Georgetown
Piątek wieczór
Savich zamknął na klucz drzwi wejściowe i uzbroił alarm. Był zmęczony i odrętwiały, do tego zły, bo było już za późno, żeby pójść na siłownię. Poruszał szyją we wszystkie strony, marząc o tym, żeby w końcu wyciągnąć się w swoim łóżku i zasnąć głęboko, bez snów, i zapomnieć o obu śledztwach. Odwrócił się i zobaczył żonę wchodzącą po schodach, patrząca na niego przez ramię i powoli zsuwającą z siebie białą koszulę. Nagle zamarł. Z kompletnie wykończonego zmienił się w bardzo otwartego i natychmiast zapragnął posmakować jej pięknych posągowo białych ramion. Czy naprawdę wydawało mu się, że jest tak zmęczony, że prawie martwy? To było bardzo krótkowzroczne z jego strony. Może i był w stanie śmierci mózgowej, ale cała jego reszta nie spała.
Nie poruszył się, tylko skrzyżował ramiona na piersi z uśmiechem na ustach i oglądał przedstawienie. Sherlock milczała, bo co tu było do powiedzenia? Oblizała językiem dolną wargę i rozpięła przedni zatrzask w staniku. Chwilę odczekała, po czym powoli poruszyła ramionami, odwracając się do niego bokiem. Przez ramię rzuciła mu uśmiech, wykonując powolne i pełne gracji ruchy i zostawiając niewiele dla wyobraźni. Zdjęła stanik, oba ramiączka jednocześnie, i rzuciła przez ramię w jego stronę, ale wylądował metr przed nim.
– Waga lekka – powiedział, śmiejąc się.
– Masz rację, koronka niewiele waży – odpowiedziała i znowu odwróciła się do niego bokiem. Savich podszedł do niej powoli, nie spuszczając wzroku z jej dłoni zajętych suwakiem spodni. Potem powoli zsunęła spodnie. Błyskawicznie podbiegł do niej, niemal przewracając się o jej buty porzucone na pierwszym stopniu schodów. Uwielbiał jej piękne stopy.
Savich wykazał się dużą siłą woli i zatrzymał się trzy stopnie niżej, czekając, co ona dalej zrobi. Podejrzewał, że jeżeli nie będzie ostrożny, odgryzie sobie język, zwłaszcza teraz, kiedy pozbyła się spodni. Drażniła się z nim, wykonując powolne ruchy i bardzo wczuwała się w swoją rolę.
Kiedy zobaczył wspaniały zarys jej bioder odzianych w białe, koronkowe, wysoko wycięte majtki idealnie dobrane do stanika, doprowadziło go to do szaleństwa. Podbiegł do niej, porwał w ramiona, a ona całowała go, zanurzając palce w jego włosach. Miał ochotę śmiać się ze szczerej radości, ale musiał skoncentrować się na tym, żeby trafić do sypialni, nie potykając się, bo w tym stanie nie był pewny, czy temu podoła.
A naprawdę miał na to ochotę.
Zawsze, kiedy się z nią kochał, wydawało mu się, że czas przyspieszał niczym huragan i jednocześnie niemożliwie zwalniał.
Kiedy w końcu znalazła się nad nim, a jej silne nogi obejmowały go w pasie, jej dłonie opierały się na jego piersi, jak zwykle zachwycił się posągową bladością jej ciała kontrastującą z jego śniadymi obejmującymi ją rękami. Uśmiechnęła się do niego.
– To było przyjemne, Dillon.
– O, tak.
Popatrzył na jej ukochaną twarz, w jej oczy zamglone z rozkoszy, palcami dotknął jej ognistych włosów, dziko rozwianych wokół twarzy.
– Za rzadko ci to powtarzam. Jesteś moim życiem. Należał do niej, pomyślała, ale słowa poszły w zapomnienie, kiedy był już w niej, a ona całowała go, szepcząc mu do ucha. Nie wytrzymał tak długo jak chciał, ale ona była z nim i to było najważniejsze.
Został powalony i do tego stopnia zrelaksowany, że nawet gdyby Sean zaczął teraz skakać po nim, nie byłby w stanie się poruszyć. Jego oddech w końcu uspokoił się, przynajmniej na tyle, że mógł myśleć. Jednak jego mizerne myśli szybko rozproszyły się, kiedy zaczęła przesuwać się w dół jego zadowolonego, na wpół żywego ciała. Kiedy poczuł jej język na swoim brzuchu, chwycił ją rękami za włosy, uniósł biodra i mruknął z zadowoleniem.
– Muzyka dla moich uszu – wyszeptała.
Zasnęła wtulona w niego, z włosami na jego ustach. Nawet nie poczuł, jak go łaskotały, bo zasnął kamiennym snem. Kiedy jego komórka zaczęła wygrywać melodię z programu telewizyjnego Monday Night Football, natychmiast się obudził i z odrazą spojrzał na telefon wystający z kieszeni spodni porzuconych na podłodze obok łóżka. Leżąca na nim Sherlock też się obudziła. Nie chciał jej ruszać, ale telefon dzwoniący w piątek późnym wieczorem nie wróżył niczego dobrego. Wyciągnął rękę i chwycił komórkę.
– Tak?
Słuchał, jednocześnie gładząc brzuch Sherlock. Nie miała ochoty odrywać się od jego ciepłej dłoni, jednak podniosła się i usiadła na łóżku.
– Co się stało, Dillon? Coś złego?
– Ktoś właśnie próbował zabić doktora MacLeana. Zostawili śpiącego Seana pod opieką Lily i Simona i piętnaście minut później byli już w szpitalu.
W godzinie duchów szpital powinien być miejscem cichym i prawdę mówiąc, nie spodziewali się tam jakiegoś zamieszania, jednak usłyszeli podniesione głosy i zobaczyli dwóch ludzi wbiegających po schodach. Ku ich zaskoczeniu winda była pusta. Kiedy dotarli na piętro, na którym leżał doktor MacLean, musieli ominąć nosze, dwa wózki inwalidzkie pozostawione na środku korytarza, i kilka biegających, krzyczących lub zamarłych w bezruchu osób z personelu szpitalnego. Przy drzwiach zebrało się wielu pacjentów, jakiś mężczyzna trzymał w ręku torebkę z kroplówką, a jeden z sanitariuszy próbował nakłonić go do powrotu do łóżka, ale ten nie dawał się przekonać.
– Agent Tomlin, gdzie on jest? – Sherlock usiłowała dowiedzieć się od jednej z pielęgniarek.
– Zajmują się nim. Ktoś wszedł do środka i wbił mu strzykawkę w szyję, ale nie wstrzyknął całej zawartości. Louise zauważyła, że coś jest nie tak, bo zaczął się szamotać, wtedy zawołała go, ale nie odpowiadał. – Pielęgniarka niemal straciła oddech. – Louise podbiegła do niego. Nie mam pojęcia, co się stało, Louise zniknęła, i słychać było strzał. Nie wiedziałam, że może być taki głośny. To było jak wybuch, a wszyscy zaczęli krzyczeć i panikować. Sherlock przymknęła oczy i modliła się, żeby Tomowi Tomlinowi nic się nie stało. Szła tuż za Savichem, który właśnie otworzył drzwi do sali doktora MacLeana.
Wokół jego łóżka kłębiło się kilka osób, wszyscy mówili naraz, żywo gestykulowali.
Kiedy Savich przecisnął się przez ten tłum, ujrzał leżącego na podniesionym łóżku doktora MacLeana, z głową spoczywającą na poduszce. Uśmiechał się do otaczających go ludzi niczym patriarcha otoczony rodziną.
– Timothy – powiedział Savich, przyglądając mu się uważnie. – Nic ci nie jest?
– Jestem w doskonałej formie. – Maclean uśmiechnął się obłędnie. – I po co to całe zamieszanie, proszę mi tu puścić jakąś skoczną muzykę, a odtańczę taniec zwycięstwa z Louise. Szkoda, że jej nie widziałeś, Savich. Wpadła tutaj i bam! Postrzeliła napastnika w ramię.
– W które ramię, Timothy? – zapytał Savich.
– Hm, niech no się zastanowię, które to było? Chyba prawe, tak, to było jego prawe ramię. Upuścił strzykawkę.
– To pan jest agent Savich? Jestem szefem ochrony, William Hayward, to ja do pana dzwoniłem. Savich pospiesznie uścisnął mu dłoń.
– Dziękuję, że mnie pan zawiadomił.
Hayward był niewysokim, starszym, dobrze zbudowanym mężczyzną o bystrym spojrzeniu. Miał na sobie porządnie wyprasowane spodnie. Savich sklasyfikował go jako emerytowanego glinę.
– Potworna sprawa – powiedział Hayward, kręcąc głową. – Chyba powinienem sprawdzić życiorysy pielęgniarek. To nie do wiary, że jedna z naszych pielęgniarek postrzeliła człowieka.
Savich odwrócił się do MacLeana. Słyszał, jak Sherlock przedstawiła się Haywardowi, a ten po cichu opowiedział jej, co tutaj zaszło.
– Opowiedz mi, co się stało, Timothy – poprosił Savich.
– No cóż, ja spałem. Potem coś zaczęło świecić mi prosto w oczy. Drzwi otworzyły się, światło dochodziło z korytarza. Ten facet wszedł tutaj, nigdy wcześniej go nie widziałem. Powoli podchodził do mnie, uśmiechał się, a kiedy zobaczył, że nie śpię, przeprosił, że mnie zbudził, i powiedział, że jest neurochirurgiem i mój lekarz poprosił go, żeby do mnie zajrzał.
Cały ubrany był na zielono, w taki strój do operacji, na twarzy miał maskę, na szyi zawieszony stetoskop, a na stopach papierowe ochraniacze. Przyznam, że na początku nie wzbudzał moich podejrzeń, tyle tu wokół białych i zielonych fartuchów, przychodzą i wychodzą, zupełnie jak na lotnisku.
Podszedł do mnie, cały czas mówił, powtarzał wszystko w kółko, jakbym nie był lekarzem i nie rozumiał, o czym on do mnie mówi. Powtórzył nawet, że mój lekarz poprosił, żeby mnie zbadał, i przeprasza, że tak późno, ale właśnie skończył operację, jakiś ciężki przypadek i nawet nie miał czasu się przebrać. A ja zapytałem, po co mi neurochirurg i co z tą maską.
Facet zamarł i mógłbym przysiąc, że zasyczał jak wąż. Wyciągnął strzykawkę i natychmiast zorientowałem się, że nie wróży to dla mnie niczego dobrego. Zawołałem agenta Tomlina, ale on nie odpowiedział. Ten mężczyzna powiedział mi, że szczęśliwy ze mnie sukinsyn, ale dość już tego. I znowu syknął, to zdumiewające, nigdy wcześniej czegoś podobnego nie słyszałem.
Z zewnątrz usłyszałem głos Louise, a potem drzwi nagle otworzyły się i stanęła w nich Louise z pistoletem w ręku, a ten facet rzucił się w jej stronę i niech ją Bóg błogosławi, nie zawahała się i strzeliła do niego. Facet znowu zasyczał, upuścił igłę, złapał się za ramię i wrzasnął do mnie, że już jestem trupem, i rzucił się do drzwi. Po drodze przewrócił Louise, a ja krzyknąłem za nim, żeby się zatrzymał. Louise znowu do niego strzeliła, ale trafiła w drzwi toalety.
– Tak – mruknął Hayward. – Świetny strzał. Drzwi padły martwe.
– Nie był taki zły, szefie – odparł MacLean, uśmiechając się.
– Mam tę strzykawkę – powiedział Hayward. Strzykawkę, w której nadal coś było, ostrożnie owinął w chusteczkę i wręczył Sherlock.
– A rozpoznałeś jego głos, Timothy? – zapytał Savich.
– Nie, maska na twarzy tłumiła jego głos.
– To był mężczyzna?
MacLean znów spojrzał na Sherlock.
– Raczej nie kobieta, ale to wszystko wydarzyło się tak szybko… nie, to był mężczyzna.
– Stary czy młody? MacLean spojrzał na Sherlock.
– Mówiłem, że miał maskę na twarzy, na ustach też. Nie wiem.
– No dobrze, Timothy – powiedział Savich. – Opowiedz nam jeszcze raz, co zaszło. Wszystko po kolei. Sherlock zauważyła, że z MacLeana zaczyna opadać adrenalina, i pogłaskała jego przedramię.
– Powiem wam, że to było szaleństwo. Louise krzyczała: Wezwijcie ochronę! I zaraz potem przybiegła tutaj do mnie. Była zdyszana, patrzyła na mnie i cała się trzęsła, jakby przed chwilą ledwie uszła z życiem. Potem splotła ręce na piersiach i patrzyła na broń agenta Tomlina, którą ciągle trzymała w prawej dłoni i zaczęła jednocześnie płakać i śmiać się. Potem bardzo ostrożnie położyła pistolet na stole.
Wtedy zaczęła mi się przyglądać, badać mnie, tak, jak ją poprosiłem, a kiedy skończyła, nasłuchiwała, co się dzieje za drzwiami. Był tam chyba cały personel szpitalny i wszyscy pochyleni byli nad agentem Tomlinem. Był straszny harmider. Poprosiłem ją, żeby zadzwoniła do pana, agencie Savich, a ona powiedziała mi, że lepiej poprosi pana Haywarda, żeby to zrobił.
Była taka wstrząśnięta, taka przejęta, i tak jej ulżyło, że nic mi się nie stało. Przytuliła mnie, naprawdę mocno, tak, że zabolały mnie żebra, ale ja też ją przytuliłem. Naprawdę świetnie się spisała. Uratowała mi życie.
– Z pewnością – zgodziła się z nim Sherlock.