare obrazy olejne okrętów z okresu wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Z szerokiego okna rozciągał się wspaniały widok na Potomac i tereny parkowe Washington Mali za rzeką. Przy stole siedzieli dwaj ponurzy mężczyźni w ciemnych garniturach i słuchali z uwagą opowieści drobnego mężczyzny w okularach o ostatnich wydarzeniach na Wyspach Aleuckich. Kiedy Dirk wszedł do sali, Rudi Gunn przerwał w pół zdania i zerwał się z miejsca.

– Dirk! Cieszę się, że tak szybko wróciłeś – zawołał z wesołym błyskiem w niebieskich oczach. – Widzę, że szczęśliwie nie bardzo ucierpiałeś podczas lądowania na promie – dodał, patrząc na spuchniętą wargę Dirka i opatrunek na jego policzku.

– Moja towarzyszka złamała nogę, ale ja wyszedłem z tego prawie bez szwanku. Mieliśmy trochę więcej szczęścia niż tamci faceci – odrzekł Dirk z wymuszonym uśmiechem. – Cieszę się, że cię widzę, Rudi – dodał, potrząsając dłonią długoletniego wicedyrektora NUMA.

Gunn zaprowadził go do stołu i przedstawił dwóch mężczyzn.

– Dirk, to Jim Webster z Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wicedyrektor do spraw analiz informacji i ochrony infrastruktury – wskazał bladego blondyna z krótkimi włosami – i Rob Jost z Zarządu Bezpieczeństwa Transportu podległego DHS, wicedyrektor do spraw bezpieczeństwa lądowego i morskiego. – Niedźwiedziowaty mężczyzna z okrągłą twarzą i czerwonym nosem skinął Dirkowi głową. – Omawialiśmy raport kapitana Burcha o uratowaniu przez was zespołu CZC na Yunasce – ciągnął Gunn.

– Tak się szczęśliwie złożyło, że byliśmy w okolicy. Żałuję tylko, że nie zdążyliśmy dotrzeć na czas do dwóch meteorologów Straży Przybrzeżnej.

– Biorąc pod uwagę duże stężenie toksyny w pobliżu stacji, od początku nie mieli wielkich szans – zauważył Webster.

– Potwierdziliście, że zmarli z powodu zatrucia cyjankiem? – spytał Dirk.

– Tak. Skąd pan wie? Nie podaliśmy tej informacji do wiadomości publicznej.

– Zabraliśmy z wyspy martwego lwa morskiego, którego po naszym powrocie zbadał w Seattle zespół CZC. Ustalili, że zabił go cyjanek w powietrzu.

– To się pokrywa z raportami z autopsji dwóch meteorologów Straży Przybrzeżnej.

– Dowiedzieliście się czegoś o trawlerze, który nas ostrzelał i prawdopodobnie rozpylił cyjanek?

– Nie – odrzekł Webster po chwili krępującej ciszy. – Podanemu opisowi odpowiadają setki statków tego typu. Wątpliwe, żeby to był miejscowy trawler, więc pracujemy teraz wspólnie z władzami japońskimi nad ustaleniem, czy nie przypłynął z ich kraju.

– Uważacie, że to japoński statek? Macie jakieś podejrzenia, dlaczego ktoś przeprowadził atak chemiczny na stację meteorologiczną na odludnej wyspie aleuckiej?

– Panie Pitt – wtrącił się Jost – znał pan ludzi, którzy próbowali pana zabić w Seattle?

– Widziałem ich pierwszy raz w życiu. Wyglądali na zawodowców, nie na wynajętych ulicznych bandziorów.

Webster otworzył akta na stole przed sobą i wyjął pogniecione czarno-białe zdjęcie wielkości pocztówki. Dirk przyjrzał się w milczeniu Japonce około pięćdziesiątki. Sprawiała wrażenie agresywnej i patrzyła groźnie w obiektyw.

– To Fusako Shigenobu, była przywódczyni JCA – wyjaśnił Webster. – Jej fotografię znaleźliśmy w portfelu jednego z pańskich niedoszłych zabójców, kiedy wyłowiliśmy ich z zatoki.

– Co to jest JCA? – zapytał Dirk.

– Japońska Czerwona Armia. Międzynarodowa organizacja terrorystyczna, która powstała w latach siedemdziesiątych. Uważano, że się rozpadła po aresztowaniu Shigenobu w 2000 roku, ale znów dała o sobie znać.

– Czytałem, że przedłużający się kryzys ekonomiczny w Japonii powoduje wzrost zainteresowania młodzieży takimi ugrupowaniami – dodał Gunn.

– JCA nie tylko przyciąga do siebie sfrustrowaną młodzież. Przyznała się do zabójstwa naszego ambasadora i wiceambasadora w Japonii i do zniszczenia fabryki SemConu w Chibie. To były bardzo profesjonalne ataki. Jak pewnie wiecie, oburzenie opinii publicznej spowodowało napięcie w naszych stosunkach z Tokio.

– Podejrzewamy, że za atakiem gazowym na Yunaskę mogła stać JCA. To mógł być wstęp do uderzenia na większą skalę w jakimś gęsto zaludnionym rejonie – dodał Jost.

– Sprawcy są też odpowiedzialni za zarażenie ospą naukowca, który pracował na Yunasce, Irva Fowlera – przypomniał Dirk.

– Nie ustaliliśmy takiego związku – odparł Webster. – Nasi analitycy podejrzewają, że ten naukowiec zachorował po kontakcie z kimś miejscowym w Unalasce. Władze japońskie uważają, że JCA nie jest na tyle pomysłowa, żeby zdobyć i rozpylić wirusa ospy.

– Nie byłbym tego taki pewien – ostrzegł Dirk.

– Panie Pitt, nie przyszliśmy tu, żeby poznać pańskie teorie spiskowe – zauważył lekceważącym tonem Jost. – Interesuje nas to, co robili w naszym kraju dwaj agenci JCA i dlaczego próbowali zabić nurka NUMA.

– Dyrektora projektów specjalnych – poprawił Dirk. Podniósł swoją torbę i postawił na stole, a potem pchnął mocno przez blat w kierunku Josta. Arogancki dyrektor od bezpieczeństwa transportu ledwo zdążył unieść filiżankę z kawą, gdy torba uderzyła go w pierś. – Odpowiedź jest tam – oznajmił szorstko Dirk.

Webster wstał i rozpiął torbę. W środku była zapakowana w folię część porcelanowej bomby, którą Dirk wydobył z 1-403.

– Co to jest? – zapytał Gunn.

– Bomba lotnicza sprzed sześćdziesięciu lat – wyjaśnił Dirk. Opowiedział o ataku na Fort Stevens w czasie II wojny światowej, o swoim odkryciu okrętu podwodnego i o wydobyciu bomby. – Pomysłowa amunicja – zakończył. -Poprosiłem laboratorium epidemiologiczne w stanie Waszyngton o zbadanie, czy w środku nie ma śladowych ilości jakichś pierwiastków, żeby się dowiedzieć, jaką broń przenosiła ta bomba.

– Jest z porcelany – zauważył Webster.

– Dla ochrony składników broni. W stożku dziobowym był prosty zapalnik czasowy, który powodował detonację na określonej wysokości i rozpylenie substancji. Jak widać, ładunek wybuchowy był dość mały. Wystarczył do rozerwania porcelanowego korpusu, ale stosunkowo niska temperatura nie niszczyła uzbrojenia.

Wskazał komory wewnątrz bomby. Miały cylindryczny kształt i sięgały prawie do stateczników.

– Nie wiadomo, czy składniki łączyły się podczas lotu czy w chwili detonacji. Ale bomba mogła przenosić wiele komponentów broni chemicznej lub biologicznej albo obu jednocześnie. Laboratorium CZC udało się znaleźć ślady związku chemicznego tylko w jednej komorze.

– Cyjanku? – zapytał Gunn.

Dirk przytaknął.

– Ale po co używać więcej niż jednego czynnika? – spytał Webster.

– Żeby stworzyć określoną strefę śmierci i może odwrócić uwagę. Powiedzmy, że cyjanek został połączony z jakimś czynnikiem biologicznym. Cyjanek w postaci gazu byłby zabójczy tylko na ograniczonym terenie, ale czynnik biologiczny stworzyłby stopniowo problemy na dużo większym obszarze. Gaz szybko się rozwiewa, więc ci, którzy przeżyliby atak, wróciliby do strefy zrzutu nieświadomi wtórnego niebezpieczeństwa. Ale to tylko spekulacje. Możliwe, że bombę zaprojektowano do przenoszenia mieszanki czynników chemicznych lub biologicznych, żeby ich połączenie było bardziej zabójcze.

– Co jeszcze było w tej bombie? – zapytał Gunn.

Dirk wolno pokręcił głową.

– Tego nie wiemy. Laboranci nie wykryli śladów żadnych pierwiastków w innych komorach. Wiadomo, że użyto porcelany, żeby chronić składniki broni, ale Japończycy eksperymentowali z tyloma organizmami, że to mogły być zarazki czegokolwiek, od dymienicy do żółtej febry.

– Albo ospy? – powiedział Gunn.

– Albo ospy – potwierdził Dirk.

Jost poczerwieniał.

– To jakieś niedorzeczne fantazje – burknął. – Współcześni terroryści wydobywają broń z wraku okrętu podwodnego z czasów II wojny światowej?

Ciekawa opowieść, ale jak te pańskie wirusy przetrwały pod wodą sześćdziesiąt lat, panie Pitt? Znamy Japońską Czerwoną Armię. To małe ugrupowanie o ograniczonej pomysłowości. Ich metody to zabójstwa polityczne i podkładanie bomb. Nie zajmują się ratownictwem morskim i mikrobiologią.

– Muszę się zgodzić z Robem – powiedział Webster. – Związek tej bomby z atakiem na Yunaskę to interesująca teoria, ale jest wiele łatwo dostępnych źródeł cyjanku. Przyzna pan, że nie ma dowodów na obecność zarazków ospy w tej amunicji. I nie wiemy na pewno, czy brakująca bomba nie zapodziała się gdzieś na okręcie. Mogło być też tak, że w ogóle nie załadowano jej na pokład.

Dirk wyjął z bocznej kieszeni swojej torby wciąż pulsujący zegar cyfrowy, który znalazł w torpedowni 1-403. Wręczył go Websterowi.

– Może przynajmniej ustalicie, skąd to się wzięło.

– Mógł go zostawić jakiś nurek amator – zauważył Jost.

– Pewnie miał przy sobie za dużo rzeczy – zadrwił Dirk. – Strzelano do mnie już dwa razy. Nie wiem, kim są ci faceci, ale najwyraźniej nie żartują.

– Zapewniam pana, że prowadzimy śledztwo na szeroką skalę – odrzekł Webster. – Każę naszemu laboratorium w Quantico zbadać korpus bomby i ten zegar. Znajdziemy sprawców śmierci dwóch meteorologów Straży Przybrzeżnej. – Jego słowa brzmiały stanowczo, ale ton głosu świadczył o braku wiary w sukces. – Możemy pana ulokować w bezpiecznym domu, dopóki nie aresztujemy podejrzanych – dodał.

– Nie, dzięki – odparł Dirk. – Jeśli ci ludzie rzeczywiście są członkami JCA, to nie mam się czego obawiać. W końcu ilu ich może być w naszym kraju?

Webster i Jost popatrzyli na siebie. Ich miny wskazywały, że nie wiedzą. Gunn dyplomatycznie przerwał milczenie.

– Doceniamy, że prowadzicie dochodzenie w sprawie zestrzelenia naszego helikoptera – powiedział i delikatnie skierował obu mężczyzn do drzwi. – Proszę nas informować o postępach śledztwa. Oczywiście chętnie pomożemy w miarę naszych możliwości.

Kiedy goście wyszli, Dirk bez słowa pokręcił głową.

– Wyciszyli sprawę Yunaski, bo są krytykowani za to, że jeszcze nie wyjaśnili zabójstw w Japonii – powiedział Gunn. – DHS i FBI są w trudnej sytuacji i liczą na to, że japońskie władze dokonają przełomu w śledztwie. W dodatku nie chcą przyznać, że do ataku mogły być użyte zarazki ospy, bo jest tylko jedna ofiara i żadnych terrorystów.

– Dowód może nie jest przekonujący, ale nie powinni ignorować ataku na naszym terytorium – odrzekł Dirk.

– Porozmawiam o tym z admirałem. Dyrektor FBI to jego długoletni partner do tenisa. Dopilnuje, żeby tego nie zlekceważyli.

Przerwało im pukanie do drzwi i do sali zajrzał Yaeger.

– Przepraszam, że przeszkadzam. Dirk, mam coś dla ciebie.

– Wejdź, Hiram. Rudi i ja właśnie układamy plan obalenia rządu. Czy Max udało się dostać do zabezpieczonej części Archiwów Narodowych?

– A czy w McDonaldzie są hamburgery? – zapytał Yaeger, udając urażonego.

Gunn zerknął z ukosa na Dirka, potem z rozbawieniem pokręcił głową.

– Jeśli gdzieś się włamaliście, panowie, to zrób mi przysługę, Dirk, i zwal odpowiedzialność na swojego ojca, dobra?

Dirk się roześmiał.

– Jasne, Rudi. Co znalazłeś, Hiram?

– Akta japońskiej marynarki wojennej są raczej skąpe. Szkoda, że większość oryginalnych dokumentów zwrócono w latach pięćdziesiątych rządowi japońskiemu. To, co zostało, jest oczywiście po japońsku. W dodatku w różnych dialektach. Więc zanim zacząłem przeszukiwanie, musiałem uruchomić kilka programów translatorskich.

Yaeger urwał i nalał sobie filiżankę kawy z dużego srebrnego dzbanka.

– Masz szczęście – mówił dalej. – Znalazłem zapis rozkazów operacyjnych japońskiej Szóstej Floty z ostatnich sześciu miesięcy 1944 roku.

– Jest tam coś o 1-403?

– Tak. Jego misja w grudniu czterdziestego czwartego roku była najwyraźniej bardzo ważna. Została zatwierdzona przez samego dowódcę floty. Rozkaz był krótki.

Yaeger wyjął kartkę z cienkiej teczki na akta i przeczytał głośno treść.

– „Dotrzeć północnym szlakiem przez Pacyfik do zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Uzupełnić paliwo na Amchitce (Morioce). Przeprowadzić o jak najwcześniejszej porze atak lotniczy z użyciem amunicji Makaze. Cele główne: Tacoma, Seattle, Vancouver, Victoria. Cele alternatywne: Alameda, Oakland, San Francisco. Z błogosławieństwem cesarza".

– Tyle celów to ambitne zadanie jak na dwa samoloty – zauważył Gunn.

– Pomyśl – powiedział Dirk. – Te miasta są tak skupione, że wszystkie można zaatakować w czasie jednego lotu. Dwie, trzy bomby na każde miasto i zadanie wykonane. Jeśli rzeczywiście to planowali. Hiram, w tym tekście jest nazwa amunicji, Makaze. St. Julien Perlmutter też znalazł ten termin. Masz jakąś informację, co on oznacza?

– Sam byłem ciekaw – odrzekł Yaeger. – W dosłownym przekładzie to „zły wiatr" lub „czarny wiatr". Ale w oficjalnych dokumentach marynarki nie ma nic więcej na ten temat.

Urwał i odchylił się do tyłu na krześle. Miał tajemniczą minę.

– Coś jednak znalazłeś – domyślił się Gunn.

– Właściwie to Max – odparł Yaeger. – Po sprawdzeniu wszystkich źródeł w Archiwach Narodowych kazałem jej przeszukać publiczne bazy danych w Stanach Zjednoczonych i Japonii. W japońskich materiałach historycznych natrafiła na pamiętnik marynarza, który w czasie wojny służył na 1-403. – Uniósł wydruk i mówił dalej. – Mechanik pierwszej klasy Hiroshi Sakora z Korpusu Lotniczego Cesarskiej Marynarki Wojennej miał szczęście. Podczas ostatniego rejsu okrętu przez Pacyfik w grudniu czterdziestego czwartego roku dostał zapalenia wyrostka robaczkowego i podczas tankowania 1-403 na Wyspach Aleuckich zabrano go na pływającą cysternę. Wszyscy jego koledzy z załogi poszli na dno, kiedy okręt zatonął u wybrzeża stanu Waszyngton.

– I napisał w pamiętniku o misji 1-403? – zapytał Dirk.

– Ze szczegółami. Okazuje się, że młody pan Sakora pełnił nie tylko obowiązki mechanika samolotowego. Zajmował się również amunicją do hydroplanów na pokładzie okrętu. Wspomina, że zanim wyruszyli w ostatni rejs, oficer wojsk lądowych nazwiskiem Tanaka dostarczył na pokład ładunek nietypowych bomb lotniczych, które miały być użyte w czasie misji. Dodaje, że morale załogi bardzo wzrosło, kiedy marynarze dowiedzieli się, że płyną zaatakować Stany Zjednoczone. Ale było dużo spekulacji i domysłów na temat tajemniczej broni.

– Ten Sakora coś ustalił? – spytał Gunn.

– Próbował, ale współpraca z Tanaką była trudna. Napisał o nim: „ponury, arogancki, wymagający służbista". Typowa niechęć na linii armia-marynarka, jak przypuszczam. Poza tym podwodniakom nie podobało się, że ten oficer w ostatniej chwili dołączył do załogi. W każdym razie Sakora usiłował się czegoś dowiedzieć od Tanaki, ale bez skutku. W końcu, tuż przed tym, jak zachorował i opuścił okręt na Aleutach, udało mu się wydobyć informację z jednego z pilotów. Podobno przy sake lotnik zdradził mu, że w bombach są zarazki ospy.

– Dobry Boże, więc to prawda! – wykrzyknął Gunn.

– Na to wygląda. Sakora napisał, że ładunek zliofilizowanego wirusa miał być zdetonowany i rozpylony nad najgęściej zaludnionymi dzielnicami miast. Spodziewano się, że w ciągu dwóch tygodni na całym Zachodnim Wybrzeżu wybuchnie epidemia ospy. Przy trzydziestoprocentowym wskaźniku śmiertelności liczba zgonów byłaby przerażająca. Japończycy liczyli na to, że panika wywołana zachorowaniami pozwoli im wynegocjować zawarcie pokoju na ich warunkach.

– Groźba następnych ataków biologicznych rzeczywiście mogłaby skłonić wielu ludzi do zakończenia wojny – powiedział Gunn.

W sali zapadła cisza. Trzej mężczyźni wyobrażali sobie, jaki mógłby być bieg historii, gdyby 1-403 wykonał swoje zadanie. Potem wrócili myślami do obecnego zagrożenia.

– Wspomniałeś, że wirus był zliofilizowany – odezwał się Dirk. – Więc musieli mieć możliwość przechowywania go przez dłuższy czas, a potem ożywiania.

– To było konieczne w długim rejsie – odrzekł Yaeger. – Max twierdzi, że Japończycy mieli trudności z utrzymaniem wirusów przy życiu wewnątrz amunicji. W końcu opanowali metodę ich liofilizacji, co ułatwiło transport i umożliwiło składowanie przez dłuższy czas, aż do chwili, kiedy będą potrzebne. Żeby je uaktywnić, wystarczyło trochę wody.

– Chyba mamy odpowiedź na pytanie Josta – zauważył Gunn. – Wygląda na to, że wirus mógł być groźny nawet po sześćdziesięciu latach na dnie morza.

– W zliofilizowanej postaci na pewno by się przechował, gdyby bomby nie popękały przy zatonięciu okrętu – powiedział Dirk. – Są z porcelany, więc przetrwałyby nietknięte setki lat. Liofilizacja może też tłumaczyć, dlaczego podzielono je w środku na komory. Potrzebne były zbiorniki z wodą do ożywienia wirusa.

– Całe szczęście, że na 1-403 nie ocalała żadna bomba – zauważył Gunn.

– Jednej brakuje – przypomniał Dirk. – I nie wiadomo, co się z nią stało.

– Właśnie. Podobnie jak z amunicją z drugiego okrętu – dodał Yaeger.

Dirk i Gunn popatrzyli na siebie.

– Z jakiego okrętu? – spytał Gunn.

– 1-411.

Yaeger czuł się, jakby ich spojrzenia przewiercały go na wylot.

– Nie wiedzieliście? – zapytał. – Był drugi okręt podwodny, 1-411. Też uzbrojony w amunicję Makaze. Miał zaatakować Wschodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych – wyjaśnił cicho i zdał sobie sprawę, że właśnie zdetonował własną bombę.

Загрузка...