55

Szpital im. George'a Waszyngtona

Poniedziałek w nocy

Pełniący dyżur na izbie przyjęć doktor Frederick Bentley zwrócił zmęczone spojrzenie na zegar wiszący na ścianie w poczekalni. Jego zielona koszula była cała umazana we krwi.

– Czy to nie dziwne? – powiedział bardziej do siebie niż do otaczających go ludzi. – Jest dokładnie dziesiąta. Zawsze dokładnie o dziesiątej dzieje się jakaś tragedia. Można by pomyśleć, że takie rzeczy powinny dziać się o północy, w godzinie duchów, ale nie. No dobrze, mogę wam powiedzieć, że Greg Nichols żyje, ale wątpię, czy przeżyje. Podaliśmy mu krew, osocze i kroplówkę, żeby go reanimować. Jego FT – to znaczy krzepliwość krwi, nie mieści się w normie, to znaczy, jego krew nie krzepnie, a hematokryt nie wskazuje na to, że pożyje zbyt długo.

Ciągle jest nieprzytomny. Intubowaliśmy go, to znaczy przez nos umieściliśmy w jego tchawicy rurkę i podłączyliśmy go do respiratora. Za chwilę przeniesiemy go na oddział intensywnej terapii.

Na razie nie jesteśmy pewni, dlaczego jego krew nie krzepnie, ale podejrzewam otrucie albo przedawkowanie. Najprawdopodobniej jest to kumaryna, albo coś o podobnym składzie chemicznym, używane jako trutka na szczury. To musiała być ogromna dawka.

Pobraliśmy do analizy krew i próbkę z żołądka, zobaczymy, czym zatruty jest jego organizm i jak dawno zażył truciznę. Na wyniki trzeba będzie jednak trochę poczekać.

Szczerze mówiąc, jestem zdziwiony, że nadal żyje. Nawet jeżeli odzyska przytomność, prawdopodobnie nie będzie w stanie mówić. Jego mózg zapewne uległ uszkodzeniu w wyniku niedotlenienia krwi. Czy ktoś z państwa chciałby go zobaczyć?

Savich poszedł za doktorem Bentleyem do oddzielonej szklaną ścianą sali izby przyjęć.

– Pan jest szefem?

– Tak, mnie to przypadło w udziale.

– Powodzenia.

Nichols leżał nieruchomo w oddzielonej kotarą części izby przyjęć. Nie było tam nikogo oprócz niego. Jego twarz była blada jak ściana. Krew i wymiociny zaschły mu wokół ust, miał zamknięte oczy, a powieki wyglądały na posiniaczone, jakby ktoś go uderzył. W nadgarstkach tkwiły dwie kroplówki. Panowała tu głucha cisza, którą przerywał jedynie okropny świst respiratora. Savich pochylił się nad nim.

– Panie Nichols – powiedział.

Savich usłyszał, jak za jego plecami doktor Bentley gwałtownie odetchnął, kiedy Nichols otworzył oczy. Savich wiedział, że Greg Nichols nie pożyje długo.

– Wie pan, kto pana otruł, panie Nichols? – zapytał Savich, wiedział, że traci z nim kontakt. Jego oczy zaszły mgłą. Głos Savicha był niecierpliwy, wiedział, że to ostatnia chwila. – Więc kto, panie Nichols?

Usiłował złapać oddech, żeby coś powiedzieć, ale nie zdołał. Jego oczy znieruchomiały. Nie żył.

Nichols nie żył, a Savich miał ochotę wyć. Aparatura zaczęła głośno piszczeć, na monitorze obrazującym akcję serca pojawiła się linia ciągła. Doktor Bentley wbiegł do kabiny, za nim dwie pielęgniarki. Savich wycofał się i wrócił do poczekalni. Siedziała tam para starszych czarnoskórych ludzi, oboje wyraźnie w szoku, obejmowali się nawzajem.

– Chodźcie za mną – powiedział Savich do Jacka i Rachael. Wziął za rękę Sherlock i poprowadził ich do długiego, pustego korytarza, z daleka od izby przyjęć i otępiającej ciszy poczekalni. – Nie żyje. Odzyskał przytomność, ale tylko na chwilę.

– Oni go zabili, Dillon.

– Tak, Rachael, myślę, że to oni. I zrobili to w sposób dramatyczny, który wydaje mi się, że zaspokoił ich próżność.

– Ale dlaczego?

– Przykro mi, Rachael, ale wydaje mi się, że Greg Nichols był z nimi w zmowie. Może po tym, jak ty i Jack byliście u niego, rozmawiał z nimi. Cokolwiek im powiedział, na pewno pomyśleli, że jest najsłabszym ogniwem, że złamie się i dlatego go zabili. Na pewno dowiemy się od pracowników Grega, jak do niego dotarli.

Komórka Savicha zagrała melodię Raindrops Keep Falling on my Head. Odebrał.

– Savich, słucham? – Kręcił głową i prawie krzyczał do słuchawki: – Nie, to nie do wiary, niemożliwe. Tak, już tam idziemy. Jesteśmy na izbie przyjęć.

Skończył rozmowę i spojrzał na nich tępo.

– To był agent Tomlin. Musimy iść do sali doktora MacLeana.

Jego głos był beznamiętny, a oczy wytrzeszczone, jakby doznał szoku. Sherlock była przerażona. Potrząsnęła nim.

– Dillon! Co tym razem się stało? Czy znowu ktoś próbował zabić doktora MacLeana? Savich spojrzał gdzieś ponad nią i powiedział:

– Timothy MacLean nie żyje.

Na oddziale panował chaos, personel szpitala krążył jakby bez celu, na korytarzu tłoczyła się ochrona szpitala, a nad tym wszystkim próbował zapanować niski głos Tomlina, próbującego zaprowadzić jakiś porządek. Spojrzał w górę, prawie wykrzyknął z ulgą na widok Savicha. Sherlock złapała go za ramię.

– Co się stało, Tom?

– Wygląda na to, że doktor MacLean miał pistolet. Przyłożył go do skroni i pociągnął za spust. W środku pan Howard i personel medyczny próbują ustalić, jak to do tego doszło. – Tomlin przełknął ślinę. – To się stało zaraz po tym, jak wyszła pani MacLean. Po chwili wróciła, nie wiem dlaczego.

– Rachael, zostań tu – powiedział Jack. – Nie wchodź tam, słyszysz?

Skinęła głową i zobaczyła Molly MacLean opartą o ścianę naprzeciw pokoju pielęgniarek, ukrywającą twarz w dłoniach i szlochającą.

– Molly?

Molly podniosła głowę, przez łzy zobaczyła Rachael. Poznała ją.

– Tak bardzo mi przykro – powiedziała Rachael, obejmując ją. Rozpacz Molly udzieliła się Rachel, pogrążając ją w dobrze znanym uczuciu żalu, z którym żyła od czasu, gdy jej ojciec został zamordowany. Przyszło jej do głowy, że to był najgorsza rzecz, z którą człowiek musiał sobie poradzić. Znała swojego ojca tak krótko, zaledwie chwilę w długiej skali normalnego życia, ale ból nie malał i wciąż w niej pulsował, jak bijące serce. Nie mogła wyobrazić sobie bólu Molly. Żyła ze swoim mężem przez ponad dwadzieścia pięć lat. Musiała czuć się tak, jakby ktoś pozbawił ją części jej ciała.

Zbliżał się do nich Jack i Rachael zdała sobie sprawę, że toczy walkę ze swoim własnym żalem. Podziwiała go niezwykle w tej chwili, przyjrzała mu się, pozbierał się i glina w nim przejął kontrolę. Skinął do Rachael. Po czym delikatnie dotknął ramienia Molly.

– Molly? To ja, Jack. Bardzo mi przykro.

Gdy Rachael wypuściła ją z objęć, Molly odwróciła się i padła w jego ramiona. Oplotła go rękami, mocno przycisnęła i szlochała w kołnierz. Przytulił ją, szepcząc jakieś słowa bez znaczenia, mając nadzieję, że to ją pocieszy, choć szczerze w to wątpił. Nic nie było w stanie w magiczny sposób zabliźnić śmiertelnej rany.

– Chodźmy do poczekalni, Molly – szepnął.

Tak, jak się spodziewał, poczekalnia była pusta. Całe zamieszanie przeniosło się w głąb korytarza. Zamknął drzwi, posadził Rachel na krześle, a Molly podprowadził do niewielkiej sofy Usiadł obok niej, przytulił, gładził po plecach i mówił do niej cicho.

Gdy zaczęła histerycznie łkać, Jack uścisnął ją i podał chusteczkę higieniczną z pudełka na stole. Rachael przyniosła kubek wody z dystrybutora stojącego w rogu. W milczeniu czekali, aż się pozbiera.

Molly podniosła głowę i spojrzała prosto w oczy Jacka.

– Na pewno już wiesz, co się wydarzyło. – Na chwilę zamknęła oczy, i kolejna łza spłynęła jej po policzku. Otworzyła oczy, dłonią wytarła policzki. Odetchnęła głęboko. – Dziś po południu, kiedy tylko weszłam do jego pokoju, Tim poprosił mnie, żebym przyniosła mu jego pistolet. Od lat leżał w stoliku nocnym, na szczęście nigdy nie musiał go użyć. Patrzyłam na niego, przerażona tym, co zamierzał powiedzieć, ale kiedy zapytałam go, po co mu ten pistolet, spojrzał na mnie jak na idiotkę. Powiedział, że właśnie ktoś próbował go zabić i gdyby nie siostra Louise, to jego szczątki spoczywałyby już w pięknej, srebrnej urnie. Twierdził, że sam chce się bronić i jeśli naprawdę mi na nim zależy, powinnam przynieść mu broń. Kiedy nadal nie chciałam tego zrobić, wzruszył ramionami, spojrzał na mnie i powiedział, że może byłoby lepiej, gdyby ten facet wrócił i jeszcze raz spróbował. Przecież i tak skończy jako warzywo, więc dlaczego nie oszczędzić mu upokorzenia i nie zaprosić go tutaj, może nawet narysować mu na czole punkt, w który ma strzelić. To i tak bez znaczenia, bo dla niego nie było już nadziei na poprawę.

Klepnęłam go po ramieniu i nazwałam idiotą. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, tak mu powiedziałam, nie wiadomo, kiedy medycyna wynajdzie nowy lek, żeby mu pomóc. Posłuchał mnie, a przynajmniej tak mi się wydawało.

Potem spojrzał na mnie i powiedział: „Przynieś i pistolet, Molly, pozwól mi samemu o siebie zadbać. Nie chcę czuć się bezradny”.

W końcu się zgodziłam. Pojechałam do domu i wróciłam jakąś godzinę później. Patrzyłam, jak sprawdza broń, po czym chowa ją pod poduszkę i uśmiecha się do mnie. „Dziękuję, mała, teraz czuję się lepiej” powiedział. Przez chwilę milczał. Potem mówił o naszej rodzinie, swoich rodzicach, naszych dzieciach, jego pacjentach, mówił o rzeczach złych, bolesnych, ale kiedy wyszłam, pomyślałam, że wydawał się bardziej zrównoważony, bardziej jak dawny Tim, pogodny i zabawny.

Gwałtownie otarła łzy.

– Och, Jack, nikt go nie dopadł, nikt go nie zamordował. Zrobił to sam i to ja przyniosłam mu broń, żeby mógł to zrobić.

Jej słowa odbiły się głośnym echem w pustym pomieszczeniu. W końcu Jack powiedział:

– Molly, jeszcze wrócimy do tego. Powiedziałaś, że znów był taki, jak dawny Tim. Myślałaś o czymś szczególnym, co mogło być katalizatorem jego samobójstwa?

Podniosła bladą twarz, łzy pociekły jej po policzkach.

– Tak, właśnie zdałam sobie sprawę, że to byłam ja. Ja go do tego popchnęłam, Jack – powiedziała. Miała zamglone oczy i łkała. – Ja go do tego popchnęłam.

– Opowiedz mi o tym.

Jack wiedział, że Savich i Sherlock weszli do pokoju. Nic nie mówili, stanęli pod ścianą.

– Tim zaczął mówić o swoich pacjentach – ciągnęła Molly. – Tych samych, o których opowiadał Arturowi Dolanowi, swojemu przyjacielowi i partnerowi z kortu, wiecie, temu biednemu człowiekowi, który został zamordowany przez tego szaleńca w New Jersey.

– Tak, wiem.

– Tim powiedział: „Molly, ja nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że nie powinienem tego mówić. To wszystko po prostu wyszło z moich ust, wszystko, każdy poufny szczegół i wyśpiewałem wszystko, szczęśliwy jak skowronek. Pogwałciłem cały kodeks etyczny, którego przestrzegałem przez całe moje życie zawodowe. Zawiodłem zaufanie moich pacjentów.

Popatrz, co się stało z Jeanem Davidem, ukochanym synem Pierre'a, Molly, oboje z Estelle ubóstwiali Jeana Davida.

Był ich jedynym dzieckiem, oddaliby za niego życie, a ja bawiłem się, mówiąc Arturowi – co podsłuchał barman – o tym, co zrobił Jean David.

A teraz Jean David utonął, a Pierre szaleje z bólu i żalu nienawidzi mnie. Jeśli to Pierre próbował mnie zabić, mam nadzieję, że osiągnie cel. Zmusiłem go do tego. Odpowiadam za tę tragedię, Molly, nikt inny, tylko ja.

Zamilkł i patrzył tępo przed siebie, jak gdyby był sam, jakby nic już go nie obchodziło.

Molly spojrzała na swoje drżące dłonie i ścisnęła je mocno razem.

Jack położył swoją dłoń na jej dłoniach. Po chwili mówiła dalej.

– Powiedziałam Timowi, że to nie on postanowił zdradzić swój kraj. Tylko pokręcił głową, a jego głos był taki… pogodzony. Powiedział do mnie: „Tak, Molly, to prawda, ale nie o to chodzi. Moja choroba – może być tylko gorzej, wiesz to równie dobrze jak ja, ale mnie prawdopodobnie ominie to, co najgorsze, bo będę nieświadomy rzeczywistości, tego, co się ze mną dzieje. Nie będę poznawał własnych dzieci, ciebie i nie będę wiedział, że na zawsze jesteś moją żoną i moją miłością, nie będę pamiętał wszystkiego, co przeżyłem, bólu, radości, nawet tego, że nic nie pamiętam. Nie mogę znieść myśli, że przejdę przez to, Molly, ponieważ wciąż mam świadomość. Nie mogę znieść myśli, że nie będę mieć jakiejkolwiek równowagi w umyśle, nawet nie będę zdawał sobie sprawy z tego, że to, co mówię, może kogoś zniszczyć”.

Rozpoznałam ten wyraz jego twarzy. Powiedział: „Wiesz, że opowiedziałem tu jednemu z lekarzy o twoim romansie z Arturem sprzed lat? Nie pamiętałem, że to wszystko mówiłem, ale lekarz mi o tym powiedział. Dziękuję Bogu, że zostawił mi momenty świadomości, tak, że mogę pamiętać całą krzywdę, którą wyrządziłem, i zdecydować, co z tym zrobić”.

Tak naprawdę przespałam się z Arturem parę razy, wieki temu – powiedziała Molly do Jacka zdławionym głosem. – Nawet nie wiedziałam, że Tim o tym wiedział. Nigdy mu o tym nie mówiłam. Zabawne było to, że zarówno ja, jak i Artur postanowiliśmy milczeć, bo tak naprawdę wszyscy troje byliśmy przyjaciółmi, bardzo dobrymi przyjaciółmi, od ponad dwudziestu lat.

Ale Tim odebrał to, co powiedział, jako zdradę, wyjawianie osobistych tajemnic obcym ludziom.

Ciągle myślałam o tej broni pod jego poduszką. Zapytałam go, co chce zrobić i byłam przerażona jego odpowiedzią.

Ale on uśmiechnął się do mnie tak jak dawniej, powiedział, że przemyśli to, zastanowi się nad tym, do czego to prowadzi i jakie są tego konsekwencje. Zamierzał myśleć tak długo, jak będzie w stanie, prawdopodobnie przez kolejne trzydzieści minut, tak powiedział, ale kto o tym wiedział oprócz Boga?

Zanim od niego wyszłam, jedna z pielęgniarek przyniosła mu pucharek lodów pistacjowych, jego ulubionych.

Uśmiechnął się do mnie, zanurzając w nich łyżeczkę. Wyglądał spokojnie. Powiedział że mnie kocha, uśmiechnął się do mnie i zaproponował trochę lodów. Spróbowałem troszkę, ale on nalegał, żebym wzięła jeszcze. Śmialiśmy się, ścisnęłam jego ramię i powiedziałam mu, że będziemy razem jeszcze długo, i bez względu na to, co przyniesie życie, zaakceptujemy to. A on powiedział, że się ze mną zgadza i że podoba mu się to, co mówię. Molly przerwała i spojrzała na Jacka.

– Pocałował mnie, Jack, to był najsłodszy pocałunek, jaki sobie możesz wyobrazić. Wciąż czuję smak lodów pistacjowych na ustach.

Zamilkła na chwilę, wpatrzona w swoje trzęsące się ręce. Po czym skinęła w kierunku Savicha i Sherlock, uśmiechnęła się do Rachael i powiedziała:

– Byłam już na dole, kiedy przypomniałam sobie, że zapomniałam mu powiedzieć, że jutro są urodziny Kelly. Chciałam, żeby wiedział, co damy jej w prezencie. Może by zapamiętał, kiedy przyszłaby go odwiedzić.

Kiedy wyszłam z windy, usłyszałam krzyki. – Zamilkła, spojrzała na reprodukcję lilii wodnych Moneta wiszącą na ścianie. – Wiedziałam, Jack, od razu wiedziałam, co zrobił, co mu umożliwiłam. – Ukryła twarz w dłoniach i płakała. W pomieszczeniu było cicho, słychać było tylko płacz Molly. Podniosła głowę. – Wiecie, że podpisałam kartę urodzinową za nas oboje, tak jak zawsze? To zabawna kartka, napisane na niej jest, że potrzebuje kogoś do łóżka, bo jej miś jest już zużyty. Jack dotknął jej twarzy. Chciał jej powiedzieć, że może to lepiej, że tak się stało, ale jego serce nie akceptowało tego.

– Ktokolwiek próbował zabić Timothy'ego, teraz już nie musi się fatygować – powiedziała.

– Jeśli zabił Artura, zapłaci za to, Molly. Próbował zabić Tima, w sumie cztery razy, tak? Za to też zapłaci – obiecał jej Jack.

– A co ze mną, Jack? – zapytała Molly. – Chciałam mu wierzyć, widzisz, on wiedział, że chciałam wierzyć w to, że pistolet jest dla jego bezpieczeństwa. Dał mi wyjście. – Zrobiła pauzę i Jack mógł poczuć jej żal i ogromne poczucie winy. Położyła otwartą dłoń na piersi. – Ale w głębi serca wiedziałam, że zamierza się zabić. Wiedziałam to. Tylko ja odpowiadam za jego śmierć, nie ten szaleniec. Savich podszedł do niej i usiadł obok. Ujął jej dłonie.

– Molly, posłuchaj mnie. To, co masz w sercu, musi tam pozostać. Twoja rodzina nie poradziłaby sobie z tym ciężarem.

Savich wstał.

– Nie mogłaś tego wiedzieć na pewno. To, co zrobił Timothy, było jego własną decyzją. Ty mu tylko pomogłaś, to wszystko. Kiedy wyjdę przez te drzwi, Molly, śledztwo w sprawie śmierci doktora MacLeana zostanie zamknięte.

Загрузка...