1

22 maja 2007 roku, Wyspy Aleuckie, Alaska

Wiał lekki wiatr. Pod okapem wypłowiałego żółtego baraku na niewysokim urwisku z widokiem na morze wirowało kilka płatków śniegu. Opadały na ziemię i topniały wśród traw tundry. Mimo hałasu pobliskiego generatora dieslowskiego puszysty syberyjski husky spał smacznie w słońcu na luźnym żwirze. Biała arktyczna mewa zatoczyła krąg i przysiadła na chwilę na dachu małego blaszanego budynku. Przyjrzała się ciekawie lampom sygnalizacyjnym, antenom radiowym i satelitarnym i odleciała z podmuchem wiatru szukać pożywienia.

Stacja meteorologiczna Straży Przybrzeżnej na wyspie Yunaska była spokojnym, odludnym miejscem. Yunaska, leżąca w środkowej części archipelagu górzystych Wysp Aleuckich, który ciągnie się od Alaski jak zakrzywiona macka, ma zaledwie dwadzieścia siedem kilometrów długości. Na obu jej krańcach wznoszą się dwa nieczynne wulkany rozdzielone trawiastymi wzgórzami. Pozbawiona drzew i wysokich krzewów zielona wyspa wygląda późną wiosną jak szmaragd wyrastający z zimnego oceanu.

Yunaska jest idealnym punktem do śledzenia frontów atmosferycznych, które przesuwają się na wschód w kierunku Ameryki Północnej. Oprócz zbierania danych o pogodzie placówka Straży Przybrzeżnej służy jako stacja ostrzegawcza i ratownicza dla rybaków łowiących na okolicznych wodach.

Dla dwuosobowej załogi placówki z pewnością nie jest to raj na ziemi. Najbliższe miasteczko leży za wodą w odległości dziewięćdziesięciu mil morskich, a macierzysta baza w Anchorage jest oddalona o ponad tysiąc sześćset kilometrów. Dwaj mężczyźni są zdani wyłącznie na siebie przez trzy tygodnie – do przylotu następnej pary ochotników. Przez pięć miesięcy w roku warunki pogodowe uniemożliwiają obsługę stacji. Działają wtedy tylko niektóre urządzenia automatyczne. Ale od maja do listopada dwuosobowa załoga dyżuruje przez całą dobę.

Mimo odosobnienia meteorolog Ed Stimson i technik Mike Barnes nie narzekali. Stimson lubił wykorzystywać swoją wiedzę naukową w praktyce, a Barnes uwielbiał penetrować Alaskę w czasie wolnym od pracy.

– Mówię ci, Ed, że po naszym następnym urlopie będziesz musiał sobie poszukać nowego partnera. Znalazłem w górach Chugach takie skupienie kwarcu, że opadłaby ci szczęka. Tuż pod nim musi być wielka żyła złota.

– To samo mówiłeś o tamtym odkryciu na rzece McKinley – odparł Stimson. Naiwny optymizm Barnesa zawsze go bawił.

– Uwierzysz, jak zobaczysz mnie w Anchorage za kierownicą nowego hummera – mruknął Barnes, nieco urażony.

– Jasne – rzekł Stimson. – A tymczasem może byś sprawdził mocowanie wiatromierza? Znów nie ma odczytu.

– Tylko nie zagarnij mojego złota, kiedy będę na dachu – powiedział Barnes z szerokim uśmiechem i sięgnął po kurtkę.

– Bez obaw, przyjacielu.

Trzy kilometry na wschód Sarah Matson przeklinała, że zostawiła w namiocie rękawice. Choć było prawie dziesięć stopni powyżej zera, porywisty wiatr sprawiał, że wydawało się dużo chłodniej. Od pełzania po zalewanych przez morze głazach Sarah miała mokre ręce i traciła czucie w palcach. Wspinając się na zbocze wąwozu, próbowała zapomnieć o zmarzniętych dłoniach i skoncentrować się na swoim zadaniu. Poszła cicho kamienistą ścieżką i usadowiła się w punkcie obserwacyjnym przy występie skalnym.

Zaledwie dziesięć metrów od niej, na krawędzi wody, była hałaśliwa kolonia lwów morskich. Około tuzina tłustych wąsatych ssaków trzymało się w zbitej grupie jak turyści na zatłoczonej plaży w Rio. Cztery czy pięć innych pływało w falach przyboju. Dwa młode samce szczekały głośno, żeby zwrócić uwagę pobliskiej samicy, która jednak nie wykazywała najmniejszego zainteresowania żadnym z nich. Kilka szczeniąt zwiniętych w kłębek i obojętnych na wrzawę spało błogo przy brzuchu matki.

Sarah wyjęła z kieszeni kurtki notes i zaczęła zapisywać swoje spostrzeżenia. Oceniała wiek, płeć i stan zdrowia każdego zwierzęcia. Przyglądała się uważnie, czy któryś z lwów morskich ma skurcze mięśni, wydzielinę w oczach i nozdrzach albo za często kicha. Po prawie godzinnej obserwacji schowała notes, mając nadzieję, że zdoła odczytać to, co nagryzmoliła zgrabiałymi palcami.

Wycofała się po swoich śladach i wróciła przez wąwóz. Jej stopy odcisnęły się w niskiej trawie, łatwo więc znalazła drogę w głąb lądu i na niewielkie wzniesienie. Chłodna bryza orzeźwiała ją, a surowe piękno wyspy dodawało energii i chęci do życia. Sarah, szczupła trzydziestoletnia blondynka, miała ładną twarz o regularnych rysach i łagodne, piwne oczy. Uwielbiała pracę na świeżym powietrzu. Wychowała się na wsi w Wyoming, gdzie latem całymi dniami chodziła lub jeździła konno po górach Teton z dwoma braćmi. Ukończyła weterynarię na uniwersytecie stanowym w Kolorado, a po studiach uczestniczyła w kilku projektach badawczych na Wschodnim Wybrzeżu. Potem, za namową swojego ulubionego profesora, przeniosła się do Centrum Zwalczania Chorób, gdzie nie musiała codziennie tkwić w laboratorium. Jako epidemiolog terenowy mogła łączyć pasję do życia na łonie natury z pracą naukową. Badała rozprzestrzenianie się zwierzęcych chorób zakaźnych, które zagrażały ludziom.

Przyjechała na Aleuty w trosce o swoje ukochane zwierzęta. W zachodniej części Alaski z niewiadomych przyczyn wymierały lwy morskie. Nie podejrzewano żadnej katastrofy ekologicznej ani działań człowieka. Sarę i dwójkę jej współpracowników przysłano z Seattle, żeby ocenili sytuację.

Zaczęli badania na wyspie Attu i przenosili się z wyspy na wyspę na wschód w kierunku Alaski. Co trzy dni mały hydroplan zabierał trójkę naukowców do następnego miejsca przeznaczenia. Na Yunasce byli drugi dzień. Sarah nie dostrzegła żadnych oznak choroby wśród tutejszej populacji lwów morskich.

Szybko pokonała trzy kilometry do obozu i wkrótce dostrzegła trzy jaskrawoczerwone namioty. Kiedy dotarła do celu, krępy brodaty mężczyzna we flanelowej koszuli i znoszonej czapce baseballowej Seattle Mariners grzebał w dużej chłodziarce.

– Sandy i ja właśnie planujemy lunch – powiedział z uśmiechem Irv Fowler. Dobiegał pięćdziesiątki, ale wyglądał i zachowywał się, jakby miał dziesięć lat mniej.

Z pobliskiego namiotu wypełzła drobna ruda kobieta z garnkiem i chochlą. Sandy Johnson uśmiechnęła się szeroko i przewróciła oczami.

– Irv zawsze planuje lunch.

– Jak wam minął ranek? – spytała Sarah.

– Sprawdziliśmy dużą kolonię lwów morskich na wschodnim brzegu. Wszystkie wyglądają zdrowo. Znalazłem jednego martwego, ale podejrzewam, że zdechł ze starości. Pobrałem próbkę tkanki do analizy, żeby się upewnić.

Fowler otworzył zawór kuchenki turystycznej. Zapalił syczący propan i z palnika wystrzeliły niebieskie płomienie. Sarah popatrzyła na zielony krajobraz dookoła.

– To się zgadza z moimi obserwacjami. Lwy morskie na Yunasce nie wyglądają na chore.

– Dziś po południu możemy sprawdzić kolonię na zachodnim wybrzeżu. Samolot przyleci dopiero jutro rano.

– To kawał drogi. Ale możemy się zatrzymać na pogawędkę w stacji Straży Przybrzeżnej. Nasz pilot mówił, że o tej porze roku ktoś tam jest.

– Na razie zapraszam na specjalność zakładu. – Fowler postawił na kuchence wielki garnek.

– Tylko nie to ostre… – zaczęła Sandy.

– Właśnie to – przerwał jej z szerokim uśmiechem i przełożył brązową zawartość dużej puszki do podgrzanego garnka. – Cajun chili dujour.

– Jak mówią w Nowym Orleanie, laissez le bon temps rouler – roześmiała się Sarah.

Ed Stimson wpatrywał się w monitor radaru meteorologicznego. W górnej części ekranu dostrzegł białe chmury. Umiarkowany front burzowy jakieś dwieście mil morskich na południowy zachód. Na Yunasce będzie kilka deszczowych dni, pomyślał Stimson. Usłyszał stukanie nad głową. Barnes wciąż walczył z wiatromierzem na blaszanym dachu.

Z głośnika radiowego w rogu pomieszczenia dobiegły odgłosy rozmów. Kapitanowie pobliskich kutrów rybackich wymieniali uwagi o pogodzie. Ot, zwykłe pogawędki bez znaczenia. Ale w pewnej chwili zagłuszył je dziwny niski dźwięk. Rezonans dochodził z zewnątrz. Radio na moment zamilkło i wtedy dotarł do Stimsona odgłos podobny do huku odrzutowca. Trwał kilka sekund, przycichł i zakończył się głośnym trzaskiem.

Stimson, uznawszy, że to mógł być grzmot, ustawił skalę monitora radaru na zasięg dwudziestu mil morskich. Ale ekran pokazywał tylko chmury, żadnych błyskawic. Pewnie jakieś sztuczki Sił Powietrznych, uznał.

Nagle usłyszał przeraźliwe wycie psa na dworze.

– Co jest, Max? – zawołał i otworzył drzwi baraku.

Pies spojrzał na swojego pana, ale nie przestawał wyć i cały się trząsł. Miał szkliste, niewidzące ślepia, z pyska ciekła mu gęsta biała piana. Zachwiał się kilka razy i przewrócił.

– Mike! – krzyknął Stimson do swojego partnera. – Chodź tu szybko!

Barnes już schodził z dachu, ale z trudem znajdował stopami szczeble drabinki. Nie trafił nogą na ostatni i spadłby, gdyby się mocno nie przytrzymał.

– Mikę, przed chwilą pies… Nic ci nie jest? – Stimson podbiegł do kolegi.

Barnes ledwo mógł oddychać i miał oczy tak szkliste jak Max. Stimson otoczył go ramieniem, zaciągnął do baraku i posadził na krześle. Barnes pochylił się do przodu i gwałtownie zwymiotował.

– Coś jest w powietrzu – wyszeptał ochryple.

Ledwie skończył mówić, przewrócił oczami i spadł martwy z krzesła.

Stimson poczuł, że pokój wiruje mu w oczach. Nagle zabrakło mu tchu. Zatoczył się w kierunku radia, żeby wezwać pomoc, ale nie miał siły poruszyć wargami. Czuł w środku żar, jakby ogień wypalał mu wnętrzności. Nie żył, zanim runął na podłogę.

Trójka naukowców z Centrum Zwalczania Chorób kończyła właśnie lunch, gdy uderzyła niewidzialna fala śmierci. Sarah pierwsza zauważyła, że coś jest nie tak. Dwa przelatujące ptaki zahamowały nagle w powietrzu, jakby zatrzymała je niewidoczna ściana, i spadły na ziemię. Sandy złapała się za brzuch i zgięła wpół.

– Daj spokój, moje chili nie było takie złe – zażartował Fowler, ale po chwili dostał mdłości i zawrotów głowy.

Sarah próbowała dojść do chłodziarki, żeby wyjąć butelkę wody. Zatrzymała się w pół drogi, bo poczuła gorąco w nogach i zaczęły jej drżeć uda.

– Co się dzieje? – wysapał Fowler. Usiłował pomóc Sandy, ale przewrócił się.

Sarze wydawało się, że czas zwolnił. Miała przytępione zmysły. Straciła władzę w nogach i osunęła się na ziemię. Czuła ucisk w płucach. Każdy oddech sprawiał jej ból. Leżała na plecach i patrzyła jak przez mgłę na szare niebo.

Traciła przytomność. Nagle na tle szarości pojawiła się niewyraźna postać. Sarah widziała tylko ciemne włosy i kontury twarzy. I oczy, wielkie, przerażające oczy ze szkła. Ale za soczewkami była druga para oczu. Przyglądały jej się z troską. Zielone, opalizujące. Potem wszystko poczerniało.

Загрузка...